wtorek, 5 czerwca 2012

249.Zmierzamy ku końcowi opowieści

Moi bliscy trwali w  czasie  powstania warszawskiego w swego rodzaju zawieszeniu - Niemcy właściwie ich nie więzili, ale odradzali wychodzenie z domu - zresztą w krótkim czasie to już nie było po co wychodzić -
okoliczne domy zostały wysiedlone, część domów legła w gruzach, inne straszyły wypalonymi wnętrzami.
Wszyscy mieszkańcy byli wykończeni - niektórzy już nie mieli co jeść, więc wszyscy pomagali sobie wzajemnie.
Powstanie upadło (jak 99,9% innych powstań polskich), o czym mieszkańcy dowiedzieli się od Niemców. W dwa dni pózniej  Niemcy wezwali mego dziadka i zakomunikowali mu, że w ciągu pół godziny wszyscy lokatorzy mają się  stawić przed budynkiem, wolno zabrać 1 walizkę lub plecak rzeczy osobistych. Na pytanie  "a co dalej będzie z nami" dziadek otrzymał odpowiedz : pojedziecie do Niemiec.
Po godzinie  spod kamienicy ruszył ponury pochód mieszkańców. Jedna z lokatorek była z niemowlęciem, dla którego nie miała wózka i musiała je nieść, więc jej mąż niósł 2 walizki. Jeden z konwojentów z wrzaskiem wyrwał mu jedną, bo przecież wolno było mieć tylko jedną walizkę. Dopiero interwencja dziadka u dowodzącego konwojem oficera poskutkowała i pozwoli wziąć im tę odrzuconą walizkę.
Poprowadzono wszystkich na  Okęcie. Po drodze mieli przekroczyć punkt kontroli obsadzony przez
Własowców. Okrucieństwo Niemców było podobno niczym w porównaniu z tym, co wyprawiali Własowcy.
I wtedy dziadek poprosił wręcz  dowodzącego oficera, by on przeprowadził ich przez ten posterunek, by nie musieli przekraczać go sami. Ów Niemiec zgodził się, polecił, by wszyscy stanęli blisko siebie i szli zwartą grupą  i przeprowadził ich poza ten posterunek.
Na Okęciu  nastąpiła selekcja- od grupy zostali odłączeni wszyscy młodzi ludzie, między innymi mój ojciec i siostrzeniec  babci. Grupa rozstała się niemal z żalem ze swoim niemieckim "opiekunem", a on pocieszył dziadka, że ci oddzieleni młodzi udzie jadą do Niemiec, a nie do któregoś z obozów.
Pociecha była dość iluzoryczna, bo przecież i tam były obozy. Reszta grupy miała być przewieziona do Pruszkowa i stamtąd też wysłana do Niemiec.
Bałagan na tym Okęciu był niesamowity, bo cała lewobrzeżna Warszawa była w tym samym czasie wysiedlana.  Dziadek szukając nieco luzniejszego miejsca dotarł wraz z babcią i bratową babci na koniec peronu i odkrył, że nikt tu aktualnie nie pilnuje ich, więc jakoś zeskoczyli z tego wysokiego peronu i wolnym krokiem, choć bardzo mieli ochotę biec, oddalili się od stacji.
Unikając głównej drogi, po wielu  godzinach wyczerpującego marszu dotarli do podwarszawskiej miejscowości - Milanówek.
Tutaj udało im się zamieszkać u miejscowego piekarza. Oczywiście nie ma obaw, nie za darmo - piekarz nie tylko zażyczył sobie całkiem niezłej sumy za wynajęcie pokoju ale i zażądał by podjęli pracę w piekarni. Wynagrodzeniem było pieczywo. Bratowa babci zgłosiła się do tamtejszego proboszcza, który ją umieścił u jakichś sióstr zakonnych. Wszyscy troje przemieszkali tam do zakończenia wojny.
W dwa miesiące po "wyzwoleniu", czyli po tym jak Rosjanie zajęli ruiny miasta, dziadek wybrał się sam do Warszawy. Okazało się, że kamienica, w której  mieszkali przed wysiedleniem nadal stoi. Wprawdzie okna w całym budynku były zamurowane do 3/4 swej wysokości, a budynek miał wiele śladów po pociskach, ale dom stał. Nie został również wypalony w środku. Wprawdzie na każdym piętrze wszystkie mieszkania  miały powybijane  ściany tak, by można swobodnie przechodzić od  jednego mieszkania do drugiego, ale ściany nośne  nie zostały uszkodzone.
Oczywiście wszystkie mieszkania zostały ogołocone z tego, co się komu mogło przydać. Nawet nasz fortepian się komuś przydał i nikomu nie przeszkadzało, że był w mieszkaniu na trzecim piętrze, w budynku bez windy.  Najsmutniejsze, że to nie okradali mieszkań Niemcy czy Rosjanie- ci pierwsi uciekali, ci drudzy z cała zawziętością ich gonili i wierchuszka nie pozwalała  wtedy na branie łupów. A więc kradli nasi rodacy.
Dziadek sam zabrał się za odbudowywanie naszego mieszkania, co oczywiście okupił własnym zdrowiem.
W kwietniu do Warszawy przyjechała też babcia.
To co  napisałam nie jest dokładną kroniką rodzinną  - to zaledwie drobny fragment z  życia tych, którzy już odeszli.
c.d.n.