niedziela, 26 sierpnia 2012

XV. c.d.

W domu Soni zapanował nastrój oczekiwania. Ciotka natychmiast zaczęła szaleć z porządkami.
Wszystkie politurowane powierzchnie zostały potraktowane odpowiednia pastą do politury,
wszystkie kryształy wykąpane w wodzie z amoniakiem , wytarte i wypolerowane.
Podłoga otrzymała dodatkową warstewkę pasty z woskiem i świeżo wyfroterowana groziła
śmiercią lub kalectwem w razie poślizgnięcia się.
Całe mieszkanie lśniło, błyszczało i pachniało.
Wujek, który jako jedyna osoba w tym domu zachował stoicki spokój, zaproponował, by ciotka
wyciągnęła kilka prześcieradeł i wszystko ponakrywała, by ten stan przetrwał   aż do chwili
przyjazdu Tusi.
Poza tym zauważył, że Tusia nie przyjeżdża na inspekcję sanitarną, ale raczej po to, by się
zobaczyć z rodziną. I przecież wcale nie napisała dokładnie kiedy przylatuje, wiec może lepiej
zaczekać aż przyjdzie następna wiadomość od niej.
Z ciotki jakby nieco uszło powietrze.
Sonia też była podniecona perspektywą zobaczenia własnej matki.
Zaczęła ciotkę  wypytywać o swoją matkę - jaka była, gdy była w jej wieku, jak się uczyła, co
lubiła.
Oczywiście natychmiast napisała do Jerzego o tym, że przyjedzie jej matka i że być może pojedzie
na dwa miesiące wakacji do Australii. Właściwie to cieszyła się na ten wyjazd , ale nie do końca.
Miała się w te wakacje spotkać z Jerzym w Jastarni. Planowali, że Jerzy wpierw przyjedzie na
kilka dni do Warszawy (ciotka zapewniła Sonię, że pozwoli mu nocować u nich, żeby nie wpędzać
chłopaka w koszty) a potem, w trójkę pojadą do Jastarni. One jak zwykle na dwa miesiące, on
na trzy tygodnie.
Jerzy zmartwił się nieco tym, że być może nie  zobaczą się w te wakacje.
Ciotka powiedziała, że na razie nic nie powinni planować, bo zupełnie nie wiadomo kiedy Tusia
przyjedzie i czy wakacje w Australii będą realne, bo przecież to okropnie daleko, bilet drogi, a nie
sądzi by mąż Tusi był milionerem.
Tak głęboko w  duszy  była pełna obaw. Z jednej strony cieszyła się, że siostra żyje, że jakoś ułożyła
sobie nowe życie,  z drugiej  bała się tego spotkania. Wciąż miała w pamięci okres okupacji, gdy
nagle została opiekunką maleńkiej Soni - nie na jeden dzień, jak przewidywała, ale  na długie lata.
Pamiętała swój wielki niepokój gdy na drugi dzień siostra nie przyszła po dziecko, swą wyprawę
do jej mieszkania i dni oczekiwania. Dobrze, że jej własna córka wyjechała z W-wy gdy tylko
wybuchła wojna.
Jednocześnie ciotka była bardzo ciekawa  jaki jest jej obecny szwagier, jak się spotkali,  jakim
cudem znalezli się w Anglii.
I, choć sama przed sobą nie chciała się do tego przyznać, bardzo nie chciała, by Sonia pojechała do Australii, bo przecież traktowała ją jak własne dziecko i rozstanie byłoby bardzo bolesne.
List  z Australii nie nadchodził, zbliżały się święta BN i ciotka z wujkiem wymyślili, że w tym roku
zamiast tradycyjnych prezentów pod choinkę, zaproszą  na święta Jerzego. Wiedzieli, że chłopak
jest bez bliskiej rodziny i że święta miał spędzać w akademiku. Wujek załatwił mu lokum u swego
przyjaciela, który święta miał spędzać w górach i mieszkanie stało puste.
Sonia szalała z radości, pomagała ciotce w wypiekach i szykowaniu licznych potraw, wystała nawet
w kolejce  pomarańcze i  cytryny.
Święta były "bombowe", jak je określiła Sonia. Wujek bez trudu znalazł wspólne tematy z Jerzym,
ciotce się chłopak podobał, bo był naprawdę miły, kulturalny i rwał się do pomocy w kuchni.
A Jerzy był zachwycony i zdziwiony, że trafił do tak miłych ludzi.
Sylwestra spędzili razem i zaraz po Nowym Roku Jerzy wrócił do Wrocławia. Od tych  świąt,
w każdym liście dodawał pozdrowienia dla ciotki i wujka, które Sonia skrupulatnie przekazywała.







XIV c.d.

W czasie wakacji, po drugiej licealnej, Sonia zakochała się. Obiekt miłości miał lat 23, kruczo czarne
włosy, zielone oczy, 190 cm wzrostu.  Razem z kolegą wybudowali swój grajdoł trzy metry od grajdoła Soni. I od tego momentu zachowywał się jak słonecznik - jego oczy pilnie śledziły Sonię, twarz była zawsze ku niej zwrócona. Nie da się ukryć, że było na co patrzeć - Sonia wyglądała na nieco starszą osóbkę niż była w rzeczywistości, skąpe bikini odsłaniało bardzo dobrą  figurę, do tego regularne rysy, blond włosy zebrane w "koński ogon" na czubku głowy i rozwiana grzywka nad szaro-zielonymi oczami, dopełniały całości.
Po trzech dniach obserwacji, mówienia "dzień dobry" i szczerzenia zębów w uśmiechu, Obiekt ( a miał na imię Jerzy) zdobył się na odwagę i podszedł do samego grajdoła, przedstawił się i zapytał, czy nie miałaby ochoty zagrać z nimi w siatkówkę, bo chcą zebrać kilka osób i pograć. Sonia rzuciła badawcze spojrzenie w stronę ciotki, która przyzwalająco skinęła głową. Prawdę mówiąc akurat siatkówka była tym, o czym Sonia wcale nie marzyła- w ciągu roku szkolnego  grając w siatkówkę na lekcji WF wybiła sobie  dwa palce i sama myśl o możliwości ponownego uszkodzenia ręki wcale jej nie nęciła. Ale czegóż się nie robi gdy ktoś tak się w  człowieka wpatruje i czujesz, że mu się podobasz? Po 10 minutach gry Sonia zeszła z boiska,
przepraszając, że więcej nie będzie grała. Oczywiście Jerzy też natychmiast zrezygnował z gry i zaczęli przemierzać kilometry plaży, brodząc po kostki w zimnym Bałtyku.
Przez następne trzy tygodnie szlifowanie brzegu plaży było głównym zajęciem Soni  przed południem i zaraz po obiedzie, po południu szlifowali drogę wzdłuż zatoki, posilali się kawą i rurkami z kremem w niedużej kawiarence, która trzy ściany miała oszklone na całej powierzchni, potem wędrowali leśną drogą do Juraty na molo nad zatoką i wracali do Jastarni. Buzie im się nie zamykały.
 Jerzy był repatriantem z Wilna i sierotą.
Jego rodziców wywieziono gdzieś daleko  na Wschód ówczesnego ZSRR, on i starszy brat, czyli para
małych dzieci, tułali się po lasach, wędrując w kierunku Polski, gdzie mieli  krewnych.
Wszystko się kończy, a wakacje zwłaszcza. Sierpień był dla Soni nad wyraz smutny i samotny. Tęskniła
za przemierzaniem kilometrów plaży, za patrzeniem w te zielone oczy, za spacerami leśną drogą na
molo, na którym Jerzy ośmielał się objąć ją ramieniem, a nie tylko trzymać za rękę. Wymienili się swymi
domowymi adresami, no ale do domu to Sonia miała wrócić w końcu sierpnia.
Jerzy mieszkał we Wrocławiu, studiował na  Politechnice, grał na saksofonie w jakimś studenckim  zespole, uwielbiał jazz.
Gdy Sonia wróciła do domu,  czekały na nią już dwa listy od Jerzego -jeden z jego zdjęciem, z dedykacją "żebyś mnie nie zapomniała", drugi za to był długi na 5 kartek zapisanych dwustronnie. Sonia była oszołomiona ich treścią i zbulwersowana ....ortografią.
Był to niewątpliwie list z gatunku "koszmarny sen polonistki".
Nie mogła biedna pojąć, jakim cudem chłopak, który tak pięknie mówił i tyle miał do powiedzenia na różne tematy, mógł tak wiele robić błędów ortograficznych. Gramatycznie wszystko było w porządku, ale te błędy!
I Sonia, jak prawdziwa zołza, wzięła czerwoną kredkę, poprawiała wszystkie błędy, na końcu podliczyła ich ilość, zapakowała list do koperty dołączając do niego prośbę, by następnym razem pisał ze słownikiem, bo ona nie jest w stanie odczytywać takiego listu z błędami.
Przez trzy tygodnie nie nadchodził żaden list. Sonia była pewna, że to koniec ich korespondencji - była
zła na siebie za ten pomysł zabawienia się w polonistkę i odesłania poprawionego listu.
Błąd na błędzie, ale  ile wyznań i uczucia było w nim!
I pewnego wrześniowego dnia, przyszedł list od Jerzego. Z przeprosinami, prośbą o wybaczenie, wyznaniami. Podpis był przewrotny -  "Jeży (bo się zjeżyłem na widok tych poprawek)".
Od tej pory co tydzień był list od  Jerzego. A pewnego pięknego dnia w skrzynce były aż dwa listy
do Soni. Drugi był od  matki.
W kopercie adresowanej do Soni był również drugi list, skierowany do ciotki. Wynikało  z nich, że Tusia ma zamiar przyjechać na krótko do Polski, że szykuje dokumenty umożliwiające Soni przyjazd do niej na wakacje.
c.d.n.

sobota, 25 sierpnia 2012

XIII c.d.

Nie wiodło się Soni w liceum, oj nie. Łacina przyprawiała ją o mdłości, już sam widok nauczycielki
powodował smutek , była to bowiem pani w wieku mocno emerytalnym, malutka, drobniutka, bielutkie włosy ułożone w fale okalały drobną, lekko żółtawą, zasuszoną twarz. Gdy Sonia zobaczyła ją po raz
pierwszy pomyślała, że pani za chwilę zejdzie z tego świata. Pomimo swej  kruchości i dość zaawansowanego  wieku, łacinniczka  była bardzo wymagająca. A Sonia,  jak zawsze dotąd,  zupełnie nie przykładała się do nauki przedmiotów, które jej nie interesowały.
Przy okazji okazało się, że ma ogromne kłopoty z matematyką, bo miała  braki jeszcze z podstawówki. Do tego wszystkiego pani od matematyki była znienawidzona przez wszystkie uczennice, nawet te, które były naprawdę dobre z tego przedmiotu.
Niczego nie tłumaczyła, ciągle popędzała, wyszydzała, gdy któraś z uczennic zbyt długo zastanawiała się jak rozwiązać jakieś zadanie. Poza tym wymagała, by zadania tekstowe rozwiązywać w pamięci, bez zapisywania czegokolwiek. Sonia przed każdą lekcją matematyki dostawała bólu żołądka.
Na pierwsze półrocze jej oceny wyglądały dziwnie - dwója z łaciny, trzy z minusem z matematyki (klasówki ratowały Sonię- zostawiona sam na sam z kartką i matematyką  jakoś sobie radziła), trójka z fizyki,
 piątki z polskiego, rosyjskiego,chemii, biologii, plastyki, reszta przedmiotów na cztery.
Ciotka na wywiadówce nasłuchała się , że Sonia jest leniwa,  nieobowiązkowa, że ma braki z matematyki,
że jest odludkiem, że nie chce należeć do chóru szkolnego, a poza tym chyba zbliżyła się do dziewczynki, która była wyrzucona ze szkoły prowadzonej przez zakonnice i to pewnie ona ma na Sonię zły wpływ.
Obie pannice ciągle coś "spiskują" na przerwach i ciotka powinna Soni zabronić tych kontaktów.
Po powrocie do domu ciotka opowiedziała wszystko mężowi i razem porozmawiali z Sonią.
Wspólnie doszli do wniosku, że najlepiej byłoby od nowego roku szkolnego zmienić szkołę, a póki co, to dadzą Soni korepetycje z matematyki. Korepetycji miał udzielać student  III roku SGH.
Żadne z nich nie podejrzewało,  że był to pomysł nie do końca dobry. Pan Jureczek gdy sprawdził wiedzę
matematyczną Soni był załamany - matematycznie Sonia była  "zielona". Miał ją uczyć trzy razy w tygodniu. Dwa razy w tygodniu przychodził do Soni, do domu,  jeden raz Sonia chodziła do niego, do Akademika, bo inaczej brakowało czasu na lekcję.
W kwietniu ciotka została wezwana do szkoły - wychowawczyni poinformowała ją, że Rada Pedagogiczna
postanowiła usunąć Sonię z grona swych uczennic, bo dziewczyna chodzi do męskiego Akademika. Ciotka uśmiechnęła się uroczo i oznajmiła, że wie o tym, bo rzeczywiście raz w tygodniu Sonia chodzi tam na 14,30 na korepetycje, które trwają 45 minut.A można to potwierdzić, bo Sonia  wchodząc na teren Akademika
wchodzi tam legalnie a godziny wejścia i wyjścia są odnotowane na portierni.
Ale uczennicom nie wolno chodzić do Akademika !- wrzasnęła wychowawczyni. Niech pani idzie z nią do ginekologa, to zrozumie  pani co to za towarzystwo! -wrzeszczała dalej.
Ciotka usiłowała zachować spokój, choć miała chęć też  wrzasnąć. Wzięła głęboki oddech i spokojnie
powiedziała :  " wie pani, to się  świetnie składa, że ją wyrzucacie. Sonia nie jest szczęśliwa w tej szkole,
ta szkoła jest dla niej jednym, wielkim rozczarowaniem. A do ginekologa to niech pani sama się wybierze,
klimakterium pewnie pani w życiu przeszkadza."
Kuratorium  wyznaczyło Soni szkołę bardzo odległą od domu, w której Sonia zaczęła naukę od maja.
Wprawdzie dojazd zajmował jej półtorej godziny w jedną stronę, ale Sonia szybko polubiła nową szkołę.
Niestety nadal uczyła się łaciny, ale w tej szkole kadra nauczycieli była znacznie młodsza i miała lepszy
kontakt z młodzieżą.
Ciotka miała nadzieję, że Sonia spokojnie dotrwa tu do matury. Ale nad Sonią chyba wisiało jakieś fatum.

piątek, 24 sierpnia 2012

XII c.d.

Wakacje minęły, rozpoczął się nowy rok szkolny, a listu od Tusi nie było i nie było.
Ciotka chwilami miała wrażenie, że ten list to się jej wręcz przyśnił. I gdyby nie fakt, że tkwił wciąż
głęboko w szufladzie, można by tak myśleć.
Na początku listopada nadszedł list od Tuśki. Zbyt dużo informacji w nim nie było. Tuśka donosiła, że urodziła córeczkę, maleństwo dostało imię Anna, była zdrowym i silnym dzieckiem. A oni w sierpniu wyemigrowali  do Australii, mieszkają w Sydney, ale nie  są pewni czy zostaną tu na zawsze, bo być może lepsze warunki będą mieli w Perth. Gdy już się urządzą to Tuśka wtedy poda adres.
I napisze wreszcie list do Soni. Bo zależy jej na kontakcie z córką, ale wpierw musi tu wszystko urządzić. Na razie mieszkają w mieszkaniu "pomocowym", jak dziwacznie określiła to Tuśka, ale gdy Peter dostanie wreszcie kontrakt to wtedy przeprowadzą się do własnego domku.
Poza tym Tuśka narzekała nieco na temperatury, trochę obgadała sąsiadki, które nie miały zwyczaju prasowania bielizny pościelowej, ponarzekała na jakieś muszki, które uniemożliwiały korzystanie z plaży w godzinach popołudniowych bo gryzły niemiłosiernie i miały zwyczaj zagnieżdżać się w skórze. Generalnie  list był w tonie optymistycznym, ale nadal  nic nie było w nim o losach Tuśki od chwili tej niefortunnej wyprawy na wieś, po zaopatrzenie. Napisała tylko, że Peter bardzo dba o nią, jest zakochany w córeczce i pewnie ją "rozpaskudzi". Na końcu były ucałowania dla wszystkich, a zwłaszcza dla  Soni.
Ciotka była nieco rozczarowana listem. Niczego się nie dowiedziała, adresu nadal nie było. I chyba to najbardziej ją dręczyło - bardzo chciała napisać do siostry o tych wszystkich latach, które minęły.
Tym razem listu już nie ukrywała- razem z poprzednim pokazała listy mężowi i Soni.
Wujek powiedział, że zrobi z cieniutkiej sklejki ładną ramkę i w niej umieszczą zdjęcie Tuśki, żeby Sonia mogła patrzeć na swą odnalezioną  mamę.
Ciotka była zaskoczona - spodziewała  się raczej jakiegoś niepochlebnego komentarza z jego strony, a tu taka reakcja.
Przez myśl jej przemknęło, że w jakiś sposób nie nadąża mentalnie za  Sonią i za nim. Chyba za bardzo
była skupiona na tym, by wszystko w domu funkcjonowało jak w szwajcarskim zegarku.
Fakt,  wszystko w domu były uporządkowane, czyste, lśniące.
Ciotka dwie  godziny dziennie poświęcała  na sprzątanie - parkiety lśniły codziennie froterowane, nigdzie nie było nawet pyłka,  kryształy na kredensie rzucały  diamentowe błyski, w kuchni wszystko było lśniące, naczynia i przeróżne akcesoria poustawiane wręcz "pod sznurek". Wszystko miało swe określone miejsce, którego nie miał prawa nikt zmienić. Jeżeli Sonia lub wujek postawili w szafce szklankę "krzywo", natychmiast ciotka to poprawiała.
Naczynia nigdy nie czekały na umycie, a emaliowany biały zlew zawsze był  śnieżno biały.
No cóż, ciotka była fanatyczką porządku i czystości.Wujek starał się jak mógł, by jej nie denerwować
jakimś bałaganem, ale Sonia  była "bałaganiarą" -  wystarczyło 15 minut i w pokoju wyglądało jakby
tajfun przeszedł.
Ubrania niepochowane, a jeśli nawet  już coś schowała do szafy, to wrzucała byle jak, na biurku zawsze było pełno kartek, książek, zeszytów, kredek, a gdy już  się nie mieściły na biurku to lądowały na nocnym stoliku lub tapczanie.
Ostatnie dwa lata podstawówki minęły szybko. W siódmej  klasie Sonia postarała się, by na świadectwie ukończenia podstawówki nie było tym razem stopni dostatecznych.  Długo nie mogła się zdecydować do którego liceum składać  dokumenty.
Bardzo chciała się uczyć francuskiego, a ten język był akurat w liceum żeńskim. Jako jedyna ze swej podstawówki wybrała to liceum. Nie był to dobry wybór, o czym się przekonała się dość szybko.
Została skierowana do klasy łacińsko-rosyjskiej, a nie francusko-rosyjskiej. To było pierwsze rozczarowanie. Sonia nie miała w podstawówce żadnej tzw. przyjaciółki od serca, miała za to dwóch
bardzo dobrych kolegów, prawdziwych przyjaciół. Nowe koleżanki nie zrobiły na Soni miłego wrażenia-
większość z nich miała rodziców na wysokich stanowiskach, o wysokim statusie materialnym, co odbijało się
na ich strojach. Miały fartuszki szyte na miarę, właśnie takie na szelkach, z falbankami, a bluzki i spódniczki
 nie miały polskiej metki a zagraniczną. Poza tym zadzierały nosa, opowiadały  o wakacjach spędzonych za granicą, wciąż opowiadały gdzie to tata jest akurat w delegacji i co przywiezie lub już przywiózł.
Sonia czuła się tam jak "uboga krewna".
A ciotka z pierwszej wywiadówki wróciła mocno zdegustowana - nie podobało się jej płaszczenie się
wychowawczyni przed "tymi  matkami". A już najbardziej ją zezłościło, że w dwóch przypadkach zamiast
 matki lub ojca na wywiadówkę przyszły...służące, jak się same określiły.  "Bo p. minister wyjechał w  delegację zagraniczną, a pani pojechała  na wczasy , więc przyszłam", jak powiedziała jedna z nich.
Ale wszystkie swe odczucia skryła przed Sonią, podzieliła się natomiast nimi z mężem.
c.d.n.

XI. c.d.

Dni płynęły dość monotonnie, ale tym razem to  ciotka nie mogła doczekać się wakacji.
Bardzo chciała  zwierzyć się swej przyjaciółce, Żeni, z nękającej ją sprawy listu.
Minęły już dwa miesiące, a  ona nadal nie pokazała listu mężowi. Doskonale wiedziała jaki byłby komentarz - jej mąż nie przepadał za Tuśką, zawsze mówił "ta narwana Tuśka to powinna iść do psychiatry". Poza tym już od dość dawna nalegał, żeby z Sonią poważnie porozmawiać o jej rodzicach, wytłumaczyć, że zaginęli.
Uważał, że Sonia jest już na tyle dużą i mądrą dziewczynką, że taka wiadomość nie wprawi jej w stan
jakiegoś niepokoju. Ale ciotka  sprzeciwiała się ostro, twierdząc, że Sonia jest jeszcze na to za młoda.
A teraz, gdy wiedziała, że Tuśka żyje, obawiała się, że  pewnego pięknego dnia zażąda by Sonia do
niej wróciła. A wtedy - no właśnie, co wtedy??? Ciotka codziennie zaglądała do skrzynki, ale listu
od Tuśki nie było. Za każdym razem z ulgą oddychała i zamykała skrzynkę.
Nadeszły wakacje  - ciotka z Sonią pojechały do Jastarni. Po drodze posiedziały kilka dni u Żeni w Oliwie.
Gdy Sonia już zasypiała w kuchni nadal świeciło się światło -przyjaciółki nadrabiały całoroczne zaległości.
Rankami obie wyglądały na bardzo niewyspane, a ciotka wciąż miała zaczerwienione oczy. Twierdziła, że
ma po prostu zapalenie spojówek.
 Żenia twierdziła, że już najwyższy czas powiedzieć Soni o jej rodzicach, tym bardziej, że Tuśka żyje.
Z ciężkim sercem, dzień przed wyjazdem do Jastarni zaczęła z Sonią rozmowę. Gdy tylko zaczęła
rozmowę, Sonia jej przerwała - "ciociu, ja wszystko wiem, wiem, że rodzice nie byli wcale w Afryce, ale zaginęli w czasie wojny i sąd ustanowił Was moimi opiekunami prawnymi."
Ciotkę z lekka zatkało- a skąd to wiesz? zapytała zdziwiona.
Sonia się lekko zarumieniała i wyjąkała - no, bo, bo, bo czytałam dokumenty. Bardzo dawno temu
leżały na biurku wujka, a ja tam czegoś szukałam i wtedy przeczytałam. Naprawdę niechcący je przeczytałam! Bo ja zawsze podczytywałam książki, które wujek dla siebie wypożyczał, a książka
leżała pod tymi dokumentami.
Ciotka uśmiechnęła się smutno i powiedziała- nie wiesz jeszcze wszystkiego. Siadaj i słuchaj.
Żyje tylko Twoja mama , to znaczy mam nadzieję,  że jeszcze żyje, bo dostałam od niej list.
Twój tata niestety nie żyje, zginął w czasie bombardowania, w Niemczech. Ale mama żyje, ma teraz
drugiego męża i pewnie już urodziła dziecko. Dwa miesiące temu dostałam od niej list, który
niestety niczego mi nie wyjaśnił. I nawet nie mam pojęcia gdzie teraz jest, bo nie pisze. Na życzenie
Twojej mamy miałam Ci jeszcze nic nie mówić, ale ... no cóż, wygadałam się. Chyba lepiej będzie, że będziesz wiedzieć, że jesteś  tylko  półsierotą.
Sonia rzuciła się ciotce na szyję i mocno się przytulając wyszeptała: "przecież Ty jesteś dla mnie mamą,a wujek tatą. Ja przecież mamy nie znam, widziałam ją tylko na zdjęciach."
A potem wszystkie trzy płakały, dając ujście nagromadzonym emocjom.
Te wakacje były wyjątkowe - ciotka bardzo dużo rozmawiała z Sonią. Sonia ciągle ją  czymś zadziwiała-
okazało się, że Sonia bardzo skrupulatnie przestudiowała bardzo dużo książek z domowej biblioteczki, a jej ulubioną pozycją  była wielotomowa Encyklopedia Gutenberga.
Sonia przyznała się również, że uschnięcie palmy to była jej  "zasługa" - biedna palma nie wytrzymała eksperymentów chemiczno- medycznych.Sonia dzieliła się z nią różnymi lekarstwami, ale najbardziej chyba jej zaszkodziły tajemnicze żółte tabletki. Sonia znalazła je w nocnej szafce, w ktorej ciotka trzymała swoje leki.  Była nimi zachwycona. Po zwilżeniu wodą puchły podwajając swą objętość, a potem rozpuszczały się barwiąc wodę na wściekły żółty kolor. Sonia leczyła nimi swego misia a to, czego miś nie "wypił", lądowało w donicy z palmą. Ciotka, po wysłuchaniu tych zwierzeń stanęła na wysokości zadania - roześmiała się i
przytuliła Sonię, prosząc ją, by więcej nie robiła takich rzeczy .
c.d.n.

czwartek, 23 sierpnia 2012

X. c.d.

Ciotka siedziała nad listem jak skamieniała. Straszliwie bała się otworzyć tę drugą kopertę. Czuła dziwny
ucisk w gardle, kłucie w żołądku i miała idealną pustkę w głowie. Wreszcie przecięła nożem kopertę i wyciągnęła cieniutki jak bibuła  arkusz papieru. A z niego wypadło nieduże, czarno-białe zdjęcie jej siostry, na którym wyraznie było widać,  że jest ona w zaawansowanej ciąży.
Myśli niczym torpedy przelatywały jej przez głowę - skąd to zdjęcie jeszcze z czasów okupacji??? I w tej samej chwili   uświadomiła sobie, że to nie jest wcale stare zdjęcie, bo Tuśka ma na nim krótkie włosy a nie długie, splecione w węzeł nad karkiem. I wygląda bardzo poważnie, nie ma tego kpiącego spojrzenia i
nikłego uśmieszku.
Czym prędzej rozłożyła cienki arkusik i zaczęła czytać.
"Kochana Marysiu,
wybacz, że nie dawałam znaku życia, ale wszystko bardzo się skomplikowało. Jerzy nie żyje, zginął
w Hamburgu w czasie nalotu. Ja byłam ranna, uratował mnie pewien niemiecki lekarz, a potem ja uratowałam  jego. Nie mogę Ci napisać szczegółów.
Udało nam się po zakończeniu wojny  dotrzeć do Anglii. Długo to trwało. 
Tyle rzeczy się wydarzyło, nie miałam odwagi wcześniej napisać.
Od Kotlińskiej wiem, że Sonia jest u Ciebie, że ją przygarnęłaś. Przez długi czas byłam pewna, że
to nasz dom został doszczętnie zburzony a Wy zginęliście, razem z Sonią.  Bałam się wrócić , zresztą
długo chorowałam. Peter mnie uratował. A teraz jesteśmy razem i jak widzisz spodziewam się dziecka. W jakiś czas po rozwiązaniu wyjeżdżamy na stałe do Australii. 
Może kiedyś uda  mi się przyjechać do Polski. 
Jestem Ci ogromnie wdzięczna, za to, że zaopiekowałaś się Sonią.
Nie mogę Ci napisać żadnych szczegółów, może kiedyś będę mogła. Nie mów na razie Soni nic
o mnie, znajomym też nie. Módl się za mnie, jeśli jeszcze potrafisz- ja już nie potrafię.
Serdecznie Was całuję,
Twoja Tusia."

Ciotka przeczytała list po raz drugi i trzeci, ale  wcale nie była od tego mądrzejsza. Jedno, co było
pewne - Tuśka żyje i jest w ciąży, a  reszta- same niejasności. I kto to jest ta Kotlińska? I skąd wie, że
Sonia jest u mnie? I co to za Peter? I jak Tuśka mogła go uratować? Ciotkę aż głowa rozbolała  od
natłoku myśli i tylu niewiadomych. Dopiero teraz zauważyła,  że Tusia nie podała swojego adresu
zwrotnego, a na zewnętrznej kopercie widniało tylko imię i nazwisko : Gladys Smith. I dlaczego
mają wyjeżdżać do Australii?  Bo fakt, że nie chcą przyjechać do Polski wcale  jej nie dziwił.
Wciąż słyszała o osobach, które wróciły do Polski z  emigracji  i miały same kłopoty.
Westchnąwszy ciężko złożyła wszystko razem i schowała głęboko do biurka, po czym zamknęła szufladę na klucz.
Zrobiła  sobie herbatę i łyknęła nieco waleriany. Musiała dojść do siebie nim wróci ze szkoły Sonia. Na
wszelki wypadek  zostawiła w widocznym miejscu proszki od bólu głowy - gdyby Sonia coś zauważyła,
że jest jakaś "nieswoja", całą winę zrzuci na migrenę, która nawiedzała ją  raz na jakiś czas.
Na szczęście Sonia  wróciła ze szkoły w świetnym humorze i zaraz zabrała się za odrabianie lekcji, bo chciała iść z koleżanką do kina  na godz. 18,00.

Postanowiła nie mówić na razie nic mężowi o tym liście. Pokaże mu ten list, gdy już  sama wszystko
"przetrawi", uspokoi się. A może wkrótce nadejdzie kolejna wiadomość?
c.d.n.

środa, 22 sierpnia 2012

IX c.d.

Jakoś tak cichutko, niemal niespodzianie, nadszedł czas ostatnich wakacji przed szkołą. Po tych wakacjach Sonia miała rozpocząć szkołę.
Ciotka była stremowana,  na zakupy wybrała się sama, bez Soni. To były czasy, gdy wybór akcesoriów szkolnych był bardzo ubogi , a w księgarniach był tylko jeden komplet podręczników dla danej klasy. I choć były to czasy wielce siermiężne, podręczniki zawsze były na czas wydrukowane. Dostępne  były dwa modele piórników drewnianych, aż trzy modele tornistrów, przeważał kolor brązowy , coś w rodzaju teczki skórzanej z  szelkami, drugi model to były tornistry brezentowe, głównie  ciemno-granatowe oraz zdarzało się również to coś, co kupiła ciotka.
Tornister, który zakupiła ciotka był idealnie czarny, sztywny, a na dodatek lśniący niczym pokryty lakierem.
Ciotka była nim oczarowana, Sonia -zdegustowana. Na dodatek był dość ciężki.Wcale a wcale jej się nie
podobał. Worek na szkolne kapcie też był paskudny, bo ciotka uszyła go sama z grubego, workowego płótna w kolorze  zielonym. Do tego wszystkiego dochodził jasno-granatowy fartuch typu "lużny kitel".
Po raz pierwszy Sonia ostro zaprotestowała - fartuch był dla niej wyraznie za duży, mogła się nim
swobodnie ze dwa razy owinąć, rękawy też były za długie. Stała przed ciotką w za dużym fartuchu,
z dużym , czarnym tornistrem na plecach i chlipała, powtarzając półgłosem, że nie chce  chodzić do szkoły
"w tym wszystkim".
Bo Sonia zupełnie inaczej wyobrażała sobie swój szkolny strój - miał to być czarny lub granatowy fartuszek na szelkach, do tego granatowa plisowana spódniczka i granatowa bluzka. Tornister miał być lekki i wyglądać jak nieduża teczka, przystosowana do noszenia na plecach. A worek na kapcie miał być czarny
lub granatowy a nie taki wielki i zielony.
Niestety ciotce nawet nie przyszło na myśl,  żeby  wcześniej z małą omówić tak ważną sprawę jak szkolny
ekwipunek.
Fartuch w końcu doczekał się przeróbki przez krawcową, ale nadal nie był lubianym strojem.
Sonia okrutnie nudziła się w szkole. Dzieci dopiero uczyły się rozpoznawania liter, a ona już czytała. Na
lekcjach polskiego głównie rysowała szlaczki, pokrywając nimi najczęściej całą kartkę. Matematyka zaś
zupełnie jej nie interesowała i nie bawiła. Pisane przez nią cyfry były bardzo dziwne.
Czasem miały skrzydełka, czasem  różki. Na dodatek Sonia zaczęła opowiadać dzieciom, że jej rodzice są  daleko stąd, w Afryce, bo tata jest myśliwym i poluje na lwy.
Nie da się ukryć, że ciotka bywała częstym gościem w szkole, bo Sonia była dość uciążliwą uczennicą.
Przez całą pierwszą  klasę  Sonia chodziła do szkoły na "trzecią zmianę" i była  w obie strony eskortowana
przez ciotkę. Mieszkała  niemal dwa kilometry od szkoły, poza tym gdy wychodziła ze szkoły było już ciemno.
W drodze do szkoły musiała pokonać aż sześć przecznic, w tym jedną bardzo ruchliwą, więc sama zaczęła chodzić do szkoły dopiero w drugim  półroczu drugiej klasy.
Wtedy też zauważyła, że język polski to w sumie niezły przedmiot i w przeciwieństwie do innych dzieci
ogromnie lubiła dyktanda.  Prawidłowe pisanie zupełnie nie sprawiało jej trudności. Lubiła również
głośno czytać i zawsze zgłaszała się na ochotnika. Chodziła nałogowo do szkolnej biblioteki i wypożyczała
książki przeznaczone dla starszych uczniów. Prowadziła nawet dziennik lektur, w którym  ilustrowała po
swojemu przeczytane książki i zawsze zaznaczała, która książka jej się podobała.
Poza tym Sonia należała do szkolnego zespołu tanecznego i szkolnego zespołu teatralnego.
Biblioteka, oba zespoły i język polski - to były dla Soni miłe strony szkoły. Reszty nie lubiła. Zdecydowanie
i serdecznie.
W piątej klasie polubiła dwa przedmioty - chemię i język rosyjski. Oczywiście Sonia uczyła się chętnie
tylko tych przedmiotów, które lubiła. Resztę lekceważyła, ale jakoś brnęła na dostatecznych.
Nikt nie mógł pojąć jak można mieć słabiutką trójkę z matematyki a piątkę z chemii i fizyki, piątkę
z polskiego a trójkę z historii. No ale widocznie można było, skoro takie stopnie jej stawiano.

Pewnego dnia, gdy Sonia była już w piątej klasie, nadszedł list z zagranicy, a konkretnie z Anglii.
Nazwisko nadawcy nic a nic nie mówiło ciotce. Drżącymi palcami rozerwała kopertę i wydobyła
z niej  .... drugą kopertę.
c.d.n.

VIII c.d.

Czas płynął - dla małych jakoś wolno,  dla "dużych" chwilami zbyt szybko.
Minęło Boże Narodzenie i choć Sonia nie upolowała św.Mikołaja, ten spisał się niemal znakomicie.
Przyniósł lalkę, wprawdzie nie wielkości niemowlaka, przyniósł nowe kredki i sam,  z własnej
inicjatywy, klocki, na których były literki - po jednej stronie drukowane, po drugiej "pisane".
Bo Sonia jak na razie potrafiła odczytywać tylko literki drukowane.
Poza tym były nowe , wełniane rękawiczki, biało-niebieski sweterek, spódniczka w szkocką kratkę i czapka połączona w jedną całość z szalikiem. Niestety Sonia wyglądała w niej mocno nieszczególnie - ani ten kolor ani ten fason zupełnie nie pasowały do urody Soni.  Gdy ciotka zobaczyła jak Sonia w tym wygląda pomyślała, że chyba miała jakieś zaćmienie w mózgu, gdy to kupowała. Zaszyła czym prędzej otwór na głowę i z czapko-szalika zrobił się długachny szalik, który można było trzy razy owinąć dookoła szyi.
Wśród prezentów była też książka z dedykacją, od  Żeni. I nie były to bajki lub dziecięce wierszyki, ale "Krzyżacy".Pierwsza dorosła książka w życiu Soni. Miała sztywną oprawę, której wzór przypominał szary marmur. I miała zakładkę przyczepioną do wstążeczki. A na zakładce Żenia wymalowała rycerza na koniu.
Z czasem Sonia odczepiła tę oryginalna zakładkę i umieściła ją w swoim pudełku ze skarbami, w którym
 miała różne małe pamiątki.
Zima ciągnęła się i ciągnęła,  śniegu było mnóstwo i można było jezdzic na sankach  na pobliskim
boisku. Górka wprawdzie nie była duża ani stroma, ale i tak dzieciarnia cały dzień ją okupowała. Sonia
wracała do domu przemoczona, za co dostawała burę od ciotki.
I pewnego dnia Sonia dostała temperatury i to tak wysokiej, że ciotka czym prędzej wezwała do domu lekarza. I nie była to jak zwykle angina, ale szkarlatyna. Lekarz był zmartwiony, bał się powikłań.
Penicylina nie była wtedy w powszechnym użyciu, podano Soni sulfatiazol. Nikt nie miał pojęcia, że
dziecko ma na ten specyfik uczulenie. Po pierwszych niepokojących objawach lek odstawiono i organizm sam musiał się zająć zwalczaniem choroby.
Sonia chorowała niemal dwa miesiące. A chorowanie  u ciotki było straszliwie nudne.Na początku choroby,
gdy była wysoka temperatura, Sonia głównie spała. Gdy temperatura już spadła, cały okres rekonwalescencji musiała przeleżeć. Nudziła się jak mops w studni, bo niewiele mogła w łóżku robić - nie mogła rysować, bo czystość pościeli była narażona w tym wypadku na szwank, wszystkie swoje dziecięce
książeczki już przeczytała, potem  libretta kilku operetek i jednej opery, wreszcie przypomniała sobie o
książce od  Żeni. Ciotka przyniosła jej do łóżka książkę, wygłaszając przy tym komentarz, że to jeszcze za poważna dla niej książka, no ale może sobie ją  "przekartkować".
I Sonia zaczęła czytać, z wypiekami na buzi. Bardzo jej się ta książka podobała. Dotarła do momentu gdy
Zbyszko był prowadzony na ścięcie - z hukiem zamknęła książkę i wybuchnęła płaczem. Ciotki akurat
nie było w domu, wyszła na zakupy. Gdy wróciła, książka leżała na podłodze a Sonia leżała cichutko.
Dwa dni Sonia nawet nie otworzyła książki. Po co czytać książkę, której autor uśmierca młodego,
wspaniałego  mężczyznę - zastanawiała się Sonia. Trzeciego dnia doszła do wniosku, że zajrzy na koniec
książki - przecież coś tam jeszcze było opisane, skoro od strony, na której  prowadzono Zbyszka na śmierć, do końca  książki było jeszcze tyle kartek. Jak pomyślała - tak i zrobiła. Odetchnęła z ulgą - najwyrazniej Zbyszko żył.  Uspokojona powróciła do lektury.
c.d.n.


wtorek, 21 sierpnia 2012

VII c.d.

Tej zimy Sonia postanowiła zdemaskować świętego Mikołaja. Zabawki choinkowe były już gotowe i włożone do specjalnego pudełka, które było jak co roku  ustawione w przedpokoju, by Mikołaj mógł je zabrać i własnoręcznie umieścić na choince. Bo choinkę i prezenty co roku przynosił Mikołaj.
Oczywiście przynosił  wszystko w środku nocy, gdy wszyscy spali, wchodził cichutko przez uchylone w kuchni okno i wcale nie było mu straszne  trzecie piętro. Na parapecie tego okna Sonia w listopadzie
zawsze zostawiała list, w którym rysowała, co chciałaby dostać pod choinkę. Tak na wszelki wypadek wujek podpisywał co oznaczał dany rysunek, bo przecież Mikołaj był już stary i trochę zle widział, poza tym mógł mieć zapocone okulary.
Sonia intensywnie próbowała dociec jakim cudem Mikołaj wchodził do mieszkania przez to uchylone okno a do tego wnosił dużą choinkę, ubierał ją w zabawki, które razem z wujkiem robiła i wstawiał do pokoju,
w którym spała Sonia.
Gdy Sonia budziła się rano w wigilię choinka już stała ubrana i lśniąca, a pod nią leżały różne paczuszki.
To zawsze był dla niej bardzo męczący dzień, bo zżerała ją ciekawość, co udało się Mikołajowi tym razem
kupić w specjalnym, mikołajowym sklepie.
Postanowiła,  że tym razem  nie będzie leżała w swym łóżku, ale gdy już ciotka ją utuli do snu i zgasi
światło, Sonia usiądzie na brzegu łóżka i zaczeka na  wizytę Mikołaja.
Jak pomyślała - tak zrobiła. Czas wlókł się niemiłosiernie, ciocia urzędowała w kuchni, wujek też nie spał, a Sonia marzła siedząc na łóżku. W końcu okryła się kocem, bo było coraz chłodniej.
W tę wigilię Sonia obudziła się pózno. Leżała na swoim łóżku, na kołdrze, owinięta kocem, a na stoliku obok jej łóżka stała lśniąca i migocąca w świetle dnia choinka. Pod nią jak zawsze leżały różne paczuszki.
Sonia była uradowana i jednocześnie zawiedziona. Znów nie udało się jej podpatrzeć jak do domu
wchodzi św. Mikołaj.

Chyba niewiele osób zastanawiało się po wojnie, jak ogromie destrukcyjny wpływ miała ona na losy  ludzi.
Nawet jeśli nikt nie zginął. I wpływ ten utrzymywał się jeszcze wiele lat po zakończeniu wojny. Nagle
rozpadały się rodziny, ludzie opuszczali z konieczności miasta, w których się wychowali, a jeszcze inni
kraj.
Taką ofiarą wojny była właśnie Sonia. Jej rodzice zaginęli w czasie okupacji. Zostawili kilkumiesięczną
Sonię u rodziny, a sami wybrali się pod Warszawę po mleko dla dziecka i jakieś  wiktuały dla reszty
rodziny. Mieli  wrócić w ciągu kilku godzin , ale nie wrócili.
Z konieczności Sonią zaopiekowała się siostra jej matki. Wojna się skończyła, a rodzice Soni nie dawali
znaku życia.
Ciotka Soni zaczęła poszukiwać  siostrę  i szwagra za pośrednictwem Polskiego Czerwonego Krzyża.
Codziennie wypatrywała listonosza, słuchała z uwagą radia, pisała listy do różnych znajomych siostry, mobilizowała matkę szwagra do poszukiwań.
Pewnego dnia otrzymała z PCK list, w którym zawiadamiano ją, że jest  ślad pobytu jej siostry w jakimś
szpitalu niemieckim, który został zbombardowany przez aliantów na początku 1945 roku. Niestety tu ślad się  urywał.
Ciotka popłakała przez tydzień, potem doszła do wniosku, że w tym układzie musi jakoś zalegalizować fakt, że opiekuje się dzieckiem swej siostry. Ogromnie bała się , że mogą jej zabrać Sonię i umieścić  ją
w Państwowym Domu Dziecka. Na szczęście sąd w swej mądrości zdecydował, że skoro już się małą
opiekuje kilka lat, to niech robi to nadal i tym sposobem została prawnym opiekunem swej siostrzenicy.
Nadal poszukiwała swej siostry, małej  kazała mówić do siebie "ciociu", tłumaczyła jej, że mama i tata
wyjechali w daleką podróż  i z całą pewnością kiedyś z tej podróży powrócą.
c.d.n.


poniedziałek, 20 sierpnia 2012

VI c.d.

Chyba wszyscy zauważyli, że gdy się jest dzieckiem to czas jakoś wolno płynie. Na każdym kroku małemu człowiekowi wytykają , że jest dzieckiem i w związku z tym wielu rzeczy nie może robić. Niemal każde marzenie dziecięce jest przez dorosłych "odkładane" na przyszłość. Jeśli dziecko zadawało  niewygodne lub trudne pytania to dowiadywało się, że dowie się wszystkiego gdy będzie starsze i....mądrzejsze.
Sonia, jak każde dziecko, była bardzo dociekliwa, zadawała mnóstwo pytań, które niekiedy bardzo bawiły
dorosłych.
Intrygowało ją, dlaczego Murzynom nie jaśnieje skóra od mycia, dlaczego ciotka, gdy liczy półgłosem swoje wydatki to nie mówi liczb po kolei, dlaczego ona nie może mieć grzywki i dlaczego musi mieć krótkie włosy, dlaczego ciągle nie ma rodziców, dlaczego nie wolno jej siadać na kamiennym schodku, skoro inne dzieci siedzą, kiedy wreszcie pójdzie do kina, kiedy znów  wyjadą nad morze?
I pewnego jesiennego dnia  wujek wziął Sonię do kina. Wyświetlali film rysunkowy Disneya "Królewna Śnieżka". Bardzo się Soni  film podobał, z wrażenia obgryzła pasek od sukienki. Uprosiła wujka, by jeszcze raz pójść na ten sam film, więc wujek niewiele myśląc kupił bilety na nieco pózniejszy seans. Tym razem już nie gryzła paska, bo starała się nucić filmowe piosenki.
Dostało się wujkowi za to w domu, bo spóznili się  na obiad. Niemal całe popołudnie  ciotka burczała na wujka, że rozpuszcza Sonię jak bicz dziadowski. A Sonia od razu zainteresowała się co to jest ten bicz dziadowski, jak wygląda i do czego służy, czym doprowadziła ciotkę do ostateczności -  ciotka stwierdziła, że ona już nie może z tym dzieckiem wytrzymać, szybko się ubrała i wyszła z domu.
Sonia  była przerażona i cichutko zapytała wujka : " a Ty ze mną wytrzymasz? już będę cicho, pójdę rysować literki".
Wujek uspokoił małą i poprosił, by zadawała cioci mniej pytań i obiecał, że zawsze, gdy będzie z Sonią  na
niedzielnym spacerze to wtedy odpowie  na wszystkie dręczące ją pytania.
Bo w niedzielę wujek zabierał Sonię na długie, dalekie spacery - czasem były to wyprawy poza miasto, do lasu, czasem  na podmiejskie  łąki i zbieranie w zbożu maków i bławatków, jesienią i zimą  prowadził Sonię do muzeów,   pokazywał zabytki, opowiadał historię miasta.
Sonia bardzo lubiła te wyprawy.Był to czas, gdy miasto powoli dzwigało się z ruin. Ruiny domów    budziły w Soni niewymowny strach i bardzo cieszyła się, gdy przybywało coraz więcej domów., Niedaleko domu, w którym Sonia mieszkała stała  zbombardowana willa. Sonia omijała ją szerokim łukiem, zwłaszcza, że zawsze stali tam jacyś zarośnięci i niezbyt czyści mężczyzni.
Ruiny tej willi  straszyły Sonię jeszcze wiele lat-nie wiadomo dlaczego nikt tego terenu nie kwapił się uprzątnąć. Wujek tłumaczył, że pewnie właściciele nie żyją a posesja jest za mała by miasto wybudowało na niej wielorodzinną kamienicę.
Nie wiadomo kiedy Sonia nauczyła się czytać - teraz sama czytała sobie Świerszczyka i swoje książki.
Usiłowała również czytać gazetę, tę którą czytał wujek, ale nie mogła tam znalezć nic ciekawego.
Troska ciotki o zdrowie Soni  przyniosła rezultaty - wyniki OB wróciły do normy, cienie wnękowe w płucach zniknęły i choć Sonia często chorowała na anginy itp. infekcje, skończyły się wizyty w przyszpitalnej
przychodni.
Soni nawet brakowało tych wizyt, bo bardzo polubiła swoją lekarkę i pielęgniarki. Teraz na kontrolne wizyty miała przychodzić co pół roku.
Nastała już niemal zima i Sonia wraz z wujkiem zaczęli robić kilometry łańcuchów choinkowych.Nie było to trudne zajęcie, a Sonia bardzo je lubiła. Wujek wycinał z kolorowego glansowanego papieru równe paseczki, a Sonia sklejała z nich kółka, które tworzyły ogniwka łańcucha. Oboje  bardzo lubili robienie ozdób choinkowych, co bardzo denerwowało ciotkę, bo przy okazji śmiecili trochę. Robili też słomkowe gwiazdki, a z wydmuszek, czerwonej krepiny i waty tworzyli  głowy Mikołajów.  Owijali orzechy włoskie cienką, złotą i srebrną cynfolią i nic sobie nie robili z gderania ciotki, że to strata czasu i dużo bałaganu.
c.d.n.

V c.d.

Druga połowa sierpnia nad  Bałtykiem ma już lekki posmak jesieni. W ogrodzie u Żeni uśmiechały się do Soni dojrzałe śliwki i jabłka. Wujek brał Sonię na ręce i mogła sama zrywać  niżej rosnące owoce.Śliwki miały "aksamitne sukienki"  i były bardzo słodkie.
Pewnego dnia  Żenia zarządziła otrząsanie śliwek. Wujek razem z  Żenią  szarpali śliwkowe drzewko na wszystkie strony i część śliwek spadła, a Sonia wyzbierała wszystkie starannie do dużego kosza. Potem Żenia je umyła, każdą ze śliwek rozkroiła i zadaniem Soni było usunięcie pestki i włożenie śliwki do słoika. Miała je układać ściśle w słoiku, do pełna. Gdy słoik już był pełny, Żenia wsypywała na wierzch łyżkę cukru i zakręcała słoik. Potem słoiki wędrowały do piecyka, w którym prażyły się kwadrans. W kuchni rozchodziła się słodka woń śliwek, za oknem kłębiły się osy, zwabione tym zapachem, ale dobrze chronione siatką okno nie wpuszczało intruzów. Żenia mówiła, że tak przygotowane śliwki są dobre zimą do knedli. Sonia nie miała nawet bladego pojęcia co to są knedle, bo ciotka nigdy  ich nie robiła.
I Żenia, gdy się zorientowała, że mała nie ma pojęcia jak smakują knedle, zabrała się za ich robienie.
Najważniejsze, że pozwoliła Soni ulepić kilka.  Były nieco koślawe, ale Sonia była z nich bardzo dumna.
I wszyscy zachwycali się ich smakiem, a Sonia pilnowała, żeby każdy dostał jednego knedla jej produkcji.
Ranki i wieczory były już chłodne, choć za dnia było jeszcze bardzo ciepło.Pomału dzień robił się krótszy, a ponieważ Soni nie wolno było przebywać na dworze po  zachodzie słońca, coraz więcej czasu spędzała w domu. Ale nie nudziła się - Żenia podarowała jej swoje pastele i mała ciagle miała co robić.
Żenia pokazała jej jak namalować śliwkę tak, żeby wyglądała jak prawdziwa, jak namalować kwiatek nasturcji, różne listki, kubek, lampę naftową. Zrobiły razem mały zielnik i Żenia podpisała każdy liść i kwiatek, by Sonia nauczyła się poznawać je potem na łące lub w ogrodzie.
A pewnego popołudnia poszli wszyscy razem na koncert organowy do Katedry Oliwskiej. I wcale a wcale
nie podobał się Soni ten wieczór . Jak dla niej to była za głośna  muzyka, przerażała ją  po prostu. Koncert był długi, a na domiar złego małej zachciało się siusiu. Hania wzięła małą za rękę i ruszyły na poszukiwanie toalety. Niestety poszukiwania spełzły na niczym i Hania postanowiła wyprowadzić mała pod tzw. "krzaczek". Na dworze lał deszcz, więc zawróciły. Hania zastanawiała się co zrobić i wtedy wzrok jej padł na stojący w pobliżu wejścia konfesjonał okryty jakąś płachtą. Wepchnęła Sonię do środka, kazała szybko sikać i......nikomu nic nie mówić. Potem, jakby nigdy nic wróciły do swojej ławki. Zasłuchane ciotki niczego nie zauważyły.
Sonia przez resztę dzieciństwa ukrywała ich wspólną tajemnicę - wypaplała ją swym koleżankom gdy już była  dorosłą kobietą.
Od czasu tego koncertu Sonia niezbyt chętnie chodziła do wszelkich  kościołów - a już koncertów organowych unikała jak ognia.
Lubiła muzykę, chętnie uczyła się sama piosenek śpiewanych w radiu, słuchała muzyki Chopina, ale nie dała się nigdy namówić na posłuchanie koncertu organowego.
Wszystko co dobre niestety się kończy- na początku września Sonia z ciocią i wujkiem wracali do swego
domu.
Pożegnanie na dworcu w Oliwie było pełne łez,  płakała Żenia, Hania i Sonia, nawet ciotka uroniła kilka łez.
c.d.n.

niedziela, 19 sierpnia 2012

IV.c.d.

Podróż była niezmiernie nudna. Dlaczego to morze jest tak daleko? dopytywała się Sonia co jakiś czas.
Bo jest  - padała lakoniczna odpowiedz.
Sonia żałowała, że nie wzięła  ze sobą zeszytu i ołówka. Mogłaby przynajmniej "rysować literki". Bo Sonia umiała już pisać kilka wyrazów: swoje imię, imiona ciotki i wujka, dom, lalka, apteka i woda. Nikt się nie zastanawiał dlaczego opanowała akurat taki zestaw słów.
Poza tym Sonia lubiła rysować - najczęściej kwiaty, a raczej bukiety kwiatów przewiązane  kokardą.
Po wielu godzinach jazdy, zjedzeniu kanapek i krótkiej drzemce, Sonia dowiedziała się, że na nastepnej
stacji będą wysiadać.Stała w przedziale przy oknie  przestępując z nogi na nogę - nie mogła się już
doczekać końca podróży.Wreszcie pociąg zaczął zwalniać i wolno wtoczył się na stację.
"No to przyjechałyśmy, tu wysiadamy, tu jest Oliwa". Ciotka wysiadła pierwsza, potem wzięła Sonię na ręce i postawiła na peronie, następnie wyjęła z wagonu walizkę.
Sonia rozglądała się z niedowierzaniem - nigdzie nie mogła dostrzec morza. Był peron taki jak w mieście,
z którego przyjechały, sporo ludzi, ławki, ale morza nigdzie nie było. A gdzie to morze? zapytała niemal
z płaczem.
Ale ciotka nie odpowiedziała, zajęta wypatrywaniem swej przyjaciółki, która miała po nie przyjechać na
dworzec.
Po chwili podeszła do nich pulchna, uśmiechnięta blondynka, przywitała się z ciotką, a potem kucnęła
przy Soni i wzięła ją w objęcia. Biedne dziecko, pewnie zmęczona jesteś? Ja jestem Żenia, możesz mi
mówić "ciociu" lub tylko  "Żenia". Sonia od razu polubiła tę uśmiechniętą  Żenię i z pełną ufnością
wcisnęła jej swoją rączkę w dłoń.
Żenia  zaprowadziła obie do czekającej już taksówki i pojechały do domu.Gdy taksówka zatrzymała się
we wskazanym  miejscu i gdy już stanęły przed drewnianą furtką, ciotka i Sonia aż jęknęły z podziwu-
za furtką był bardzo kolorowy ogród a od furtki w głąb ogrodu prowadziła wyłożona kamykami ścieżka, wzdłuż której kwitły drobne różowe i czerwone begonie. Na końcu ścieżki stał rozległy, parterowy dom
otynkowany na biało,  dach był pokryty ciemnoczerwoną dachówką. Do środka  wiodły schodki, po
obu stronach schodów, wzdłuż całej długości ścian płonęły dorodne nasturcje.
Sonia była zachwycona. Za domem rosły drzewa i na tle ich ciemnozielonych liści domek aż lśnił swą bielą.
Ten właśnie domek, gdy Sonia była już niemal dorosłą osobą, był niejednokrotnie tematem jej obrazów.
Gdy Sonia nieco oprzytomniała z  pierwszego wrażenia i gdy już znalazła się w mieszkaniu, podeszła do Żeni, chwyciła ją za rękę i zapytała : a czy tu jest morze?
Jest, ale nie tu blisko, nie zamartwiaj się, pojedziemy nad morze - zapewniła ją Żenia.
Pociągiem? - zapytała z niepokojem Sonia. Nie, autobusem lub tramwajem a może nawet  taksówką-
wyjaśniła jej Żenia.
I tak zaczęły się bardzo wesołe wakacje  Soni. Bo oprócz Żeni mieszkała tu córka ciotki i wujka, która
studiowała na Politechnice Gdańskiej, w Sopocie zaś i Gdyni mieszkały dalekie kuzynki wujka.
Sonią zajmowała się głównie Hania,córka ciotki i Żenia.
Pierwszą "morską wyprawą" Soni było zwiedzanie portu małym, wycieczkowym stateczkiem. Podobało się Soni to pływanie po porcie, chodz pogoda nie była najlepsza i  musiała siedzieć w czapce na głowie i na
dodatek Hania owinęła ją szalem.
Pewnego dnia Hania zabrała małą do Gdyni, gdzie miała sklep jedna z kuzynek wujka. I od tej właśnie cioci o imieniu  Apolonia, Sonia dostała wózek dla lalek. Wózek był na wysokich kołach, miał składaną budkę, i był  tak duży, że skulona w kłębek Sonia mogła się w nim zmieścić. Brakowało tylko do niego dużej lalki.
Niestety były to czasy, gdy lalki były niemal rarytasem, zwłaszcza duże, wielkości noworodka. Wózek był,
lalki nie było , wiec aby nie pchać pustego wózka Hania zakupiła jakieś dwie duże ryby wędzone, które
owiązane paskudnym szarym papierem "robiły za lalkę".
A potem dojechał do Oliwy wujek i od tego dnia Sonia niemal codziennie była na plaży w Jelitkowie.
Bardzo lubiła tam jezdzić, choć  musiała cały czas  siedzieć w kapeluszu na głowie. Kapelusz miał b.szerokie rondo i dokładnie osłaniał dziecko przed  słońcem. Do zwykłego, dziecięcego słomkowego kapelusza ciotka po prostu doszyła rondo ze swojego słomkowego kapelusza. Może i nieco dziwnie to wyglądało, ale ciotka się śmiała,  że tym sposobem jest to meksykański kapelusz.
Wreszcie jednego dnia Sonia dostąpiła zaszczytu zobaczenia morza. Popłynęli z wujkiem statkiem do Jastarni. Z portu przeszli spacerem nad otwarte morze. Wpierw Sonia obejrzała latarnię morską i postała na tarasie Domu Zdrojowego, z którego był widok na morze. Potem poszli na plażę,  wujek wypożyczył kosz plażowy, w którym razem usiedli.
Sonia chłonęła widok  falującego morza całą sobą. Siedziała cichutko, mocno ściskając wujka za rękę. Nad
nimi śmigały mewy, daleko na horyzoncie przepływał statek. I chyba wtedy Sonia pokochała morze i Jastarnię.
Wujek zachwycony reakcją małej, chcąc przedłużyć jej tę frajdę, zafundował  obiad w Domu Zdrojowym. Siedzieli przy stoliku koło okna, a Sonia nadal wpatrywała się w morze. Bez słowa protestu jadła to co było na talerzu, chyba nawet nie bardzo wiedziała co je.
Gdy płynęli z powrotem bardzo dorośle powiedziała do wujka:  "morze jest piękniejsze od zatoki ,dziękuję, że mi je pokazałeś". A po chwili milczenia dodała: "ja jeszcze tu wrócę".
I rzeczywiście wróciła - początkowo wakacje spędzała w Gdyni, a od 10 roku życia aż do końca szkoły
w Jastarni lub Juracie.
c.d.n.

III c.d.

Przygotowania do następnego wyjazdu trwały ok.tygodnia. Nie istniała jeszcze wtedy w Polsce instytucja o wdzięcznej nazwie ORBIS i nikt nie miał szans zarezerwowania sobie wcześniej miejsca siedzącego w pociągu. Każda daleka podróż była dla podróżującego prawdziwym wyzwaniem.
Na początku należało  udać się na dworzec kolejowy, by sprawdzić rozkład jazdy. W tych czasach były aż trzy klasy podróżowania - trzecia, w której było 8 miejsc w przedziale, a ławki były twarde, drewniane; w drugiej klasie były ławki nieco miększe, bo lekko wyściełane oraz klasa pierwsza, w której miejsca do siedzenia były tapicerowane, miękkie, poza tym było ich w przedziale zaledwie 6. Oczywiście istniały również wagony sypialne i kuszetki, ale ceny były horrendalne.
W okresie wzmożonych wyjazdów podróżowanie wcale nie było lekkie, łatwe lub przyjemne.
Gdyby ktoś powiedział  wtedy ciotce i wujkowi Soni, że   kiedyś będzie można zrobić rezerwację siedząc wygodnie w domu, a biletem będzie wydruk z komputera, uznaliby to za niesamowitą  bajkę dla naiwnych.
Na stację początkową pociąg był podstawiany przeważnie na 45 minut przed odjazdem. W chwili gdy  wjeżdżał wolniutko na stację, co bardziej wysportowani ryzykanci płci męskiej  wskakiwali do wagonów,
rezerwując  miejsca dla swych bliskich.
W chwili, gdy pociąg już się zatrzymał, tłum ludzi oblegający peron rzucał się ku drzwiom pociągu.
Wyglądało to przerażająco, tym bardziej, że szczęśliwcy, którym udało się  wskoczyć i zająć przedział zamykając go za sobą, teraz  przez okno wciągali do przedziału bagaże i nawet całkiem spore już dzieci. Krzyku, pisku i  łez było przy tym wiele, a ludzie mieli na twarzach wypisane szaleństwo.
Niektórzy pasażerowie obierali  inną taktykę - przychodzili na dworzec 2 godziny wcześniej,  szukali kolejarzy, którzy mieli  tym pociągiem jechać  i za drobną opłatą byli przez nich umieszczani w przedziale gdy pociąg stał jeszcze na bocznicy kolejowej.
Sonia bardzo nie lubiła podróży koleją. Przerażał ją tłum na peronie i szturm na wagony.  Sama podróż też była uciążliwa - siedzenie wiele godzin w jednym miejscu, w zamkniętym przedziale też nie było miłym
przeżyciem.
Ciotka bardzo dbała o to, by miejsca były tyłem do kierunku jazdy, bo  wtedy do przedziału wpadało mniej sadzy z kłębów  parowozowego dymu. Sonia, podobnie jak ciotka,  w czasie podróży musiała mieć na rękach cieniutkie rękawiczki, niezależnie od temperatury otoczenia.
Oczywiście nie wolno było Soni wychodzić na korytarz, który najczęściej był zapchany tymi, którym nie udało się znależć miejsca siedzącego w przedziałach, nie wolno było również  śpiewać, głośno mówić, co chwilę wstawać  ze swego miejsca.
Jedyną  dozwoloną czynnością  było wyglądanie przez okno,  a obowiązkiem zjedzenie przygotowanych
na drogę kanapek- oczywiście z jajkiem "na twardo". To było wielce zabawne, gdy nagle, wszyscy
pasażerowie w przedziale wyciągali swe zapasy przygotowane na drogę i z każdy miał jajka  "na twardo" i
żółty ser. Jedyna różnica  polegała na sposobie konsumpcji - jedni mieli kanapki, w których jajko było
pokrojone w plasterki, inni wyciągali całe jajka w skorupkach  i starannie je obierali, złoszcząc się gdy
skorupka nie chciała oderwać się od jajka. Ten moment podróży Sonia lubiła.
Przy tym wyjezdzie wujek pojechał na dworzec znacznie wcześniej, udało mu się skorumpować jakiegoś kolejarza i zarezerwować przedział. Gdy pociąg  wjechał na stację wujek stał w otwartym oknie i machał
do  ciotki i Soni, które biegiem  puściły się w strone właściwego okna. Ciotka podała mu walizkę, a  potem
wraz z Sonią cierpliwie czekały aż będzie można wejść do wagonu. Odnalazły przedział, zajęły swe miejsca,
pożegnały się z wujkiem, który tym razem zostawał w  domu i ciotka odetchnęła z ulgą, gdy pociąg
ruszył w drogę nad morze.
c.d.n.

sobota, 18 sierpnia 2012

II c.d.

Podróż nie trwała długo, akurat tyle, by nieco się zdrzemnąć. Sonia wysiadła z autokaru nieco rozespana a gdy jechali do domu tramwajem obojętnie patrzyła w okno.
Miasto odbudowywało się  po zniszczeniach wojennych, wszędzie było dużo rusztowań, kręciło się na nich
wielu robotników.  Pomału ruiny znikały i zaczęły wyrastać nowe budynki.
Gdy Sonia weszła do mieszkania wydało jej się nieco obce. Podeszła do okna i aż jęknęła  - ulica była daleko w dole, za to wzrok jej sięgał  w stronę odległych domów. Gdy chciała zobaczyć co dzieje się pod domem, musiała przysunąć krzesło, stanąć na nim i wychylić się z okna, czyli zrobić to, czego nie wolno było robić.
Znacznie bardziej podobało się Soni w pensjonacie - tam  mieszkali na parterze i wszystko było na wyciągnięcie ręki - zawsze widziała tych, którzy przechodzili  ścieżką pod oknem, na trawniku kwitły kwiaty a listki najbliższego drzewa mozna było niemal dotknąć.
Sonia zajrzała natychmiast do swego kącika z zabawkami. Lalki siedziały rządkiem tak, jak je poukładała przed wyjazdem ciotka.Obok nich ze smętną miną siedział żółto-brunatny miś. Jedną łapkę miał obwiązaną
bandażem. Była to łapka,  z której Sonia  "pobierała krew na OB". Miś znacznie gorzej niż Sonia znosił owe zabiegi - materiał w tym miejscu był już mocno nadwyrężony.
Sonia rozwinęła bandaż, z powagą obejrzała uszkodzone miejsce i postanowiła następne zabiegi przeprowadzać cienką i ostrą igłą, a nie tępym drutem z  zaokrąglonym końcem.
Z własnych doświadczeń wiedziała, że gdy igła jest cienka i ostra to pobieranie krwi zupełnie nie boli. Krew miała pobieraną regularnie co dwa tygodnie i za każdym razem, gdy pielęgniarka szykowała jej rękę do pobrania krwi, Sonia z powagą mówiła -"proszę o cienką i ostrą igłę, żeby mnie nie bolało".
Pielęgniarki się uśmiechały, potem wyszukiwały w pojemniku właśnie taką igłę, pokazywały ją Soni, a potem mocowały w strzykawce. To były bardzo miłe panie, zawsze uśmiechnięte.
Pani doktor też była miła - zawsze z Sonią rozmawiała poważnie, tłumacząc jej dlaczego musi codziennie łykać duże ilości leków, dlaczego nie może biegać, musi zjadać to wszystko co jest na talerzu i koniecznie chodzić w  słoneczne dni w słomkowym kapeluszu z dużym rondem.
Sonia bez szemrania łykała wszystkie leki, nawet te w wielkich opłatkach, przy połykaniu których nieco się dławiła. Bardzo chciała wyzdrowieć i nie chciała być  w sanatorium. Znacznie milej było w domu, choć
ciotka wielce ją musztrowała i życie Soni składało się głównie z różnych zakazów.  Jedne wynikały ze stanu
zdrowia Soni, inne z wyobrażenia ciotki o tym, jak powinno się zachowywać dziecko.
Gdy po latach Sonia mówiła o swoim dzieciństwie określiła je tak :  "właściwie swobodnie to mogłam jedynie oddychać i przełykać ślinę, wszelkie inne procesy podlegały kontroli i regulacji, oczywiście z  uwagi
na moje dobro".
Najbliższe dni po powrocie były wielce pracowite - ciotka była zajęta praniem rzeczy i szykowaniem ich
na następny wyjazd. Lekarka kazała, by Sonia od czerwca do września była koniecznie "na świeżym
powietrzu", najlepiej z dala od miasta. I ciotka, która najchętniej siedziałaby jak rok długi we własnym
domu,  trzy miesiące letnie spędzała  poza nim.
c.d.n.

piątek, 17 sierpnia 2012

I. Pamiętam....

Sonieczka stała przy rabatce z kwiatami. Bardzo lubiła na nie patrzeć, bo każdy kwiatek był w innym
kolorze. Różowe w trzech odcieniach i białe a ich listeczki przypominały koperek.
Sonieczka delikatnie głaskała płatki ciemnoróżowego kwiatka. Bardzo była pochłonięta tym zajęciem, jej małe paluszki pieściły  płatki. Pomału zapominała, że miała natychmiast wracać, że na ganku pensjonatu czekała na nią ciotka, która pozwoliła Soni pójść na chwilę do ogrodu, by pożegnała się z dziećmi, które jeszcze tu zostawały. Ale zamiast z dziećmi , Sonia żegnała się z kwiatami. Wszystkie dziewczynki były od Soni sporo  starsze i Sonia nie bardzo umiała się z nimi bawić, więc nie widziała powodu by się z nimi żegnać.
Nie mogła im wybaczyć, że śmiały się z niej, gdy  w wezbranej powodzią rzece zobaczyła utopioną świnię - świnia była paskudnie wzdęta, płynęła na grzebiecie i jej nogi sterczały sztywno w górze. A razem ze świnią płynęły deski, jakaś buda, połamane stare krzesła, gałęzie i patyki.
Widok świni tak wystraszył Sonię, że zaczęła płakać-  nigdy w swym pięcioletnim życiu nie widziała czegoś tak okropnego. Poza tym rzeka nagle stała się niesamowicie szeroka i głęboka i  pędziła z szumem . W niczym nie przypominała tej małej rzeczki w której brodziła w  wodzie po kostki, lub nad którą siedziała na małym, drewnianym pomoście. Potrafiła tak siedzieć godzinami, osłonięta dużym, słomkowym kapeluszem.
Dziś  kończył się turnus i autokar odwoził wczasowiczów do miasta.
Nagle, tuż za plecami Soni, niespodziewanie stanęła ciotka, zła jak osa. Sonia aż drgnęła i szybko zaczęła ciotkę przepraszać, że nie wróciła natychmiast. Ale ciotka chwyciła ją za rękę i zaczęła z nią biec w kierunku budynku.
Przed gankiem stał już wypełniony ludzmi autokar. Ciotka wepchnęła małą do środka, kilka pań uśmiechnęło się do nich, a wujek odetchnął z ulgą - bał się, że może Sonia wyszła sama poza teren i gdzieś się zgubiła.

W drodze do domu Sonia myślała cały czas o tym jak tu spędzała ten ostatni miesiąc. Podobało jej się tutaj - był duży  ogród, w którym rosło wiele kwiatów, niedaleko było do rzeki i lasu. Do lasu i nad rzekę chodziła zawsze z ciocią i wujkiem.
Ciocia  siedziała w cieniu pod drzewem, a Sonia na pomoście z wujkiem, który moczył wędkę w  wodzie.
Nigdy nic nie złowił i ciocia podśmiewała się z niego.
Gdy tak siedzieli na pomoście  wujek opowiadał Soni historie ze swego dzieciństwa a czasem razem z Sonią wymyślali jakieś nowe historie.
W ogrodzie Sonia bawiła się z dziećmi, ale jako najmłodsza zawsze musiała odgrywać rolę dziecka i słuchać poleceń starszych dziewczynek.
Najbardziej nie lubiła gdy kazały  jej spać, czyli leżeć z zamkniętymi oczami. Już wolała gdy wysyłały ją do
pokoju (który w ich zabawie pełnił rolę sklepu) i kazały przynieść cukierki.
Sonia przynosiła "krówki- ciągutki", z których dziewczynki gotowały zupę. Przepis  był  prosty - do kubka
z wodą wrzucały 2 lub 3 cukierki i pracowicie je rozgniatały. Na szczęście dla Soni nie upierały się by ją tym 'karmić" - same tę mieszaninę zjadały.
Monotonny warkot autokaru uśpił część pasażerów, a wśród nich i Sonię.

c.d.n

sobota, 4 sierpnia 2012

Zła miłość

Dotychczas pisałam o tym co było, a teraz coś co się dzieje tu i teraz. Tu- to nie znaczy w Polsce, ale
w Europie. Te historię opowiedziała mi właśnie wczoraj moja M, która aktualnie mieszka za naszą
zachodnią granicą. M. jest rodowitą  Kolumbijką, znamy się już 36 lat i wciąż żałujemy, że ostatnio tak daleko od siebie mieszkamy, a kiedyś dzieliło nas tylko  jedno piętro.
Kilka lat temu M.poznała Henriettę, która również jest Kolumbijką. U naszych zachodnich sąsiadów jest sporo imigrantów przeróżnych narodowości.
Henrietta ma aktualnie ponad  40 lat, ma nieletnią córkę z poprzedniego związku, którą wychowuje samotnie. Związek z ojcem dziewczynki był tak nieudany, że Henrieta omijała wszystkich mężczyzn szerokim łukiem.
Ale pewnego dnia stanął na jej drodze Afgańczyk - był wysoki, przystojny, jego czarne oczy w kształcie migdałów  wpatrywały się intensywnie w Henriettę, a obrazu dopełniała gęsta siwa, a właściwie całkiem biała czupryna. Był miły, szarmancki, nie szczędził Henrietcie komplementów, zachwycał się małą.
Jakimś cudem wszystkie złe doświadczenia Henrietty zbladły bardzo a po 2 miesiącach uleciały gdzieś w Kosmos.
Ahmed już od wielu lat mieszkał w Europie, cała jego duża rodzina również. Ahmed pomieszkiwał często
u Henrietty i w krótkim czasie powiedział swej rodzinie o Henrietcie i o tym, że  chciałby, by została jego żoną.
Pewnego pięknego dnia zaprosił Henriettę do swej rodziny. Henriettę obejrzało i przepytało chyba z 15 osób, a głównie najstarszy brat Ahmeda i matka. Bratu Ahmeda spodobała się kandydatka na bratową i
 dał pozwolenie na ślub.
Pewnie nie wszyscy wiedzą, ale nawet długoletni pobyt w Europie w niczym nie zmienia obyczajów wielu imigrantów. W tej rodzinie wszyscy byli muzułmanami, poza tym skrupulatnie przestrzegali różnych praw tak, jakby nadal byli w Afganistanie.Przede wszystkim zażądali, by został spisany kontrakt ślubny, który miał duże znaczenie w razie rozwodu.W kontrakcie, który jest spisywany u notariusza, żona określa kwotę, którą w przypadku rozwodu (nie ważne z czyjej winy) będzie jej musiał wypłacić  mąż.
Henrietta potraktowała to jak żart i wpisała jako kwotę odszkodowania 1 euro. I nie na wiele się zdały
namowy notariusza, by jednak się zastanowiła i wpisała naprawdę sporą sumę, np. 500 tys. euro.
Henrietta była głucha na wszelkie perswazje.
Po ślubie okazało się, że Henrietta pomimo starań ze strony Ahmeda, nie może zajść w ciążę, a Ahmed koniecznie chciał mieć własne dziecko. Henrietta została zakwalifikowana do zabiegu in vitro. Ale zabieg udał się dopiero za trzecim  razem.**
Ponieważ Henrietta nie była już młodą matką, lekarz nalegał, by wykonać badania prenatalne, ale Ahmed nie wyraził zgody na nie.
Urodziła  synka, niestety z zespołem Downa. I dopiero wtedy okazało się, że w rodzinie Ahmeda jest aż dwoje dzieci z zespołem Downa o czym  nie raczył poinformować wcześniej ani Henrietty ani lekarzy.
Gdy malec miał ze dwa miesiące  Ahmed oświadczył Henrietcie, że chce adoptować jej córkę i składa w sądzie odpowiednie dokumenty, a ona powinna na to wyrazić zgodę, bo przecież teraz to oni są rodziną i on będzie ojcem małej.
 I choć wszyscy znajomi Henrietty odradzali jej to,  ona podpisała zgodę. Gdy maluszek miał roczek, Henrietta zachorowała. Po wielu badaniach okazało się, że ma raka tarczycy, a do tego część węzłów chłonnych była zaatakowana. Gdy tylko wróciła ze szpitala, Ahmed powiedział, że muszą znów podjąć
starania  o kolejne  dziecko. Wściekł się, gdy lekarz powiedział, że to niemożliwe, że trzeba minimum 6 miesięcy odczekać.
Zwołano naradę rodzinną, na której poinformowano Henriettę ,  że ona musi  nauczyć się języka  afgańskiego i czym prędzej przejść na islam. Jeśli tego nie zrobi  Ahmed się z nią rozejdzie. Oczywiście
dzieci też będą wychowane w tej religii.
Henriettcie jest już w tej chwili wszystko jedno. Bardzo zle się czuje, kolejne badania wykazały, że są przerzuty do kolejnych węzłów chłonnych. Lada dzień będzie operowana.
A ukochany mąż daje jej do zrozumienia, że teraz, gdy jest chora to przestała mu się podobać , bo w niczym
nie przypomina tej wesołej, ładnej kobiety, którą poznał 5 lat temu.
M. Bardzo się martwi o Henriettę i jej córeczkę.  Uważa, że Ahmed celowo adoptował pasierbicę - nie z miłości do dziecka, ale po to, by miał się kto opiekować jego synem z zespołem Downa.
Słuchałam tego, co opowiadała M. i włosy mi się jeżyły na głowie. A najgorsze, że naprawdę nie wiadomo jak pomóc Henrietcie, która nadal kocha Ahmeda szaleńczą, ślepą miłością.
Macie jakiś pomysł?  bo ja  nie.

** In vitro było robione w Czechach, bo tam było najtaniej.  Ich, z różnych przyczyn nie obejmowało darmowe in vitro, więc szukali gdzie można ten zabieg przeprowadzić najtaniej.