Wakacje minęły, rozpoczął się nowy rok szkolny, a listu od Tusi nie było i nie było.
Ciotka chwilami miała wrażenie, że ten list to się jej wręcz przyśnił. I gdyby nie fakt, że tkwił wciąż
głęboko w szufladzie, można by tak myśleć.
Na początku listopada nadszedł list od Tuśki. Zbyt dużo informacji w nim nie było. Tuśka donosiła, że urodziła córeczkę, maleństwo dostało imię Anna, była zdrowym i silnym dzieckiem. A oni w sierpniu wyemigrowali do Australii, mieszkają w Sydney, ale nie są pewni czy zostaną tu na zawsze, bo być może lepsze warunki będą mieli w Perth. Gdy już się urządzą to Tuśka wtedy poda adres.
I napisze wreszcie list do Soni. Bo zależy jej na kontakcie z córką, ale wpierw musi tu wszystko urządzić. Na razie mieszkają w mieszkaniu "pomocowym", jak dziwacznie określiła to Tuśka, ale gdy Peter dostanie wreszcie kontrakt to wtedy przeprowadzą się do własnego domku.
Poza tym Tuśka narzekała nieco na temperatury, trochę obgadała sąsiadki, które nie miały zwyczaju prasowania bielizny pościelowej, ponarzekała na jakieś muszki, które uniemożliwiały korzystanie z plaży w godzinach popołudniowych bo gryzły niemiłosiernie i miały zwyczaj zagnieżdżać się w skórze. Generalnie list był w tonie optymistycznym, ale nadal nic nie było w nim o losach Tuśki od chwili tej niefortunnej wyprawy na wieś, po zaopatrzenie. Napisała tylko, że Peter bardzo dba o nią, jest zakochany w córeczce i pewnie ją "rozpaskudzi". Na końcu były ucałowania dla wszystkich, a zwłaszcza dla Soni.
Ciotka była nieco rozczarowana listem. Niczego się nie dowiedziała, adresu nadal nie było. I chyba to najbardziej ją dręczyło - bardzo chciała napisać do siostry o tych wszystkich latach, które minęły.
Tym razem listu już nie ukrywała- razem z poprzednim pokazała listy mężowi i Soni.
Wujek powiedział, że zrobi z cieniutkiej sklejki ładną ramkę i w niej umieszczą zdjęcie Tuśki, żeby Sonia mogła patrzeć na swą odnalezioną mamę.
Ciotka była zaskoczona - spodziewała się raczej jakiegoś niepochlebnego komentarza z jego strony, a tu taka reakcja.
Przez myśl jej przemknęło, że w jakiś sposób nie nadąża mentalnie za Sonią i za nim. Chyba za bardzo
była skupiona na tym, by wszystko w domu funkcjonowało jak w szwajcarskim zegarku.
Fakt, wszystko w domu były uporządkowane, czyste, lśniące.
Ciotka dwie godziny dziennie poświęcała na sprzątanie - parkiety lśniły codziennie froterowane, nigdzie nie było nawet pyłka, kryształy na kredensie rzucały diamentowe błyski, w kuchni wszystko było lśniące, naczynia i przeróżne akcesoria poustawiane wręcz "pod sznurek". Wszystko miało swe określone miejsce, którego nie miał prawa nikt zmienić. Jeżeli Sonia lub wujek postawili w szafce szklankę "krzywo", natychmiast ciotka to poprawiała.
Naczynia nigdy nie czekały na umycie, a emaliowany biały zlew zawsze był śnieżno biały.
No cóż, ciotka była fanatyczką porządku i czystości.Wujek starał się jak mógł, by jej nie denerwować
jakimś bałaganem, ale Sonia była "bałaganiarą" - wystarczyło 15 minut i w pokoju wyglądało jakby
tajfun przeszedł.
Ubrania niepochowane, a jeśli nawet już coś schowała do szafy, to wrzucała byle jak, na biurku zawsze było pełno kartek, książek, zeszytów, kredek, a gdy już się nie mieściły na biurku to lądowały na nocnym stoliku lub tapczanie.
Ostatnie dwa lata podstawówki minęły szybko. W siódmej klasie Sonia postarała się, by na świadectwie ukończenia podstawówki nie było tym razem stopni dostatecznych. Długo nie mogła się zdecydować do którego liceum składać dokumenty.
Bardzo chciała się uczyć francuskiego, a ten język był akurat w liceum żeńskim. Jako jedyna ze swej podstawówki wybrała to liceum. Nie był to dobry wybór, o czym się przekonała się dość szybko.
Została skierowana do klasy łacińsko-rosyjskiej, a nie francusko-rosyjskiej. To było pierwsze rozczarowanie. Sonia nie miała w podstawówce żadnej tzw. przyjaciółki od serca, miała za to dwóch
bardzo dobrych kolegów, prawdziwych przyjaciół. Nowe koleżanki nie zrobiły na Soni miłego wrażenia-
większość z nich miała rodziców na wysokich stanowiskach, o wysokim statusie materialnym, co odbijało się
na ich strojach. Miały fartuszki szyte na miarę, właśnie takie na szelkach, z falbankami, a bluzki i spódniczki
nie miały polskiej metki a zagraniczną. Poza tym zadzierały nosa, opowiadały o wakacjach spędzonych za granicą, wciąż opowiadały gdzie to tata jest akurat w delegacji i co przywiezie lub już przywiózł.
Sonia czuła się tam jak "uboga krewna".
A ciotka z pierwszej wywiadówki wróciła mocno zdegustowana - nie podobało się jej płaszczenie się
wychowawczyni przed "tymi matkami". A już najbardziej ją zezłościło, że w dwóch przypadkach zamiast
matki lub ojca na wywiadówkę przyszły...służące, jak się same określiły. "Bo p. minister wyjechał w delegację zagraniczną, a pani pojechała na wczasy , więc przyszłam", jak powiedziała jedna z nich.
Ale wszystkie swe odczucia skryła przed Sonią, podzieliła się natomiast nimi z mężem.
c.d.n.
Podpisuję się pod komentarzem powyżej!
OdpowiedzUsuńCzekamy dalej :-)))
OdpowiedzUsuńDziś przeniosło by się dziecko po miesiącu czy dwóch, wtedy pewnie nie było to takie łatwe. Współczuję Soni, nigdy nie poszłabym do liceum żeńskiego! :)
OdpowiedzUsuń