czwartek, 29 maja 2014

Czasami muszę......

pozbierać myśli. Zastopować ich gonitwę, poukładać wszystko w mózgowych szufladach.
I to może być dla czytających  dość nudne, jak to wszystkie porządki.
Kilka dni temu czytając pewien post nie mogłam wyjść ze zdumienia, że od opisanego przez
Atę zdarzenia minął już rok. Wydawało mi się, że to było całkiem niedawno, może raptem
kilka miesięcy wstecz - kilka a nie dwanaście!
Znów mi czas płata figle - dni mijają w szalonym tempie. Czas - to jest coś co mija, upływa,
a tak naprawdę,  tak naprawdę to go nie ma.
Brzmi paradoksalnie - a do tego czas , w naszym odczuciu, czas może się wlec niczym
chory  ślimak a czasami pędzić niczym rakieta kosmiczna.
Pamiętam jak to bywało w szkole - gdy nauczycielka zaczynała odpytywanie z zadanego
do nauczenia się na pamięć wiersza- lekcja zdawała się nie mieć końca.
Ale gdy już zabrzmiał dzwonek, przerwa mijała w oka mgnieniu. Rok szkolny ciągnął się i
ciągnął a wakacje - zawsze były podejrzanie krótkie. Dwa miesiące spędzane nad morzem
jawiły się niczym chwila. Należałam do tych szczęściarek,które przez cały okres szkoły całe
wakacje spędzały poza domem.
Gdy już dorosłam czas znów jakby przyspieszył, ale gdy siedziałam z dzieckiem w domu -
znów zwolnił. Nie narzekam, lubiłam być z małą w domu - miałam na wszystko czas - na
obserwowanie dzień po dniu jej rozwoju, uczenie jej wszystkiego co uważałam za stosowne.
I znów, w pewnym momencie czas dostał "szwungu" - dziecko poszło do szkoły, jakoś
szybko dorosło, wyjechało na stałe  z Polski.
Początkowo rozkoszowałam się "wolnym czasem", ale nic nie trwa wiecznie - znów czas
zaczął fiksować - pędził, stale było go za mało - i tak mi zostało do dziś.
I jeśli ktoś myśli, że w związku z tym u mnie w domu jest jak "w pudełeczku" a posiłki są
podawane regularnie i w wyrafinowanej formie- jest w ogromnym błędzie.
W pewnym sensie oczekuję by atomy, z których jestem zbudowana, dożyły spokojnie do
granicy 650 000 godzin (tyle trwa długie życie) w stosunkowo dobrej formie a potem
rozdzieliły się i stały  częściami innych rzeczy. Będę wtedy w wielu miejscach, tylko nie
sądzę abym była tam świadomie. Ale to mnie niezbyt frustruje.
Trochę mi smutno, że nie poznam wielu rzeczy - zapewne za mojej kadencji na Ziemi nie
dowiem się jak naprawdę powstaliśmy, czy jesteśmy jedynymi inteligentnymi istotami
w Kosmosie, czy UFO to zakamuflowane testy nowej, zaawansowanej tajnej broni, czy na
Marsie istniało życie? Czy kiedykolwiek NASA odtajni wszystkie zdjęcia wykonane przez
różne sondy kosmiczne? Czy na planetach, które są podobne  do naszej, jest życie takie
jak u nas?
W tym miejscu przypomina mi się bajka "Lato Muminków" i refleksja Mamy Muminka,
że tyle jest na świecie rzeczy dziwnych, ale czy musimy wszystko rozumieć?
Zauważyłam, że wiele osób, w tym wielu naukowców, dostaje drgawek na myśl, że życie
to seria  przypadków- wielu osobom myśl taka jest niemiła- woleliby by wszystko co nas
otacza, co się zdarza, nie było kwestią przypadkowych zdarzeń a wynikiem ukrytej przed
naszymi zmysłami zamierzonej kreacji.Zapewne łatwiej wtedy zwalić swe niepowodzenia
na ową tajemną siłę sprawczą.
Poza tym jakoś ciężko się różnym badaczom przyznać, że wiedząc coraz więcej- wiemy
jakby coraz mniej. Niemal każde nowe odkrycie rodzi następną niewiadomą.
To tak jak ze spoglądaniem  w nocne niebo - podnosimy wzrok ku górze i z dowolnego
miejsca możemy w pogodną noc zobaczyć aż? zaledwie? około 2000 gwiazd, przez
lornetkę można tę ilość powiększyć do 50000 a przy użyciu dwucalowego zaledwie
teleskopu - zobaczyć około 300000 gwiazd. Ale nadal nie zobaczymy wszystkiego, nie
zobaczymy wszystkich galaktyk, z których każda liczy przeciętnie około 100 miliardów
gwiazd. I tu kolejny paradoks - widzimy coś, czego już nie ma, co dawno zakończyło
swój żywot. Większość z nich spokojnie zakończyła swój żywot tylko niewielki ich
procent ginął eksplodując. Na szczęście dla nas Wszechświat to wielce przestronne
miejsce a w naszym zakątku  galaktyki nie ma  kandydatki na "supernową", czyli
gwiazdy dziesięć lub dwadzieścia razy masywniejszej od Słońca. Tylko takie gwiazdy
kończą swój żywot wybuchem.
Najbliższa  kandydatka, Beltegeuse, która przejawia pewną niestabilność i może
wybuchnąć, znajduje się 500 tysięcy lat świetlnych od nas, więc nam nie zagraża.
Nie wiem skąd u mnie na starość taki "pociąg do gwiazd" i do fizyki kwantowej. Nigdy
nie lubiłam fizyki, a gwiazdy - no cóż, lubiłam oglądać pogodne, nocne niebo.
Starość - to brzmi niemiło i jest niemiłe.
Dla młodych ludzie starzy stają się przezroczystą niedogodnością. Na pocieszenie -
kobiety ciężarne też jakby były przezroczyste, zwłaszcza dla facetów w autobusie.
W poniedziałek moje dziecko obchodziło 11 rocznicę ślubu. Nasza, wielce okrągła
wypada w  sierpniu. Ciągle nie  wiem jak to się stało, że wciąż jesteśmy razem. To
dziwne, bo mamy tak różne zainteresowania a poza tym w mojej rodzinie były same
rozwody. Przez to połowy swej rodziny nie znam. I wcale nie miał znaczenia wiek,
w którym zawierano  związek - nie wszystkie panny młode były tak młode jak moja
matka, która wyszła za mąż będąc jeszcze "pod paragrafem", były również nieco
zaawansowane wiekiem panny młode.
A małżeństwa i tak się rozleciały.
Wiadomo - małżeństwo jest instytucją, ale za mało jest w niej pracowników.


poniedziałek, 12 maja 2014

Czy warto było - cz.V

Lusia popatrzyła uważnie na męża - czuła się tak jakby go zobaczyła pierwszy raz.
Na skroniach Janusza błyszczały siwe nitki, ciemne oczy pałały gniewem, był bardzo
blady i wyraznie zły.
...Nie, nie zauważyłam, że  mnie przestałeś kochać i że masz mnie dosyć. Jeśli masz mi coś
do zarzucenia to mi o tym po prostu powiedz- spokojnie powiedziała Lusia.
Janusz zaśmiał się - nie miałem co przestawać, ja cię nigdy nie kochałem, nie wiedziałaś?
czy chociaż raz  ci powiedziałem, że cię kocham?
Luśka zdrętwiała - uprzytomniła sobie, że nigdy nie słyszała  od niego "kocham cię".
Było: szaleję za tobą,  tęsknię, zle mi bez ciebie, pragnę cię, chcę być z tobą stale - była
cała masa słów określających jego uczucia wobec niej, ale tego prostego "kocham cię"
nigdy nie powiedział.
To dlaczego się ze mną ożeniłeś?  Nie musiałeś się żenić. Nie latałam za Tobą, nie
ciągnęłam cię do łóżka. I jeszcze nalegałeś na ślub kościelny, przy ołtarzu mi
przysięgałeś!  Jak mogłeś przysięgać, skoro wiedziałeś, że mnie nie kochasz?
Dlaczego w takim razie płodziłeś dzieci? Po co ci była u boku niekochana żona i na
dodatek dzieci? Czy ty wiesz co ty mówisz? czy słyszysz sam siebie?
Lusia coraz bardziej podnosiła głos - ostatnie zdanie wręcz wykrzyczała.
Janusz szarpnął ją za ramię - przestań idiotko wrzeszczeć, sąsiedzi się zlecą.
Poznałem cię, gdy byłem w dołku, bo rzuciła mnie ta, którą kochałem, potrzebowałem
kobiecego ciepła, byłem bliski szaleństwa.
Byłaś taka łagodna, uporządkowana. Nic ci nie mówiłem o tym, bo pewnie byś nie
chciała być w roli pocieszycielki. Myślałem, że seksem załatwię wszystko, nawet to,
że cię nie kocham. Ale ty się zmieniłaś , nie czuję już do ciebie pociągu, a twoje
"uporządkowanie" przyprawia mnie o mdłości. I nie chodzi o to, że zmieniła ci się
figura po  porodach, pociągałaś mnie nawet  w zaawansowanej ciąży, wiesz przecież.
Rozejdzmy się, tak będzie dla nas lepiej. A na razie będę spał oddzielnie.
Lusia usiadła na fotelu, kompletnie zdruzgotana tym wszystkim co usłyszała.
Usiłowała poukładać sobie to wszystko w głowie, ale to nie było proste.
Janusz podszedł do lodówki, wyjął  napoczętą butelkę wina i nalał dla siebie. Po chwili
zapytał- a ty też chcesz się napić? twarda jesteś, nawet nie ryczysz.
Lusia nawet słowa nie mogła z siebie wydusić. Wstała i poszła do sypialni starannie
zamykając za sobą drzwi.
W głowie kotłowało jej się  tylko jedno słowo - drań. Właśnie wchodziła do łazienki,
gdy Janusz bezceremonialnie otworzył drzwi sypialni. Spojrzał na niemal nagą  żonę
i powiedział - rzuciłem pracę. Będę redaktorem w tutejszej gazecie.
Mam dość elektroniki i wymyślania kolejnych gadżetów. Będę pisał na tematy polityczne.
Lusia popatrzyła na niego i bez słowa weszła do łazienki pod prysznic, zaciągając za
sobą zasłonkę. Stanęła pod silnym strumieniem wody i dopiero wtedy zaczęła płakać.
Miała złudną nadzieję, że  strumień  ciepłej wody zmyje z jej świadomości  to co
usłyszała od męża. Czuła się fatalnie - naprawdę kochała swego męża, starała się zawsze
tak postępować, by unikać konfliktów, co było czasem bardzo trudne,  zwłaszcza gdy
mieszkali razem z matką Janusza. Starała się by on nigdy nie musiał wybierać pomiędzy
nią a własną  matką. Zgodziła się na wyjazd z kraju, choć wiedziała, że gdy wrócą po
latach do Polski, może mieć kłopoty z pracą - zbyt długa byłaby przerwa w wykonywaniu
zawodu.
Zaczęła się zastanawiać nad stanem psychicznym swego męża - może rośnie mu jakiś
guz w mózgu? Wiedziała, że wtedy bardzo często zmienia się człowiekowi osobowość.
Jakoś nie mogła dopuścić do siebie myśli, że jej ukochany mąż to zwykły drań.
Wracała pamięcią do pierwszych  lat po ślubie, gdy godzinami wtulali się w siebie, bo on
był wciąż nienasycony. Czy można kogoś nie kochać i jednocześnie być tak namiętnym
kochankiem? Oczywiście z medycznego punktu widzenia mężczyznie do  seksu wcale nie
jest potrzebne uczucie. Wystarczą hormony. Smutne, ale niestety prawdziwe.
Lusia  leżała , a jej myśli kotłowały się wokół jednego problemu - co dalej?
Rozwód?  Przecież są katolikami - ślub cywilny nie ma żadnego znaczenia, ale oni przecież
przysięgali sobie w kościele, przed Bogiem. Przysięgali, że będą ze sobą razem, do śmierci.
Nie,  rozwód nie wchodzi w grę. Poza tym są przecież dzieci.One przecież potrzebują pełnej
rodziny.
Była również przerażona tym, że rzucił pracę.  Praca w redakcji z całą pewnością była zle
płatna, albo wręcz zupełnie nie płatna, a ona jeszcze nie ukończyła kursu medycyny
alternatywnej . Dobrze, że chociaż miała pracę rejestratorki w przychodni. I jak dobrze, że
wbrew Januszowi zapłaciła od razu za cały kurs. I dobrze, że założyła sobie w innym banku
własne konto, na które wpłacano jej wynagrodzenie.  Był to co prawda przypadek, że
tak się stało, ale widać, że to był dobry przypadek.
W wyobrazni już widziała, jak ich dotychczas uzbierane oszczędności rozpływają się wraz
z  marzeniem o małym , własnym domku w Polsce.
Lusia miała teraz tylko jeden główny cel - za wszelką cenę utrzymać małżeństwo.
Dzieciom powiedziała, że "tatuś ma teraz nową, ważną pracę i potrzebuje ciszy i spokoju,
więc głównie będzie mieszkał w oddzielnym pokoju".
Sama pognała  do fryzjera ściąć włosy i lekko zmienić ten pszeniczny blond. Załapała się
na wcześniejszy termin egzaminu i zrobiła uprawnienia do wykonywania nowego dla niej
zawodu.
Ale Janusz nadal upierał się przy rozwodzie, z tym, że z uwagi na koszty tegoż, chciał by
jak najprędzej wrócili do Polski i tam wzięli rozwód. Na szczęście dla Lusi, w Polsce był
stan wojenny, z oddalenia nie za bardzo było wiadomo jak to wszystko się skończy.
Stan "zawieszenia" trwał jeszcze niemal dwa lata. Ostatnie pół roku Janusz nic nie robił,
pracowała tylko Lusia. Kilka razy próbowała  "ratować" małżenstwo, miedzy innymi przy
pomocy miejscowego księdza. Efekt  był zerowy.
W końcu Janusz przeforsował, że wracają do Polski.
Okazało się, że tak naprawdę to Lusia  nie ma gdzie  mieszkać i oczywiście nie ma dla niej
pracy. Dzieci  odwiozła do rodziców, sama zamieszkała czasowo u koleżanki.
Jej mąż podjął akcję mającą przekonać rodzinę Lusi, że w żaden sposób nie jest w stanie
 z nią dalej żyć. Przy każdej okazji opowiadał, że  przez to, że musiał sam pracować na całą
ich rodzinę, nie mają żadnych oszczędności. Poza tym opowiadał, że Lusia jest nie do
wytrzymania, kłótliwa, leniwa, rozmamłana.
Rodzina Lusi nawet nie usiłowała tego wszystkiego weryfikować - Lusi nie było na miejscu,
więc Janusz mógł wyplatać co tylko chciał.
Pewnego dnia przyjechał i zabrał od teściów dzieci. Zamieszkały u niego, a  Janusz bardzo
usilnie pracował nad ich psychiką.To już nie były malutkie dzieci, miały po 11 i 10 lat.
Pracował tak solidnie, że dzieci nie za bardzo nawet tęskniły za matką.
Gdy Lusia pojechała do rodziców, by zobaczyć się z dziećmi, te już przebywały u ojca.
Lusia więc pojechała do Janusza, ale nie została wpuszczona do mieszkania.
Była to przysłowiowa "kropla goryczy, która przelała czarę". Lusia dostała szoku.
Przez niemal rok była leczona w instytucie psychiatrii. A Janusz wniósł do sądu sprawę
rozwodową, oraz sprawę o wyłączną opiekę nad dziećmi - oczywiście bez trudu ją
wygrał. Dzieci przepytane w  sądzie u kogo chcą  mieszkać, wskazały ojca.
Po 2 latach systematycznego leczenia Lusia wróciła do pracy. Nie ma kontaktu z dziećmi,
które są już teraz dorosłe.
Z własną rodziną też nie utrzymuje kontaktu - ma do nich zbyt wielki żal.
Najczęściej  słucha płyty zespołu O.N.A. "kiedy powiem sobie dość"



niedziela, 11 maja 2014

Czy warto było- cz.IV

Tego dnia Lusia była w pracy tak przygnębiona, że aż zwróciło to uwagę jednego z lekarzy.
Pod koniec swego dyżuru poprosił ją do swego gabinetu. Gdy przyszła, popatrzył na nią
uważnie, z wyrazną troską-"czy coś cię boli? wyglądasz kiepsko, może jakiś wirus cię
atakuje? Daj rękę, zmierzymy ciśnienie a potem obejrzę  twoje gardło".
Lusia  pokręciła głową - nie to nie wirus, to w domu coś nie gra. Nie boli mnie gardło, nie
zaczyna mi się katar, tylko nie mogę na razie zrozumieć co się stało. Dziękuję ci za troskę,
to miłe z Twojej strony.
"Zawsze chętnie  ci pomogę, z pewnością nie jest ci lekko z powodu oddalenia od domu,
no i fakt, że nie możesz pracować w zawodzie też ci pewnie dokucza."
Lusia uśmiechnęła się blado, jeszcze raz podziękowała za troskę i wyszła z gabinetu.
W pokoju socjalnym zaparzyła swą ulubioną herbatę z melisy, dodała do niej plasterek
cytryny. Muszę się wziąć w garść- pomyślała. Nie mogę swoich frustracji domowych
przynosić ze sobą do pracy. Dobrze, że dziś już piątek.
Przychodnia była dość blisko domu, droga zajmowała Lusi zaledwie 15 minut wolnym
marszem. Dziś postanowiła nie wracać tą  samą trasą - chciała odwlec moment powrotu
do domu.
Idąc do domu zastanawiała się co ma zrobić - rozważała dwa warianty - pierwszy to
działać tak, jakby nic się nie stało.Z uwagi na dzieci było to najlepsze jej zdaniem wyjście.
Drugi wariant - przyjść i  zamknąć się w sypialni pod pretekstem migreny.
Po drodze wstąpiła do małego butiku, by dokupić dzieciom skarpetek. Te z butiku były
co prawda nieco droższe, za to nie zbiegały się w praniu. Wzięła 4 pary i podeszła do
kasy, by zapłacić kartą. I tu spotkała ją przykra niespodzianka - jej karta została odrzucona.
Druga próba też spełzła na niczym. Zła i nieco przerażona wyszła ze sklepu i szybko
skierowała się w stronę domu.  W chwilę po jej powrocie wróciły do domu dzieci.
Przepytała je co było w szkole, zapytała jakie mają na to popołudnie plany, przygotowała
im nieduży lunch i pozwoliła, by poszły się bawić z  dziećmi z sąsiedztwa.
Dla siebie zrobiła napar z rumianku i zaczęła pomału sączyć ciepły płyn. Do powrotu
męża miała jeszcze przynajmniej dwie godziny.
Zastanawiała się, co ugryzło Janusza, że tak nagle, bez ostrzeżenia wyniósł się z ich
sypialni. Może się zadurzył w jakiejś panience? A może miał jakąś przygodę seksualną,
która zaowocowała przykrymi konsekwencjami i chce to ukryć przed nią, bo jest akurat
w trakcie  leczenia? No i dlaczego jej karta płatnicza została odrzucona?
Analizowała w myślach ostatnie dwa lata ich pożycia - nie były to jak kiedyś wariackie,
namiętne zbliżenia,  czasem w zupełnie nieoczekiwanych miejscach. Był to  teraz taki
zwyczajny, ustabilizowany małżeński seks. Od chwili przyjazdu do Kanady częstotliwość
zbliżeń wyraznie zmalała, ale nie aż tak, by Luśkę to zastanowiło. Obojgu pobyt tu mało
się podobał, często wzdychali do kuwejckiego ciepełka.
Lusia spojrzała na zegarek -Janusz już powinien być lada chwila w domu, ale to był piątek,
więc korki mogły być większe niż  zawsze.
Wyciągnęła z torebki kartę płatniczą i dokładnie ją obejrzała- karta była jeszcze ważna, nie
wyglądała również na uszkodzoną.
Na podjezdzie usłyszała dziecięce glosy i tupot kilku par nóg - po chwili do domu wpadły
dzieciaki  i w tej samej chwili zadzwonił telefon. Podniosła słuchawkę - to dzwoniła
sąsiadka, którą dzieciaki namówiły na  zrobienie ad hoc piżamowego przyjęcia, a ona się
zgodziła i teraz zapraszała dzieci Lusi na nocleg a ją  z mężem na coś słodkiego i kieliszek
wina. Zwykle Lusia krzywiła się na ten zwyczaj, ale tym razem pomyślała, że to dobry, choć
tylko w połowie, pomysł. Dopytała się co ma przygotować dla dzieci, jednocześnie mówiąc,
że ona ma migrenę, a Janusz to nie wiadomo kiedy wróci, więc tylko dzieci pójdą "w gości".
Dzieciaki szybciutko uwinęły się z szykowaniem tego co chciały ze  sobą zabrać, Luśka
spakowała nieco słodyczy i "przegryzek", dołączyła litrowy pojemnik lodów, ucałowała
dzieci i po 20 minutach  została sama.
Postanowiła zadzwonić do męża - nie wykluczone, że jeszcze był w biurze. Zadzwoniła, ale
nikt nie podnosił słuchawki.
Usiadła na kanapie zwinięta w kłębek i zastanawiała się nad całą sprawą.
Wyobraznia uparcie podpowiadała jej, że Janusz z całą pewnością ma inną kobietę.
Musiała chyba zasnąć, bo nagle z odrętwienia zbudziło ją trzaśnięcie drzwiami i słowa:
"co do cholery, wszyscy pomarli czy jak?".
Lusia podniosła się z kanapy i przeszła do kuchni. Popatrzyła na Janusza, wzięła do ręki
kartę płatniczą i podała ją mężowi mówiąc : coś jest z tą kartą nie tak, nie mogłam nią
dziś zapłacić, a przecież jest jeszcze ważna.
Zapomniałem  ci powiedzieć, że zlikwidowałem swoje konto w tym banku, poinformował
ją mąż beztroskim tonem.
Lusia poczuła  zimno w okolicy serca - czy tylko o tym zapomniałeś mi powiedzieć?-
zapytała cicho. Mam wrażenie, że musimy ze sobą porozmawiać- mamy na to cały długi
wieczór, bo dzieci poszły na piżamowe przyjęcie. Janusz, powiedz mi co się dzieje?
Co się dzieje? powtórzył jak echo Janusz- nie zauważyłaś, że mam cię dosyć?
c.d.n.

sobota, 10 maja 2014

Czy warto było - cz. III

Wspominając pobyt w Kuwejcie Luśka rozmarzyła się - przypomniała sobie swą ulubioną
wówczas sukienkę- cienkie płótno w drobne kwiatuszki, do niej, z tego samego materiału
kapelusz z dużym rondem, dokładnie ocieniający twarz.
Sukienka  była długa , nieco rozszerzana dołem, zakrywała dokładnie stopy a długie
rękawy zakończone były niewielką falbaną, tak, że spod rękawa wystawały jedynie palce.
Gdy znajoma Francuzka poleciła jej taką właśnie garderobę na kuwejcki upał, pomyślała,
że  "w czymś takim" rozpuści się z gorąca. Okazało się jednak, że dość łatwo można było
znosić upał, jeżeli ciało było dokładnie osłonięte od słońca. Mąż twierdził,że Lusia wygląda
niczym grzybek o dużym kapeluszu osadzonym na pękatym trzonie.
Dobrze było Lusi w Kuwejcie, nawiązała kilka miłych znajomości, w dni wolne od pracy
jezdzili ze znajomymi i przewodnikiem na wycieczki.
Pierwsza noc na pustyni była dla niej wielkim przeżyciem - wszystko napawało ją strachem,
nawet księżyc,który robił wrażenie,że lada moment spadnie  na ziemię.  Odeszli na moment
od namiotu otuleni kocami, bo  noc była zimna. Przewodnik kazał im spojrzeć  na niebo -
Lusia po raz pierwszy zobaczyła taką ilość gwiazd - była ich niewyobrażalna ilość, migotały,
drżały,  a Luśka poczuła się taka maleńka i zagubiona jak nigdy dotąd.
Nerwowo rozglądała się dookoła, uciszała dzieci i cały czas nadsłuchiwała dziwnych
odgłosów nocy. Podskakiwała na dzwięk trzaskającyh w ogniu gałęzi, usiłowała wzrokiem
przebić otaczającą obozowisko  ciemność.
Pomimo zmęczenia nie mogła zasnąć -wyobrażnia podsuwała jej dziwne obrazy, każdy
szmer odbierała jako zagrożenie. Mąż i dzieci już dawno spali, a ona  wciąż się  wierciła.
Z Kuwejtu polecieli bezpośrednio do Kanady - przy bezpośrednim  locie pracodawca
zwracał część kosztów.
Janusz miał jeszcze miesiąc urlopu, więc postanowili, że wykorzystają go na urządzenie się
w Kanadzie. Lusia żałowała, że nie może chociażby na tydzień wpaść do Polski  - nie
dlatego, że bardzo stęskniła się za rodziną - chciała po prostu trochę poszpanować.
Ale zdrowy rozsądek wziął  górę nad niezdrowymi zachciankami i do Polski nie poleciała.
Gdy wylądowali w Kanadzie, ich dominującym uczuciem było....rozczarowanie. Ale nowe
miejsce podobało się dzieciom. Tu nie musiały wszędzie chodzić z  mamą, nie brakowało
im upału, palm i basenu pod nimi.
Lusi nie podobało się miasto - nieduże, mało nowoczesne centrum a reszta miasta to
nieduże domki - pudełka, okolone ogródkami. Pomimo lata Lusia marzła, jej mąż podobnie.
Wynajęli "jedno z pudełek" - był to nieduży drewniany domek, miał 3 małe sypialnie, jedną
nieco większą, spory dzienny pokój, kuchnię wraz z jadalnią, pomieszczenie gospodarcze.
Z jednej strony domu była wiata na samochód i jakiś schowek  na narzędzia.
Oboje z mężem zastanawiali się, jak odporny jest ten domek na silne wiatry, śnieg i mróz,
bo wyglądał znacznie mizerniej niż polskie, murowane domki jednorodzinne.
W ogródku rosła tylko trawa, co wcale nie zmartwiło Lusi, ale  Janusz zapewniał, że zrobi
kilka grządek ogródka warzywnego, co nie wzbudziło entuzjazmu reszty rodziny.
Kontrakt Janusza przewidywał 2 lata pracy, z możliwością przedłużenia o dalsze dwa lata.
Niestety Lusia nadal nie mogła pracować w zawodzie - potrzebna była nostryfikacja jej
dyplomu lekarza. Nie była to sprawa prosta ani tania.
Lusia postanowiła pójść na kurs homeopatii, a żeby nie obciążać tymi kosztami domowego
budżetu podjęła pracę recepcjonistki w pobliskiej przychodni lekarskiej. Januszowi bardzo
się to nie podobało - "ożeniłem się z lekarką, a nie z jakąś recepcjonistką, masz przestać
tam pracować" powtarzał niemal codziennie.
W drugim roku ich pobytu w Kanadzie, w Polsce ogłoszono stan wojenny.
Pracodawca namawiał Janusza, by ten wystąpił o obywatelstwo kanadyjskie - było duże
prawdopodobieństwo, że dostaliby je dość szybko. Ale Janusz nie chciał- nie podobało mu
się w Kanadzie. W mieście, w którym mieszkali, była spora Polonia. Lusia miała wielce
niesprecyzowane odczucia względem rodaków -miło było porozmawiać od czasu do czasu
w ojczystym języku, pójść na polską mszę do polskiego kościoła ale jednocześnie raził
ją niski poziom intelektualny rodaków i ich skrajnie prawicowe poglądy.
Najbardziej intelektualną ich rozrywką było siedzenie po pracy przed telewizorem z miską
pełną popcornu lub lodów. Poza tym każdy uważał za swój święty obowiązek wieszanie
wszystkich okolicznych bezpańskich psów na polskich władzach.
Lusia nie była wprawdzie entuzjastką obowiązującego w Polsce systemu politycznego, ale
bezskuteczne były jej próby wytłumaczenia miejscowym , że nie można wszystkiego tak
 w czambuł potępiać i krytykować. Jedynym efektem było to, że za plecami nazywali ją
komunistką. Janusz był na nią wściekły - komunistka i recepcjonistka w jednym- zrzędził.
Coraz częściej się kłócili  -Janusz zaczął się bardzo krytycznie przyglądać swej żonie.
Pewnego wieczoru stwierdził, że chyba zajmie  drugą sypialnię, bo Lusia coraz więcej
miejsca zajmuje we wspólnym łóżku. Lusia oniemiała z wrażenia. Po chwili powiedziała
spokojnie- przecież możemy ustawić te łóżka oddzielnie, wtedy raczej nie będę się
wpychała na twoją połowę  łóżka.
Ale Janusz zabrał swą kołdrę, poduszkę, wyciągnął z szafy prześcieradło i wyszedł.
Lusia została sama - była tak zgnębiona i zaskoczona, że nawet nie płakała.
Rano, jak gdyby  nigdy nic, zeszła na dół, zrobiła jak zwykle śniadanie dla wszystkich.
Janusz przyszedł do  kuchni ostatni, bąknął ciche "dzień dobry", zjadł śniadanie i wyszedł
do pracy.
c.d.n.





Czy warto było- cz.II

Telefon Darka odebrał ojciec Lusi, więc młody człowiek został drobiazgowo przepytany-
po co?, na co?, dlaczego? telefonuje do Lusi, skąd ją zna, dlaczego chce się  z nią
spotkać,  jakie ma w stosunku do niej plany. Luśki akuratnie było w domu, więc jej
dbajacy o reputację dziewczyny ojciec swobodnie rozmawiał z ewentualnym adoratorem.
O tej rozmowie Lusia dowiedziała się dużo pózniej od Darka.
Gdy Darek odłożył słuchawkę jego pierwszą reakcją był śmiech, a potem postanowienie,
że z całą pewnością już nigdy do niej nie zadzwoni ani się nie spotka.
Po kilku dniach postanowił jednak zobaczyć się z Lusią i dowiedzieć się z jakiego to
powodu został tak drobiazgowo przepytany.
Choć od tamtego dnia minęło wiele, wiele lat, Lusia na samo wspomnienie  tej rozmowy
dostawała wypieków i napadu bezsilnej złości. Bo jak wytłumaczyć koledze, że jej ojciec
miał, zupełnie nie przystające do otaczającej go rzeczywistości, wyobrażenie o tym jak
powinny wyglądać kontakty damsko- męskie. Dwie starsze siostry Lusi wydały się za
mąż w ekspresowym tempie, byle tylko uwolnić się spod kurateli tatusia.
Jeżeli nawet chodziły na randki, robiły to tak, by rodzice nic o tym nie wiedzieli. Potem
pewnego dnia "wybranek-wybawca" zjawiał się  w domu i jeśli jego osoba nie budziła
u rodziców żadnych uprzedzeń, mogli się spotykać, ale zawsze w towarzystwie którejś
z sióstr lub w domu.
Darek słuchał wyjaśnień Lusi i oczy robiły mu się wielkości deserowych talerzyków.
Były lata sześćdziesiąte  dwudziestego wieku a tu, nagle, obyczaje jak sprzed 100 lat.
Więcej się nie spotkali, ale Darek nie zamierzał odstawiać przed rodzicami Lusi
kandydata na jej męża.
Lusia  wtedy po raz pierwszy poczuła do ojca żal i chęć wyzwolenia się spod jego
kontroli.  Do domu musiała zawsze wracać przed  godziną 23,00- wyjątek stanowiły dni,
w których miała w szpitalu dyżury.
Z powodu tych ograniczeń nie spotykała się zbyt często ze znajomymi - trudno wiecznie
opuszczać towarzystwo w chwili, gdy zabawa zaczyna się właśnie rozkręcać i tłumaczyć
wszystkim dookoła, że się  zle czuje.
Rok pózniej na jej drodze stanął pewien przystojny szatyn - Janusz. Poznali się na kursie
języka angielskiego dla zaawansowanych. Janusz był elektronikiem i marzył mu się wyjazd
do pracy za granicę, więc szlifował język. Lusia natomiast odkryła, że jest wiele bardzo
dobrej literatury fachowej w języku angielskim. Byli kilka razy na kawie, dobrze im się
gwarzyło o wielu rzeczach, odkryli, że  mają wiele wspólnych zainteresowań. Janusz nie
ukrywał, że Lusia  mu się podoba, pieszczotliwie nazywał ją "maluszkiem", przychodził
po nią do szpitala gdy pózno kończyła dyżur i odprowadzał do domu. Lusia  żegnała się
z nim w miejscu, o którym wiedziała, że jest niewidoczne z okien sypialni jej rodziców.
Pozostałe okna wychodziły na podwórko lub boczną uliczkę.
Lusia była nim zachwycona, czekała z bijącym  mocno sercem na każde  spotkanie, ale
pamiętając jak Darek został potraktowany przez jej ojca, opowiedziała Januszowi o  tym,
jak jej ojciec widzi przebieg kontaktów damsko- męskich.
Janusz był nieco zaskoczony, ale powiedział, że musi to wszystko przemyśleć.
Myślał i myślał i w trzy miesiące pózniej dość niespodziewanie zaproponował Lusi
małżeństwo. W międzyczasie próbował namówić ją na wspólny wyjazd, ale Lusia nie
zgodziła się. Powiedziała mu , że nie chce  okłamywać rodziców, że jedzie z koleżanką,
po drugie wspólny  nocleg był sprzeczny z zasadami, w których została wychowana.
Zaskoczony tą odpowiedzią Janusz zwrócił jej uwagę, że jest już od dawna dorosła ,
skończyła już bowiem  trzydzieści lat i chyba nie musi pytać się rodziców z kim i gdzie
ma się  spotykać.
Pewnego majowego dnia przyprowadziła Janusza do domu i przedstawiła  jako swego
przyszłego męża. Przygotowania do ślubu zajęły im 3 miesiące.W sierpniu wzięli
ślub cywilny, miesiąc pózniej  - kościelny. Do czasu ślubu kościelnego Lusia mieszkała
nadal w domu rodzinnym.
Własnego mieszkania nie mieli, pieniędzy na wynajęcie go-  też nie. Zamieszkali u matki
Janusza - zajęli mniejszy pokój. Matka Janusza nie była najmilszą pod  słońcem teściową-
dokuczała Lusi, że "taka uczona osoba" a nie potrafi ulepić pierogów, które były ponoć
ulubioną potrawą jej jedynaka. Od wielu lat była wdową, więc była bardzo zżyta z synem
i obca kobieta w domu była dla niej niemiłym zgrzytem.
W wieku 34 lat Lusia urodziła pierwsze dziecko, rok pózniej następne.
Obie ciąże  bardzo  zle zniosła, zwłaszcza tę drugą. Opieka nad niemowlęciem pod koniec
drugiej ciąży była sporą udręką.
Trzy lata pózniej Janusz  dostał indywidualny kontrakt w Kuwejcie. Wyjechał sam, by
przygotować dla żony i dzieci odpowiednie mieszkanie. Lusia z dziećmi dojechała niemal
pół roku pózniej. Pod względem finansowym kontrakt był świetny, warunki lokalowe też.
Klimat Lusi odpowiadał, wreszcie nie marzła, dzieci szybko przywykły do miejscowych
warunków. Nie mogła natomiast pracować, co było dla niej dość przykre. Ale wciąż
sprowadzała dla siebie literaturę światową i śledziła najnowsze trendy w medycynie.
Cztery lata pobytu w Kuwejcie minęły dziwnie szybko. Nie bardzo wyobrażali sobie
powrót do ciasnego mieszkania matki Janusza.
Firma, w której pracował Janusz zaproponowała mu pracę w....Kanadzie. Po krótkim
namyśle postanowili z tej propozycji skorzystać, głównie z uwagi na dzieci.
c.d.n.


piątek, 9 maja 2014

Czy warto było?

Luśka otworzyła jedno oko , wyciągnęła rękę i sięgnęła po zegarek - wpatrywała się w jego
tarczę z niedowierzaniem - wskazówki pokazywały trzecią godzinę.
Przyjrzała się zegarkowi dokładniej - sekundowa wskazówka stała w miejscu. Znów bateria
się wyczerpała, pomyślała z niechęcią i odstawiła zegarek na miejsce.
Nie chciało jej się  wstawać - o szyby dzwonił deszcz, było szaro i smutno. Obróciła się
tyłem  do okna i postanowiła jeszcze trochę poleżeć.
Tak naprawdę wcale nie musiała wstawać- od wielu lat była na emeryturze, a skromny pół
etat, który pomagał związać koniec z końcem niewielkiej emerytury, porzuciła miesiąc temu.
Była zmęczona codziennymi  dojazdami w drugi koniec miasta.
Nie tak wyobrażała sobie "stare lata" - w założeniach  miała starzeć się w otoczeniu bliskich
swemu sercu, u boku męża, rozpieszczając swe wnuki.
Coraz częściej nachodziły ją smutne myśli, że większość jej planów "diabli wzięli".
No cóż, mam po prostu w życiu pecha - pomyślała. A może ja po prostu zawsze dokonuję
złych wyborów? Może po prostu  jestem głupia? Może po prostu naprawdę nie nadaję się
do niczego? Pytania hasały po głowie, ale nikt na nie nie odpowiadał.
Wróciła pamięcią do swego dzieciństwa - była najmłodsza i najmniejsza z czwórki dzieci.
Urodziła się w roku  zakończenia wojny, a jej matka niemal całą ciążę głodowała - wojna,
trójka  małych dzieci plus czwarte "w drodze", ciągłe zmiany miejsca pobytu- cud, że
mimo tego przyszła na świat. Ochrzczono ją natychmiast po porodzie i na imię dano jej
Felicja. Początkowo wszyscy mówili na  nią Felusia, w  końcu została Lusią.
Lekarz przyjmujący poród był nieco zaskoczony - ciąża była donoszona, ale dziecko było
maleńkie, zupełnie jak siedmiomiesięczny wcześniak. Zapewniał rodziców, że dziecko
z całą pewnością dogoni z czasem rówieśników wzrostem i wagą, ale Luśka pozostała
nadal  mała - gdy dorosła osiągnęła "aż" 150 cm wzrostu.
Rosła raczej w poprzek niż  wzdłuż.
Bycie najmłodszą i najmniejszą wcale nie było zabawne - czasy były ciężkie i sześcio-
osobowa rodzina miała kłopoty  finansowe. Felka donaszała ubrania po swych starszych
siostrach, dziedziczyła po nich szkolne podręczniki, chodziła do tych samych szkół co i
one, podobnie jak one dodatkowo chodziła do szkoły muzycznej. Felka miała dobry głos
i lubiła śpiewać, a gra na fortepianie zupełnie nie sprawiała jej przyjemności, ale tym się
nikt nie przejmował.
Zdaniem rodziców, dziewczynki "z dobrych domów" musiały grać na fortepianie, uczyć
się francuskiego, posiąść sztukę prowadzenia domu, skończyć dobry kierunek studiów,
wyjść za mąż i mieć dzieci. Najlepiej dużo.
Luśka miała w szkole średnie wyniki, a w domu mama ciągle miała do niej pretensje, że nie
przynosi samych piątek i czwórek, że na lekcji jest zbyt mało skoncentrowana, że lekcje
odrabia godzinami, że za mało ćwiczy grę na fortepianie a język francuski w jej wymowie
bardziej przypomina "chiński lub murzyński".
W liceum Lusi było już nieco lepiej, odpadła szkoła muzyczna i lekcje francuskiego.
Zaczęła śpiewać w szkolnym chórze, z czego była bardzo zadowolona. Cztery lata liceum
minęły szybko, Lusia bez większych problemów zdała na Akademię Medyczną. Najstarsza
z jej sióstr już ukończyła tę uczelnię i była zdania, że to zbyt ciężkie studia dla nadal słabej
fizycznie Luśki.
Ale Luśka była bardzo uparta - na sali operacyjnej dodawała sobie wzrostu stojąc na
schodkach ułatwiających zwykle pacjentom  schodzenie ze stołu zabiegowego.
Miała tzw. "lekką rękę", zaopatrywane przez nią rany operacyjne goiły się szybko i ładnie.
Ale na dłuższą metę prowadzenie operacji stojąc na schodkach było jednak niemożliwe.
Z bólem serca Lusia rozstała się z salą operacyjną i zrobiła specjalizację na internie.
Przez  lata studiów Lusia zupełnie nie prowadziła życia towarzyskiego - była tak bardzo
pochłonięta studiami, że nawet nie zauważała płci męskiej.
Gdy któryś  z kolegów proponował jakiś wspólny wypad do klubu, patrzyła na niego jak
na wariata, że ma czas na takie rzeczy - ona go nie miała.
Skończyła studia, zaczęła pracę w szpitalu, często brała dyżury na Izbie Przyjęć. Pracę
w tym miejscu traktowała jak dodatkowe szkolenie - trafiali się pacjenci z bardzo dziwnymi
dolegliwościami, z którymi zapewne nie zetknęłaby się w codziennej pracy na oddziale.
Luśka była niska, ale miała naprawdę miłą buzię, bardzo niebieskie oczy i piękne, długie
blond włosy. Splatała je w warkocz, który sięgał jej do pasa. Mycie tej burzy włosów było
wielce pracochłonnym zajęciem. Czasami upinała spleciony warkocz niczym kok na
czubku głowy i zdaniem sióstr wyglądała wtedy najlepiej.
Na weselu swej starszej siostry Luśka poznała kuzyna swego szwagra, Darka. Darek był
ze 3 lata młodszy od Luśki, kończył studia politechniczne. Podobała mu się ta nieduża
dziewczyna, która włosy miała upięte wysoko na czubku głowy w modny wówczas kok,
w zaskakujący sposób zakończony luzno skręconymi, zwisającymi na plecy pasmami.
Oczywiście nie miał pojęcia, że układanie tych włosów zajęło fryzjerce sporo czasu a
całość trzymała się na wielu  spinkach, które w miarę upływu czasu coraz bardziej Luśce
przeszkadzały.
Po północy Luśka miała  dość - była bardzo zmęczona i postanowiła wrócić już do domu.
Darek zaproponował, że ją odprowadzi, a ona przyjęła tę propozycję. Gdy tylko wyszli
z restauracji, w której było przyjęcie weselne,  Luśka przystanęła i zaczęła wyjmować
z włosów wszystkie spinki. Do dziś pamięta to wielkie uczucie ulgi, gdy wreszcie wszystkie
usunęła i misternie ułożony kok się rozpadł, a włosy utworzyły swego rodzaju pelerynę.
Luśka szybko je zagarnęła na jeden bok i zaplotła warkocz.
Na całą tę "operację" Darek patrzył szeroko otwartymi oczami - jeszcze nigdy nie widział
dziewczyny z tak długimi i gęstymi włosami. Chciał by Luśka  z powrotem rozplotła
warkocz i rozpuściła włosy. Ale  Luśka stwierdziła, że to koniec przedstawienia i nie
będzie powtórki.
Wprawdzie Lusia nie dała Darkowi swego numeru telefonu, w kilka dni potem on do niej
zatelefonował.
c.d.n.