sobota, 15 listopada 2014

450. A pamiętasz? cz.IV

Jak zapewne pamiętacie (ale się przyczepiłam do tego pamiętania), wysoki amator
kurzych szyjek nie został zatwierdzony na kandydata na męża. Tak po prawdzie to
nie wiem, czy on wiedział co mu groziło.
W tym czasie rozeszły nam się nieco drogi zawodowe i rzadziej się widywałyśmy.
Aby zrekompensowac te niedogodności postanowiłyśmy, że urlop wezmiemy w tym
samym czasie i spędzimy go razem. Jakoś w porę się zorientowałam, że jednak już
jestem mężatką i mój wyjazd na urlop tylko z Lutką raczej nie zachwyci mego męża,
więc Lutka  dostała zadanie bojowe dokooptowania czwartego do brydża, tzn.
do domku letniskowego.
Oczywiście jako osoby zahartowane w bojach o miejsce na spędzenie urlopu, akcję
rozpoczęłyśmy zaraz po Nowym Roku.  Zarezerwowałyśmy czteroosobowy domek
kilkadziesiąt km od stolicy.
Wg prospektu domek miał dwa oddzielne pokoje i wspólną łazienkę, dwie mini werandy,
bo byly dwa oddzielne wejścia, w środku piece akumulacyjne.
Tak mniej więcej w kwietniu Lutka poznała kolejnego wysokiego chłopaka.
Po 2 miesiącach już byli parą. Ten osobnik był "zmotoryzowany", czyli miał skuter.
I to chyba było wszystko - facet mowny nie był, oczytany też nie, chociaż nie da się
ukryc, że czytał regularnie "Express Wieczorny", ale nie  od deski do deski.
Jeżeli zaglądał do książki to była to tylko książka telefoniczna lub katalog części do
ukochanego skutera. Reszta jego walorów była dośc starannie ukryta.
Jakoś nie za bardzo wiedziałam co Lutka w nim widzi - może jestem głupia, ale sam
wzrost i uroda to wg mnie trochę za mało by się w chłopaku zadurzyc.
Przecież nadchodzi taki moment, że trzeba porozmawiac. A o czym gadac z facetem,
który nie czyta książek?
Jako bardzo wredna baba zwróciłam Lutce na to uwagę, ale stwierdziła, że to nie takie
ważne, bo chłopak fajny. Już nie dociekałam na czym ta jego "fajnośc" polegała, bo to
przecież nie była moja broszka.
Na przełomie lipca i sierpnia wylądowaliśmy w zamówionym domku. Ośrodek był
w lesie, domków było stosunkowo niedużo. Na miejscu okazało się, że wprawdzie
domki posiadają łazienkę, ale jest w niej tylko umywalka, 80 litrowa terma i prysznic,
a WC nie ma, bo fachowcy położyli rury, które nie spełniały wymogów i tym sposobem
w miejscu, w którym miała stac muszla, sterczała z podłogi rura, rzeczywiście  wąska.
A WC były w oddzielnym budyneczku, do którego było niedaleko od każdego  domku.
Na dodatek stołówka była tylko w planach, ale wczasowicze mogli się  stołowac po
sąsiedzku, w zaprzyjaznionym ośrodku, oddalonym o 400 metrów. Bo w ośrodku, który
był tuż za siatką była kiepska kucharka i paskudne  jedzenie.
W życiu nie podejrzewałam, że Lutka  ma jakieś zaburzenia w orientacji przestrzennej.
Trafiała bezbłędnie do WC, bo budynek był pomalowany na ciemny błękit , więc był
dobrze widoczny z każdego miejsca na terenie ośrodka, ale powrót do domku to już
była gorsza sprawa. Lutka obchodziła po kolei wszystkie domki, szukając tego właściwego.
W lesie trzymała się kurczowo za rękę swego "wysokiego" lub mnie.
Mój mąż usiłował ją nauczyc jak ma się dziewczyna orientowac w terenie, ale był to
próżny trud. Nawet droga na stołówkę była dla niej czarną magią, chociaż wystarczało
wyjśc za bramę ośrodka, skręcic  w lewo, a droga sama doprowadzała do celu.
Pewnego dnia zachciało się nam   "coś słodkiego" i nie pozostało nic innego jak przewlec
się 4 km do najbliższej miejscowości.
Panowie byli mocno zajęci grą w siatkówkę, więc powędrowałyśmy same. Mieścina była
tragiczna - posiadała dwie ulice na krzyż- przy tej głównej stały trzy drewniane kioski-
jeden to był kiosk Ruchu, dwa pozostałe robiły za sklepy, w tym jeden był "cukiernią".
W owej cukierni stała kolejka, więc aby nie tracic czasu wysłałam Lutkę do kiosku Ruchu
po gazety i do spożywczego po owoce.  Wszystkie trzy kioski były po jednej stronie ulicy,
wszystkie były doskonale widoczne i naprawdę niedaleko od siebie.
Zrobiłam w "cukierni" zakupy i obładowana dwoma ciastami wyszłam na zewnątrz,
pewna że Lutka czeka na mnie pod tym sklepem. Ale Lutki nie było w zasięgu wzroku.
No to pewnie jest w spożywczym- pomyślałam i tam się skierowałam.
Ku memu zaskoczeniu tu też jej nie było.Kupiłam jeszcze kawę, butelkę wina i czekoladę.
Wyszłam przed sklep - Lutki nadal nie widac. Wróciłam  na wszelki wypadek do cukierni,
zajrzałam do środka, bo może  ona w międzyczasie tam weszła, ale jej nie było.
Stoję jak idiotka pośrodku pustej ulicy objuczona zakupami, a Lutki nie ma. I nie mam
pojęcia gdzie się ona rozpłynęła - przecież jej nikt nie porwał, bo za duża - myślę coraz
bardziej zła.
Zaczęłam podejrzewac, że ona znudzona czekaniem na mnie poszła w drogę powrotną.
Po raz ostatni obróciłam się w stronę kiosku ruchu i perspektywie ulicy zobaczyłam Lutkę.
Postawiłam siatę z zakupami na chodniku i zaczęłam wymachiwac rękami - Lutka mnie
łaskawie zauważyła i w końcu do mnie dotarła. Oczywiście Lutka jak zwykle zgubiła się -
w biały dzień, na pustej ulicy, na  przestrzeni 200 metrów.
Pobyt był całkiem udany - panowie głównie grali w siatkówkę,  my chodziłyśmy na
grzyby, Lutka cały czas się zamartwiała, że się zgubimy, ja usiłowałam nauczyc się
prowadzenia skutera, co zakończyło się rozbiciem stopy.
Oczywiście nagadałyśmy się za wszystkie czasy.
Ten wysoki został jednak mężem Lutki. Związek ten był swoistą transakcją - on miał
meldunek warszawski, należał do spółdzielni mieszkaniowej , ale nie miał pieniędzy na
wpłatę. Cała kwotę wyłożyli rodzice Lutki, chociaż wcale im się Wysoki nie podobał.
Kilka razy małżeństwo było bliskie rozpadu, ale podział mieszkania typu  dwa  pokoje
z ciemną kuchnią był utopią.
I nadal są razem chociaż często się kłócą a Lutka sama sobie zadaje pytanie "co ja  w nim
widziałam?".
W czerwcu mieli 46 rocznicę  ślubu - Wysoki nawet kwiatka jej nie przyniósł.
z tej okazji.