sobota, 30 czerwca 2012

Bułgaria i ja, cz.III

Plan prywatnego wyjazdu do Bułgarii nie był nawet zły, ale nie do końca przemyślany.  Mieliśmy wówczas
w Sofii zaprzyjaznionego Bułgara i jego poprosiliśmy by wynajął nam prywatne lokum w Achtopolu. Bo patrząc na mapę wykombinowaliśmy, że z Achtopola jest już rzut beretem do Turcji i jakoś się tam z pewnością przedostaniemy. Tak więc pewnego pięknego  sierpniowego dnia wylecieliśmy w trójkę, mąż mój, jego kolega z pracy i ja samolotem do Sofii. W planie był tygodniowy pobyt u przyjaciół w Sofii, potem przejazd pociągiem do Burgas, a stamtąd autobusem podmiejskim do Achtopola. W Achtopolu  w określony dzień mieliśmy się spotkać z naszymi znajomymi, pobyć razem kilka dni, potem w czwórkę ruszyć do Stambułu, a kolega męża miał przez ten czas poczekać na nas w Achtopolu. Proste,prawda?
Pierwsza część urlopu zaczęła się niezle. Paweł (ten Bułgar) przyjechał po nas na lotnisko i zabrał  do swojego domu. Gościnność Bułgarów jest równa gościnności polskiej - co wieczór zwiedzaliśmy przeróżne lokale,  dołączyli do nas również i inni znajomi Bułgarzy, których znaliśmy z badań międzynarodowych, które były kiedyś w naszej firmie. Sofia  bardzo nam się podobała, ale  nadmiar gościnności zaszkodził mojej nadwątlonej ongiś chorobą wątrobie.
Kuchnia  bułgarska plus degustacja wszystkich możliwych napitków zrujnowała mi ów organ doszczętnie. Już sam widok jedzenia powodował torsje, a że któregoś wieczoru były smażone kanie, wszyscy podejrzewali, że się zatrułam sromotnikiem, który udawał kanię. Ponieważ jedna z Bułgarek  była ponoć lekarką, orzekła, że to tylko dolegliwości ze strony wątroby, więc wszyscy odetchnęli z ulgą, nie mniej musiałam pić jakąś zawiesinę z węglem medycznym. Wreszcie nadszedł dzień wyjazdu do Burgas. Stamtąd pozostało jeszcze 90 km do Achtopola.
Autobus straszliwie się wlókł, bo zajeżdżał po drodze do wszystkich nadmorskich  miejscowości. Wreszcie dotarliśmy do Achtopola, który był kurortem dla Bułgarów, a nie dla gości zagranicznych. Mocno zrzedła nam mina, gdy ruszyliśmy na poszukiwanie domu, w którym mieliśmy zamieszkać.
Gdy już znalezliśmy kwaterę to jeszcze bardziej się nam miny wydłużyły. Dostaliśmy jeden pokój z trzema łóżkami, bo gospodarz tylko takim pokojem dysponował. Nie było łazienki ani ciepłej wody bieżącej.
Toaleta miała co prawda wodę do spłukiwania, ale był to model kucany, bałkańsko-turecki. Na domiar złego rozstaw był taki, że gdybym była dziewicą, to z pewnością straciłabym dziewictwo w tym rozkroku. I jeszcze jedna ciekawostka- pomieszczenie było właściwie wielkości tej dziury i miejsca na nogi, a  drzwi otwierały się do środka. Więc oczywiście "na dzień dobry" wleciałam do środka., grzeznąc jedną nogą w tej spłuczce. Rolę łazienki spełniała studnia z umieszczoną obok ławką, na której stała miednica.
Zostawiliśmy graty i ruszyliśmy szukać  naszych znajomych, którzy mieli tu być już wcześniej. Przezornie umówiliśmy się na placu autobusowym. Przy okazji mieliśmy zamiar poszukać innej kwatery.
Znajomych spotkaliśmy, zamiast dwójki, była ich szóstka. Przyjechali 3 dni wcześniej i przeżyli koszmar, bo tuż po ich przyjezdzie rozpętała się okropna nawałnica, a oni nie mieli  żadnego lokum. Udało im się uciec pod dach jakiejś stajni , włamali się do środka i z dwoma osiołkami przeczekali burzę.  Potem panowie ruszyli na poszukiwania jakiegoś mieszkania. Niestety, to był dla Bułgarów okres urlopowy i nikt  nie miał
wolnych pokoi. W końcu udało im się znalezć dwa pokoje, jeden cztero łóżkowy, malutki, drugi też mały, z małżeńskim łożem. Tu też nikt nie słyszał o takim luksusie  jak łazienka. Nasza toaleta była wyraznie luksusem ,Oni mieli poczciwą, drewnianą szafę do tego przeznaczoną.
To nie był koniec złych wiadomości - mąż koleżanki nie dostał paszportu ze stemplem " cały świat", więc nie mógł jechać z nami do Stambułu. Poza tym okazało się, że z Achtopola nie prowadzi żadna droga, ani kolejowa ani szosa do Turcji.  Autobus jezdził do Stambułu tylko z  Burgas. Nie wiem co się stało, że nie zapaliła mi się w głowie czerwona ostrzegawcza lampka i zgodziłam się na ten wyjazd. Może dlatego, że bardzo mi się chciało zobaczyć  Stambuł??? 
Okazało się, że wydostać się z Achtopola też nie jest łatwo.Zaliczyliśmy jeden kurs by kupić bilety do Stambułu bo trzeba było to zrobić osobiście,okazując paszport. Przy okazji  skorzystałyśmy z koleżanką w Burgas z bardziej  cywilizowanych warunków do ablucji, oraz zjedliśmy normalny obiad , bo w Achtopolu żywiliśmy się głównie kukurydzianym chlebem, miodem i owocami.
Jedyna restauracja otwierała swe podwoje  dopiero po 20-tej a jadalne to były tylko...zimne frytki z równie zimną rybą.
Dwa dni pózniej ruszyliśmy w trójkę, czyli mój osobisty, Gocha i ja do Stambułu. Gocha jechała z olbrzymią
skórzaną torbą wypchaną kryształami, ja wiozłam jeden (słownie jeden ) nieduży wazon kryształowy, który stał w domu i się kurzył. Poza tym miałam aparat fotograficzny , nie na sprzedaż i suszarkę do włosów, bo miałam długie włosy, które wymagały suszenia po myciu. Czyli, jak zwykle, byłam handlowo opózniona w rozwoju.
c.d.n.

piątek, 29 czerwca 2012

Bułgaria i ja- c.d.

Gdy już zupełnie straciłam rachubę czasu i nadzieję na dojechanie do Warny, po blisko dwóch dobach mordęgi, czyli 46 godzinach  czołgania się pociągu, dojechaliśmy . Gdy wysiedliśmy z pociągu okazało się , że wcale a wcale nie jedziemy do Bałcziku a do...Albeny. Byliśmy już tak umordowani, że właściwie było nam  obojętne dokąd nas zawiozą.
Do dziś jestem przekonana, że była to rekompensata za tę koszmarną podróż. Albena była wówczas nowo powstającym kurortem, położonym na dwóch piętrach.  Nad samym morzem stały b. duże hotele zbudowane przez Jugosłowian, takie trochę zbudowane na modłę zachodnią. Na górze  stały zaledwie dwa nowiutkie hotele i nas rozlokowano w  jednym z nich. Pokój był duży, z widokiem na morze i dużym balkonem Do plaży było  tylko 176 schodów. Oczywiście schodzenie w dół było pestką, ale wdrapywanie się na górę było mniej przyjemne.
Tuż obok hotelu stała nieduża drewniana budka, przy niej stół i dwie ławy. Bardzo nas intrygowało co to może być.
Plaża w Albenie była szeroka (piach nawieziony),  w okolicach wejścia na plażę stały  drewniane budko-szałasy, w których sprzedawano różne napoje, nie tylko orzeżwiające. Poza tym był nawet niespotykany na naszych plażach luksus w postaci łazienek, WC i przebieralni.
Uczestnicy  naszego turnusu, poza  nowożeńcami, pilotem i nami, z reguły nie opuszczali hotelu. Żaden z panów nie był ani razu na plaży, za to codzienne, od godz.12,00 do póznego wieczora, z przerwą na posiłki,
przesiadywali przy tej tajemniczej drewnianej budce, która ochrzciliśmy  nazwą "boży dar", bo serwowali w niej pełniutki asortyment alkoholi - na kieliszki, szklanki, butelki, dzbanki.Co robiły panie - nigdy się nie dowiedziałam.Widywałam je tylko na posiłkach. Ale nasza piątka w pełni korzystała z oferty turystycznej. Ponieważ było nas mało, na wycieczki dawano nam mikrobus. Z kierowcą wariatem. Facet bił wszystkie  rekordy szybkości - z Albeny do Warny (42 km) jechaliśmy najczęściej z prędkością 120 km/godz., ale to było nic, w Warnie najczęściej jezdził   "pod prąd", bo był zawsze pod kreską czasową. Jazdy górską drogą z Warny  do Albeny nie zapomnę pewnie nigdy - siedziałyśmy z Teresą z tyłu, przed nami nasi mężowie, a obok kierowcy nasz pilot. Dziwiłam się tylko,czemu i pilot i nasi chłopcy jakoś coraz bledsi i coraz mniej mówią-  kierowca nasz  na górskiej, wąskiej i bardzo krętej drodze szpulował pomiędzy 90 a 130 na liczniku. Czułam, że jedzie prędko i chwilami obawiałam się, że wylecimy z drogi, ale przynajmniej nie widziałam licznika. Na uwagę naszego pilota, że chyba za szybko jedziemy,  nasz kochany kierowca powiedział - ależ ja muszę być za 10 minut w Albenie! Byliśmy - za 15. Wszyscy byliśmy bardzo bladzi po tej podróży i nawet 3 dni nigdzie nie jezdziliśmy.
W sumie pobyt był na tyle miły, że postanowiliśmy pojechać do Bułgarii jeszcze raz, ale już nie do Albeny, lecz  do Słonecznego Brzegu. W trakcie tego pobytu zwiedziliśmy większość miejscowości na południe i północ od Albeny i Słoneczny Brzeg wydał się nam najlepszy.
Przy okazji przekonaliśmy się, że Bałczik był wtedy zupełnie nieciekawy , nawet plaży porządnej nie było.
Jedynym miłym miejscem były ogrody królowej Marii , w których akurat kwitły kaktusy.
Mój przemyt w postaci 4 szminek powrócił spokojnie do Polski, a Teresa zrobiła "interes życia" - w dniu wyjazdu sprzedała swoje podarte i dość brudne dżinsy jakiejś  sprzątaczce, której się one wielce podobały.
Nie bardzo wiedziałam po co jej były  lewa w dniu wyjazdu, ale w  Warnie zakupiła za nie 2 butelki
Pliski, niezwykle wówczas popularnego "koniaku".
Drogę powrotną niemal calutką przespałam, bo miałam jakąś infekcję gardła. I wiecie kogo zobaczyliśmy
w naszym wagonie?  Pannę Lusię - odniosłam wrażenie, że była na wyposażeniu tego wagonu.
Dwa lata pózniej wyjechaliśmy z Orbisem do Słonecznego Brzegu, tym razem nie sami, a ze znajomymi.
Był to wielce zabawowy pobyt.  Jedyna wycieczka, na którą pojechaliśmy to była autokarem do Rumunii.
W porównaniu z tym, co jest teraz, to Słoneczny Brzeg był wtedy bardzo miłą wakacyjną miejscowością.
Prawda wyglądała tak, że Bułgaria  w cyklu -godz. 18,00 kolacja z butelką wina na parę, a potem zwiedzanie przeróżnych lokali, tańce, pliska, przejażdżki fiakrem lub wózkiem zaprzężonym w osiołka (ależ trzęsło!) kawa,pliska, godz.24,00 padnięcie do  łóżka - wydawała się naprawdę miłym miejscem na ziemi. Rano śniadanie, lekki kac, kąpiel w ciepłym morzu, spacery brzegiem aż do Neseberu, obiad, obchód kawiarni i zdziwienie, że wieczorem były jakby ładniejsze, a od 18,00 powtórka  z rozrywki. Nie wiem jak
przeżyłam ten pobyt, ale ogólnie było zabawnie. I wtedy naszej szalonej czwórce wpadł do głowy pomysł, by w następnym roku pojechać do Bułgarii całkiem prywatnie, stamtąd wyskoczyć do Stambułu na kilka dni,  znów wrócić do Bułgarii  nad morze i wtedy dopiero  powrót do Polski.
c.d.n.

Bułgaria i ja . cz.I

Jak wiecie młódką nie jestem i właściwie większość mego życia upływała mi w PRL. Dziś , w ocenie tego
okresu dominują dwa nurty: jeden potepiający wszystko, jak leci w czambuł i drugi apoteozujący tamten
okres, Bo była praca dla wszystkich,  tanie wczasy, bezpieczeństwo i rzekomo równość.
A ja uważam, że było po prostu różnie- i dobrze i  żle, a  z perspektywy czasu jestem skłonna napisać, że czasami nawet bardzo zabawnie.
Na początku lat 70' ubiegłego wieku  ( rany, ale to brzmi!) wymyśliliśmy sobie z moim osobistym mężem, że
moglibyśmy wybrać się na urlop nad jakieś ciepłe  morze, bo ostatni pobyt nad Bałtykiem lodowatym i deszczowym bardzo nas zdegustował.
Najbliższe ciepłe morze to było Morze  Czarne. Można było załapać się na pobyt w Soczi lub w którymś z "kurortów" bułgarskich - taka wycieczka leżała jeszcze w granicach naszych ówczesnych możliwości finansowych. Najtaniej można było wtedy wyjechać z biurem turystycznym o wdzięcznej nazwie "Gromada". Okazało się, że w terminie, który nas interesował mogliśmy się wybrać do Bałcziku. Oczywiście prospekt zachwalał tę miejscowość a mieszkanie oferowali w małych, kameralnych pensjonatach.
Trochę przerażał mnie fakt, że przejazd jest pociągiem, kuszetkami, w II klasie. No ale coś za coś - taniej to znaczy tłuczesz się pociągiem do Warny, a stamtąd zabiorą cię  autokarem do Bałcziku.
Gdy na zbiórce na dworcu zobaczyliśmy uczestników turnusu, lekko zrzedła nam mina. W naszym wieku
było młode małżeństwo w podróży poślubnej  oraz opiekun naszej grupy. Reszta mieściła się pomiędzy 40-ką  a wiekiem około emerytalnym. Poza tym większość towarzystwa jechała na te wczasy "za karę" -
ich PGR  (info dla młodych-Państwowe Gospodarstwo Rolne) musiało zrealizować fundusz socjalny, więc
najlepsi pracownicy zostali wytypowani na wyjazd zagraniczny, który chyba nikogo nie cieszył.
Przed wyjazdem.moje troskliwe koleżanki poleciły mi, bym koniecznie zakupiła krem  Nivea w typowych
blaszanych pudełkach oraz szminki do ust, różowe perłowe. Miałam je tam sprzedać po korzystnej cenie i w ten sposób powiększyć swe kieszonkowe.
No cóż, kremu nie kupiłam bo nie było akurat, kupiłam za to ze 4 szminki f-my Celia, bo takie wówczas używałam Nie wiem, czy jeszcze dziś są kosmetyki tej firmy, ale wtedy były naprawdę niezłe, ale nie za bardzo tanie.
Podróż miała trwać  "raptem" 26 godzin, więc zaopatrzyliśmy się na drogę w jedzenie i picie.
W II klasie w przedziale było 6 kuszetek. Udało mi się  załapać  na środkową kuszetkę, młoda żona
wybrała tę nade mną, a pozostałe 4 kuszteki zajęły te nieco młodsze cztery panie.  Z młodą  mężatką
przeszłyśmy natychmiast "na ty", nasi mężowie również się "zbratali". Ona miała na imię Teresa, on Marek.
Teoretycznie pociąg był pospieszny i właściwie do granicy polsko-czechosłowackiej z pewnością taki był.
Potem wyraznie zwolnił i niemiłosiernie się wlókł.
Przed pierwszą kontrolą graniczną nasze  "współlokatorki" zapytały się nas cieplutko, czy mogłybyśmy do swojego bagażu wziąć po jednej kapie i jednym prześcieradle, bo każda z nich ma znacznie więcej, więc one byłyby nam wdzięczne.
Oczy mi wyszły na wierzch,  spojrzałyśmy na siebie z Tereską i zgodnym chórkiem odmówiłyśmy, mówiąc,że my też mamy przemyt. Ja miałam na myśli owe 4 szminki do ust, ale nie wiedziałam co ma Teresa.
Pociąg z nieznaych nam przyczyn wlókł się niemiłosiernie, pan konduktor i jego pomocnik  zamknęli się
w swej "kanciapie" z jakąś panną Lusią, która  swą profesję miała wypisaną na twarzyczce., a która w wiadomy sposób płaciła za bilet do Warny.
Na granicy węgierskiej jedna z naszych "współlokatorek" musiała się rozstać w częścią  swych dóbr,bo zarekwirował je jakiś gorliwy celnik. Mogła wprawdzie wysiąść razem z towarem, ale wspaniałomyślnie
pozwolono jej jechać dalej. Przy okazji wydało się, że my nie mamy nic trefnego i automatycznie podpadłyśmy  niemiłosiernie.
Gdy  pociąg wjechał do Rumunii konduktor zamknął na klucz  wszystkie drzwi wagonu. Tory, po których jechaliśmy były w remoncie. Pociąg więcej stał niż jechał, a wzdłuż torów spacerowali uzbrojeni żołnierze rumuńscy.
Nabrałam podejrzeń, że wcale nie dojedziemy do Warny, bo 26 godzin już dawno minęło, a my ciągle byliśmy w drodze.
c.d.n.

poniedziałek, 25 czerwca 2012

260. A co tam, wyżyję się....

...na całego. Pewnie już wszyscy wiecie, że oprócz głupoty ludzkiej i chamstwa straszliwie nie lubię różnych prac domowych. Nie lubię:  prasowania, sprzątania, zmywania, mycia okien, porządkowania w szafach.
Ilekroć mam coś z tej dziedziny zrobić  zaraz dostaję napadu grafomanii i wpierw siadam do kompa by coś napisać.
Ogromnie żałuję, że nie mam talentu do pisania - bardzo chciałabym napisać jakąś powieść, coś w typie "Cień Wiatru" Zafona. Coś, co byłoby tajemnicze, nieco romantyczne, trochę dramatyczne i by każdy czytał
z wypiekami na twarzy lub z drżącym serduchem. No cóz, niestety nie te mozliwości.
Z drugiej strony, życie mnie nauczyło, że często losy szarego człowieka, który żyje obok nas też mogą być ciekawe, dramatyczne i pouczające. I wcale bohater nie musi być szpiegiem, podróżnikiem czy dziwakiem.
Tylko trzeba umieć słuchać tego, co kto ma do powiedzenia. Nie każda opowieść jest arcyciekawa, ale
wiem,  że warto słuchać różnych opowieści.
Jakaś życzliwa duszyczka napisała mi w mailu, że znęcam się nad ludzmi moimi blogami, bo na jednym to bredzę  i pokazuję jakieś "bzdety", a na drugim zadręczam ludzi grafomańskimi tekstami. No ale ja przecież
nikogo nie zmuszam do czytania któregokolwiek bloga, czyta ten, kto ma ochotę i czyta to na co ma ochotę.
 Ale mam prośbę - jeśli ten ktoś miał rację to napiszcie mi to szczerze, przestanę Was zamęczać.
Miłego nowego tygodnia wszystkim życzę.

niedziela, 24 czerwca 2012

259. Epilog

Z pomocą życzliwych  ludzi Pyza skończyła liceum, zdała maturę. Mimo ciężkiego w sumie dzieciństwa nie stała się zgryzliwą osobą, bo Makuka nauczyła ją jednej rzeczy -na zakończenie dnia robiła swego rodzaju rachunek sumienia- dziękowała w myślach za wszystko, co ją dobrego spotkało w ciągu dnia. Nawet za to,
że danego dnia udało się jej  ładnie zszyć rozprutą rzecz.
Rodzice Andrzeja wyjeżdżali na placówkę dyplomatyczną i Andrzej  zaproponował Pyzie, by się pobrali i pojechali razem z rodzicami, a tam, za granicą oboje będą studiować. Pyza jednak odmówiła - darzyła chłopaka naprawdę ciepłym uczuciem przyjazni, ale oboje wiedzieli, że to nie miłość. Pyza uważała, że
byłby to krok nieuczciwy wobec rodziców Andrzeja.
Po maturze Pyza poszła do szkoły Stenotypii i Języków Obcych - wychodziły z niej stewardessy i sekretarki. Po skończeniu szkoły podjęła pracę, o czym z radością poinformowała rodziców- od tej chwili stała się samodzielna. Wtedy kolejny raz pomógł jej ojciec Andrzeja - po prostu załatwił jej dobrą pracę.
Po kilku latach pracy Pyza dostała z pracy skierowanie na studia - było trochę ciężko, ale je ukończyła.
Życie uczuciowe Pyzy niemal nie istniało - praca i studia nie pozostawiały jej wolnego czasu na życie towarzyskie.  Śmiała się, że do łóżka to ona kładzie się  z podręcznikiem a nie z facetem. Raz nawet był
w jej życiu romans, ale przypadkiem Pyza odkryła, że nie jest jedyną kobietą w życiu człowieka z którym
się spotykała od roku. Ten przypadek bardzo nią wstrząsnął i wyostrzył ostrożność w kontaktach
z mężczyznami.
Utrzymywała kontakt z Andrzejem i jego rodzicami, lubiła ich i pamiętała jak bardzo jej pomogli w trudnych chwilach. Andrzej   nadal nie był związany z żadną kobietą, obojgu "coś" przeszkadzało w nawiązywaniu trwałych relacji z płcią  przeciwną.
Spotkali się w Pyzy 34 urodziny. Miało to być bardzo krótkie spotkanie, każde miało tego dnia  mnóstwo spraw do załatwienia. Andrzej następnego dnia  odlatywał do Australii. Ale oboje mieli tyle do omówienia, że spotkanie zakończyło się następnego dnia wspólnym śniadaniem, a Andrzej odwołał swój lot, tracąc
sporo pieniędzy.
Przez następne dwa miesiące Pyza chodziła jak we śnie. Postanowili się jednak pobrać, choć nie była
to ogromna namiętność od której motyle latają w brzuchu. Ale być może, że gdy się kogoś zna niemal od dziecka (przecież całowali się już mając po 14 lat) i cały czas przyjazni, to wygląda to inaczej.
Wzięli  ślub cywilny, Pyza wzięła z pracy 2 miesiące bezpłatnego urlopu, świeżo upieczony teść
pomógł w otrzymaniu paszportu i młodzi pojechali w podróż poślubną do Wiednia., bo tam Andrzej
ostatnio mieszkał.
Pyzie bardzo podobało się w Austrii. W Polsce nic jej nie trzymało. W rok pózniej  niańczyła córeczkę,
w dwa lata pózniej urodziła następną. Do Polski przyjeżdża raz do roku, nie spotyka się z rodzicami.
Teściów traktuje jak własnych rodziców, bo to oni jej naprawdę najwięcej pomogli.
O swoim małżeństwie mówi, że  nie było zawarte z szaleńczej miłości  a  z wielkiej przyjazni,  ale jest to
dobry, trwały związek, w którym oboje czują się bezpiecznie.

To opowiadanie to nie jest fikcja literacka, napisałam o jednej z moich dobrych koleżanek.
Początkowo  była przeciwna bym o tym pisała, ale z czasem zmieniła zdanie.Może dlatego, że
wytłumaczyłam jej, że przecież nadal zostanie anonimowa, a jej historia może przypadkiem komuś pomóc w życiu.

sobota, 23 czerwca 2012

258. Sztuka wyboru - cz.2

Pyza odłożyła słuchawkę telefonu i zamarła.To, co ukrywała z takim trudem na dnie świadomości, to czego tak się bała, właśnie się zmaterializowało. W głowie czuła pustkę, siedziała wpatrując się niewidzącym wzrokiem w aparat telefoniczny, ale ten milczał. Wreszcie powlokła się do okna, otworzyła je szeroko, do pokoju wtargnęło zimne, poranne powietrze. Pyzą targnął zimny dreszcz. Drżąc z zimna stała i patrzyła się w dal. Wreszcie zamknęła okno i usiadła przy biurku. I co teraz? Co mam zrobić?Co muszę wpierw zrobić?
Otworzyła szufladę biurka i zaczęła przeglądać jej zawartość. Nigdy dotąd nie otwierała tej szuflady, bo
wiedziała, że Makuka trzyma tu swoje dokumenty, zdjęcia i stare listy. W głębi szuflady leżała duża, brązowa koperta z napisem WAŻNE!  Pyza  przez chwilę na nią patrzyła, w końcu  otworzyła i wysypała zawartość na biurko. Znalazła dokumenty  dotyczące prawa własności mieszkania,  z których wynikało, że  w dziale prawnym Spółdzielni mieszkaniowej są dokumenty potwierdzające jej prawo do dziedziczenia tego mieszkania w razie śmierci Makuki. Była też książeczka oszczędnościowa ze sporą kwotą. Na końcu było upowazżienie wystawione na nią i kartka,  że to pieniądze na  pogrzeb.  Znalazła też list, w którym  były wskazówki dotyczące pochówku.
Pyzą wstrząsnął dreszcz. Zastanawiała się co ma zrobić - dzwonić do matki czy nie? A może  do ojca też powinna zadzwonić? Cały czas zastanawiając się co ma zrobić, zaczęła się ubierać i bez śniadania wyruszyła do szpitala. Po drodze uświadomiła sobie, że jej wkroczenie w pełnoletność przyszło w samą porę, bo teraz to już nikt nic jej nie może nakazać, tyle tylko, że nie ma pieniędzy na życie i opłacenie mieszkania.
W szpitalu otrzymała dokumenty, popatrzyła ostatni raz na wymizerowaną twarz ciotki, zabrała jej rzeczy i
powędrowała do domu. Idąc nie mogła się nadziwić, że pomimo śmierci ciotki słońce świeci, autobusy
i tramwaje nadal jeżdżą, ludzie rozmawiają i spieszą się zajęci własnymi sprawami. Miała wrażenie, że śni zły sen. W żołądku czuła zimny ucisk, w głowie całkowitą pustkę, w której klekotało się jedno pytanie - co
dalej?, co dalej?
W domu usiadła obok telefonu i nadal zadawała sobie jedno i to samo pytanie - co dalej. Kilka razy chciała zadzwonić do matki, ale ilekroć już miała wybrać numer, odkładała słuchawkę z powrotem. Wreszcie dotkliwe ssanie w żołądku przypomniało jej o śniadaniu. Jedząc śniadanie zastanawiała się jak to jest, że ona je to śniadanie,  choć ciotka nie żyje. Sprzątnęła po śniadaniu i postanowiła  zadzwonić do Andrzeja - jakby
nie było znali się jeszcze z podstawówki, a on znał dobrze jej sytuację rodzinną. Zaczekała do wczesnego
popołudnia, by chłopak był już w domu. Miała szczęście, Andrzej mógł przyjść niemal natychmiast.
I wtedy Pyza przekonała się, że często obcy ludzie są naprawdę  serdeczni i uczynni i mogą bardzo pomóc.
Andrzej opowiedział wszystko swoim rodzicom, łącznie z tym, że w podstawówce byli "parą", a teraz są
po prostu przyjaciółmi.  Rodzice chłopaka przyjechali oboje do Pyzy, zaoferowali swą pomoc w załatwianiu
wszystkich spraw związanych z pogrzebem, z pełnym zrozumieniem odnieśli się do niechęci Pyzy by włączyć
do sprawy rodziców Pyzy. Nic Pyzie nie mówiąc ojciec Andrzeja poszedł do jej szkoły, opowiedział co się stało, wytłumaczył bardzo długą nieobecność Pyzy w szkole, załatwił wszystko, by mogła bez problemu
wrócić do nauki. Skontaktował się nawet z prawnikiem, by zapewnić Pyzie pomoc w wydębieniu od jej ojca alimentów.
Pyza gdy już załatwiła wszystkie formalności związane z pogrzebem, zawiadomiła swą matkę i ojca o dacie
i godzinie pogrzebu. Przy okazji wysłuchała od obojga, że jest wariatką i wrednym dzieckiem.
Po pogrzebie powiedziała rodzicom, że wprawdzie jest pełnoletnia już od miesiąca, ale nie ma pieniędzy na życie i mieszkanie, więc prosi by umożliwili jej skończenie szkoły pokrywając te wydatki. Powiedziała też,
że w tej sprawie zgłosi się do nich adwokat. Rodziców zatkało całkowicie. Oboje byli śmiertelnie
obrażeni.  Na pogrzebie był też Andrzej z rodzicami, a ojciec chłopaka powiedział, że chcą Pyzę namówić
by pomieszkała jakiś czas w ich domu, nim trochę okrzepnie. Odbył też rozmowę z ojcem Pyzy, ale o czym mówili żaden z mężczyzn  dziewczynie nie powiedział.
c.d.n.

piątek, 22 czerwca 2012

257. Sztuka wyboru

Po wakacjach Pyza rozpoczęła naukę w siódmej klasie.To były czasy, gdy szkoła podstawowa miała 7 klas, dzieci nie chorowały na ADHD i na wszelkiego rodzaju dysleksje,  uczniów do odpowiedzi niektórzy
nauczyciele wywoływali numerem, który był przypisany do danego nazwiska na liście w dzienniku klasowym, nikt nie zapowiadał kartkówek i rzadko kiedy klasówkę. I nikt nie robił z tego powodu żadnego "hallo". Wiadomo było, że nauczyciel ma nauczać, a uczeń ma się zachowywać przyzwoicie i  uczyć się.
Klasa siódma była dość trudnym momentem w życiu każdego dziecka, bo trzeba było
podjąć decyzję do jakiej szkoły pójdzie  dziecko po podstawówce a do tego wszystkiego był to okres burzy hormonalnej, przeróżnych buntów i pierwszych okropnie głębokich miłości.
W klasie zapanowała moda  na "chodzenie ze sobą". Było to dość zabawne zjawisko, bo owo "chodzenie" czasem trwało 2, 3 dni lub tydzień, rzadko kiedy dłużej. Poza tym zapanowała moda na "prywatki urodzinowe". Wprawdzie  rodzice osoby organizującej byli zawsze w pokoju obok, niemniej dzieciaki  miały dla siebie kilka godzin na tańce. Przebojem sezonu było tango "La comparsita", które na każdej prywatce było ostatnim tangiem wieczoru. Nie da się ukryć, że z czasem płyta była niezle zdarta.
Pyza balowała intensywnie - uwielbiała taniec i naprawdę było jej obojętne co tańczyła, najważniejsze by
partnerem był chłopak, z którym zaczęła chodzić na samym początku roku szkolnego. Chodzili razem do kina, na spacery i spotykali się na wszystkich prywatkach. Na przerwach oboje starali się być w jednej grupie. Pyza była wyraznie zakochana, ale twierdziła, że to tylko przyjazń.
O tym, że się w kinie całowali nie powiedziała żadnej "najlepszej przyjaciółce". I o tym, że Andrzej powiedział, że ją kocha też nie.
I pewnie dlatego udało im się przetrwać aż do końca szkoły.
Skończyła się podstawówka, klasa się "rozleciała" po różnych liceach. Pyza trafiła do żeńskiego liceum, choć planowała iść do zupełnie innej szkoły. Chciała przynajmniej trafić do klasy z językiem francuskim, a trafiła
do klasy z łaciną. Drugim językiem w każdej klasie był język rosyjski. Rosyjski to nawet Pyza lubiła, za to nienawidziła łaciny. W ogóle nie była zachwycona swoją szkołą - to było dziwne doświadczenie - same dziewczyny dookoła.  Szkoła była  "z tradycją"  i nauczyciele wzywając którąś z uczennic do odpowiedzi
przed nazwiskiem dodawali słówko "panna". Pyzę to śmieszyło niebywale. Na zabawy szkolne zapraszano
chłopców z zaprzyjaznionego liceum męskiego.  Raz udało się Pyzie przemycić Andrzeja. Gdy następnym razem ta sztuka się nie udała, Pyza przestała bywać na szkolnych zabawach.
Wkrótce Pyza zaczęła mieć większe zmartwienia niż szkolne zabawy , szkoła i randki. Jej ukochana
Makuka czuła się coraz gorzej, bardzo się postarzała i Pyza musiała w domu przejąć sporo jej obowiązków.
Te wszystkie kłopoty zle na nią wpłynęły - bardzo opuściła się w nauce, zawaliła pierwszą klasę licealną.
Oczywiście zawaliła łacinę, a że matematyka też jej jakoś nie szła i była to słabiutka trójka, podjęto decyzję
by powtarzała pierwszą klasę.
Pyza była zrozpaczona - trochę to było za dużo dla niej. Ale wiedziała,  że nie nikt jej w tej sytuacji nie pomoże - oboje rodzice mieli już własne życie od  dawna i Pyza  wcale ich nie interesowała. Co innego gdyby chciała zamieszkać na stałe z ojcem  lub matką, zostawiając Makukę samą, lub w jakimś domu
opieki.  Pyza  nadal chodziła do szkoły, sprzątała w domu, robiła zakupy,  prała, pomagała w gotowaniu
obiadu.
Gdy Pyza  była w dziesiątej klasie Makuka była już u kresu sił  - Pyza przestała chodzić do szkoły spedzając
całe dnie w szpitalu. Pewnego ranka, o czwartej , obudził ją telefon. Dzwonili ze szpitala, że Makuka nie żyje.
c.d.n.

czwartek, 21 czerwca 2012

256. Przypływ ojcowskich uczuć

Gdy Pyza już kończyła podstawówkę, tatuś przypomniał sobie, że ma córkę. Przysłał list, w którym zażądał, by określonego dnia wsadzić Pyzę w pociąg pospieszny, bo on wynajął dla swej żony i dla Pyzy pokój
w  Międzybrodziu k. Porąbki, gdzie obie spędzą 2 miesiące wakacji.
Makuka rada-nierada wykupiła bilet, spakowała Pyzę i niemal nadała ją jak paczkę, obdarzając na drogę drugim śniadaniem i dobrymi radami. Pyzie najbardziej z tej całej imprezy podobał się fakt, że jedzie sama, bez opieki. Zaopatrzyła się na drogę w prasę, czyli w "Filipinkę" i  "Przekrój".
Trochę się denerwowała, czy tata rzeczywiście będzie czekał na dworcu i czy go pozna.
W Katowicach rzeczywiście tata był na dworcu, nawet go poznała, a  że z pociągu wysiadła tylko jedna samotna dziewczynka, tata też ją poznał.
W drodze do domu tata wyjaśnił Pyzie, że następnego dnia  ona wyjeżdża na kolonie letnie do Skawy koło Rabki, ale nie będzie jej tam zle, bo jedzie również bratanica cioci Halinki, nieco starsza od Pyzy, więc we dwie dadzą sobie  radę. Pyza poczuła jak w żołądku zagnieżdża się jej kawałek lodu. Na osłodę tej nieszczególnie radosnej wiadomości  tata powiedział, że gdy wróci z kolonii to pojedzie razem z ciocią Haliną do Międzybrodzia.
Wprawdzie ta kolonia była  w innej stronie Polski niż poprzednia, niestety warunki bytowe były równie nieciekawe - spanie w dużej sali w dwadzieścia osób, brak toalety, koszmarna  łazienka, czyli koryta metalowe z kranami, raz na tydzień ciepła woda. Panie opiekunki codziennie przeganiały dzieciarnię do Rabki, do której niby nie było daleko bo zaledwie 3 km, ale taki spacer w kurzu i upale wcale nie był miły.
W Rabce Pyza zaopatrywała się w herbatniki, którymi się żywiła, bo jedzenie też było dość kiepskie.
Była w grupie najstarszych dzieci, wszystkie dziewczynki były od niej o rok starsze.
Było to jakieś bardzo burzowe lato, codziennie po obiedzie była burza i silny deszcz do wieczora, aż kopki siana,  które stały  na sąsiadującym z budynkiem polu, pływały swobodnie popychane wiatrem.
Wreszcie minęły 4 tygodnie i Pyza wlądowała w domy taty. Po upraniu kolonijnych ciuchów, rozpoczęło się
pakowanie na wyjazd do  Międzybrodzia. Okazało się, że w to samo miejsce jedzie przyjaciółka cioci razem ze swymi trzema córkami. Wreszcie pewnego dnia podjechała  pod dom ciężarówka, która zabrała wszystkie "bambetle" i wszystkich chętnych na wyjazd.
Gdy przyjechali na miejsce Pyza dostała wytrzeszczu oczu -  zajechali w tym Międzybrodziu na wiejskie, mocno zaniedbane podwórko, w nos bił smród z gnojówki, z obory dochodziło porykiwanie  krów, po podwórku dreptały kury i kaczki. Obok stodoły dojrzała znienawidzoną "sławojkę". O Boże - za co to?
zapytała Pyza w myślach. Oczywiście odpowiedzi nie było.
Tata pomógł im wypakować  rzeczy, zaniósł na pięterko , wytłumaczył Pyzie jak ma nabierać wodę w studni i jak ma  trafić do  zakładowego ośrodka wypoczynkowego,  z którego będzie codziennie przynosiła obiad dla cioci. Śniadania i kolacje miały sobie robić we własnym zakresie. Poza tym ma być miła dla cioci i jej
we wszystkim pomagać, bo ciocia ma rany na nogach, więc nie może dużo chodzić i stać.
Tym sposobem Pyza stała się  Kopciuszkiem ale bez szansy trafienia na bal do pałacu. Najgorsze było to codzienne chodzenie po obiady, bo one mieszkały przy szosie, a ośrodek był na szczycie góry, pod którą mieszkały. Gdy padał deszcz  droga byłą istną mordęgą, bo porośnięte trawą zbocze było bardzo  śliskie.
Wyciąganie wody ze studni było istnym koszmarem.Pyza nie była w stanie trzymając korbę prawą ręką sięgnąć lewą wiadro pełne wody i postawić je na cembrowinie, by nalać z niego do własnego wiadra.
Więc nabierała tylko pół wiadra, przez co musiała dwa razy pokonywać drogę na pięterko.
Pyzie podobały się tam dwie rzeczy - piec do pieczenia chleba i  latające całymi dniami szybowce.
Bo mieszkały naprzeciw góry Żar, na  której szczycie był aeroklub. Gdy tylko nie musiała usługiwać
ciotce to siadała  na  łące nad zagrodą i patrzyła na szybowce. Wszystkie dzieci musiały co kilka dni chodzić na jagody i maliny. Dzieci gospodarzy prowadziły  " miastowych" na polanę na szczycie sąsiedniej góry o nazwie  Rogal. Szczyt góry był polaną porośniętą krzewami jagód. Pyza nigdy więcej nie widziała takiej ilości jagód w jednym miejscu. Tata odwiedził je jeden raz i nawet łaskawie poszedł wraz z Pyzą i dziećmi do ośrodka wczasowego po obiad. W drodze na dół zauważył, że Pyza jest smutna i bardzo wychudzona, więc wyraził z tego powodu swe wielkie niezadowolenie. Gdy tata dawał Pyzie reprymendę,że nie je, że zle wygląda, Pyza zacisnęła tylko zęby i pomyślała: "więcej mnie nie zobaczysz, bo ja do ciebie nie przyjadę!"
c.d.n.

255. Lata względnej stabilizacji

Otrzymane u taty prezenty Pyza włożyła do pudełka po butach,  przewiązała wstążką, którą zawiązała na supełek i schowała do swojej szafy.
Nie było jej przykro,  że mieszkanie Makuki nie jest ani duże ani tak ładnie umeblowane jak u taty, czasami tylko żałowała, że nie ma w domu psa. Raz nawet nieśmiało zapytała się,  czy mogłyby mieć psa, ale Makuka wytłumaczyła jej, że to za duży kłopot, bo  z psem to trzeba przecież kilka razy dziennie wychodzić na spacer, pies wymaga specjalnego pokarmu, pies często choruje no i one mieszkają w takim miejscu, że tak naprawdę to nie ma gdzie tego psa wyprowadzać. Pyza bardzo była rozczarowana.
Nie wiadomo kiedy Pyza  nauczyła się czytać. Pyza miała bardzo dobra pamięć wzrokową i widząc jeden wyraz i znając jego brzmienie, potrafiła w tekście wynależć wyrazy wyglądające tak samo. Makuka pokazała małej kilka liter, potem najprostsze wyrazy, potem mała wciąż się domagała nowych i nowych, w końcu potrafiła wyłowić w tekście znane litery i przeczytać  krótkie wyrazy. W  "Świerszczyku" całkiem płynnie czytała wierszyki., a miała niecałe 5 lat. Z liczeniem było gorzej, cyferki jakoś nie wchodziły do głowy. Różne ciocie cieszyły się, że dziecko takie bystre, nikt nie sądził, że nic dobrego z tych umiejętności
nie wyniknie.
Matka Pyzy była dumna z osiągnięć córki i postanowiła, że w takim razie Pyza pójdzie do szkoły, gdy tylko będzie miała 6 lat. Makuka była temu przeciwna, bo Pyza była jeszcze bardzo dziecinna, nie radziła sobie dobrze wśród dzieci, nie lubiła z nimi razem szaleć na podwórku, wolała iść na spacer z Makuką do parku.
Ale w tym wypadku Makuka, która wprawdzie wciąz opiekowała się dzieckiem, nie miała nic do gadania. Dziecko było przysądzone matce i to ona decydowała o tym co dla dziecka dobre. W tamtych czasach nikt
nie wyrywał dzieci z rąk matek, które nie za bardzo wywiązywały się ze swej roli. Właściwie tylko ojciec
dziecka miał szansę wnieść do sądu sprawę o ograniczenie praw matki  wobec dziecka, ale pan N. nie był tym zainteresowany. Jedenaście miesięcy pod jednym dachem z córką nie obudziło w nim uczuć ojcowskich.
Gdy tylko Pyza skończyła 6 lat, jej matka zapisała ją do szkoły, uzasadniając decyzję tym, że dziecko już potrafi czytać, więc  szkoda marnować każdej chwili. Sama zakupiła dla małej tornister i wszystkie potrzebne podręczniki i inne szkolne akcesoria.
Od pierwszego dnia Pyza znienawidziła swoją szkołę -  była przerażona ilością dzieci .W jednym budynku mieściły się trzy szkoły. Każda ze szkół funkcjonowała na zmiany, Pyzy szkoła  -  na trzy.W klasie było aż
42 uczniów, większość z nich to były siedmiolatki. Lekcje WF odbywały się na podwórku  lub na szkolnym korytarzu. Pyza się w szkole niesamowicie nudziła - na lekcjach nie było jej zdaniem nic ciekawego, pisanie po całej stronie  jednej i tej samej literki doprowadzało ją do płaczu, a dukanie dzieci po literce wyzwalało
złośliwy śmiech. Do szkoły chodziła na godz. 15,00, do domu wracała już po zmroku, więc przychodziła po nią Makuka. Inne dzieci mieszkały tuż obok szkoły, więc nikt ich nie przyprowadzał i nie zabierał do domu. Pyza była rozdarta wewnętrznie - z jednej strony cieszyła się ,  że nie wędruje sama, z drugiej - bardzo się tego wstydziła. Ten pierwszy rok zaważył na całym stosunku  Pyzy do szkoły  - nigdy jej nie polubiła, nie
nawiązała z nikim  przyjażni. Przeważnie nie była zainteresowana tym czego się uczyła, niemniej wiedzę
ogólną miała  bardzo dobrą, bo czytała mnóstwo książek znacznie wykraczających poza wiadomości szkoły
podstawowej.
To były czasy,  gdy szkoły  organizowały dla uczniów kolonie letnie. Po ukończeniu pierwszej klasy Pyza została wysłana z dziećmi ze swojej klasy na kolonie letnie.Warunki były kiepskie, dzieci były zakwaterowane w szkole, nie było lazienek ani toalet, jedzenie było wg Pyzy paskudne .
Pyza przepłakała łaskawie całe cztery tygodnie tej frajdy, a w domu zapowiedziała, że nigdy w życiu na żadne kolonie letnie nie pojedzie.
Ale, jak mówi stare porzekadło,  "nigdy nie mów nigdy".
c.d.n.

środa, 20 czerwca 2012

254. Pyza u swego taty, c.d.

Pyza miała u taty swój własny pokój, tzw. gościnny. Ale nie za bardzo lubiła ten pokój, bo był taki zwyczajny- dziwny tapczan z oparciami z dwóch stron, szafa, bielizniarka, biblioteczka,  nieduży stolik- ciocia Halina mówiła na niego pomocnik- krzesło, a jedna ze ścian była obwieszona obrazami. Tylko jeden się Pyzie podobał- na stole leżały przepiękne żółte róże. Na pozostałych obrazach były głównie konie , jacyś wojskowi i sceny z polowania. Ten obraz to się nawet Pyzie podobał, bo było na nim dużo psów, ale żaden nie był tak ładny jak Kora. Pokój babuni też się Pyzie nie podobał, bo były tu głównie szafy, stół, krzesła , fotel i babuni łóżko. Ale Pyza z chęcią tu przychodziła, bo babunia miała niezwykłe wprost rzeczy, które Pyza dzień w dzień z przejęciem oglądała. Przede wszystkim babunia miała duże, blaszane pudełko z przeróżnymi guzikami. Były różnych kształtów, wielkości i oczywiście  przeróżnych kolorów. W innych pudełkach też kryły się "skarby" - kolorowe kordonki , szpulki z kolorowymi nićmi, poduszeczki z igłami, nożyczki z ozdobnymi uchwytami, a niektóre takie malutkie, z bardzo ostrymi końcami - takie małe jakby
dopasowane do dziecinnej rączki.  W osobnym pudełku były różnokolorowe koraliki. Koraliki były dość duże, cylindryczne i bardzo się Pyzie podobały. Pewnego dnia babunia  wyciągnęła pudełko z koralikami,
postawiła je przed Pyzą i powiedziała, że teraz zrobi z tych koralików podstawkę pod dzbanek, a Pyza jej w tym pomoże, bo będzie podawała koraliki. Pyza była oczywiście zachwycona.
Nie da się ukryć, że mała najwięcej czasu spędzała w kuchni, bo tam była ulubiona sunia, poza tym ciocia Halina chciała ją mieć na oku. Czasami ciocia Halina bawiła się z Pyzą w gotowanie dla lalek. To było prawdziwe gotowanie, bo kuchenka dla lalek była miniaturą prawdziwej kuchni - w środku palił się prawdziwy płomień, a w lalczynych garnuszkach można było nawet coś ugotować, bo każdy był wielkości filiżanki. Ta kuchenka to była zabawka cioci Halinki jeszcze z rodzinnego domu.
W mieszkaniu taty było jedno pomieszczenia, którego Pyza bardzo nie lubiła, tak było dziwne. Była to łazienka. Była bardzo duża, z dużym oknem a wanna była wpuszczana w podłogę. Pyza bardzo się zawsze bała, że do niej niechcący wpadnie. Poza tym łazienka to było miejsca niemiłe, bo zawsze przy kąpieli Pyzie myto głowę, a tego to Pyza bardzo nie lubiła.
Pyza często myślała o swojej cioci, która została w domu, do którego było bardzo, bardzo daleko. Ale nigdy nic na ten temat nie mówiła, tym bardziej  ,  że nikt w domu taty nie wspominał o Makuce. A mała coraz bardziej tęskniła . Wieczorami często płakała i nawet uszyta przez babunię śliczna, różowa nocna koszulka z wyhaftowanymi kwiatkami nie poprawiła dziecku humoru.
Pewnego dnia nadszedł list. Bardzo ważny, bo częśc tego listu była adresowana do Pyzy. To Makuka
napisała informację, że już czuje się znacznie lepiej i najdalej za miesiąc będzie już mogła nadal opiekować się Pyzą.
Pyza było gotowa by wracać natychmiast, z trudem pogodziła się z faktem, że jeszcze musi trochę tu pomieszkać.
Pan N. nie podjął próby zachęcenia  małej by z nim została. Doszedł do wniosku, że skoro dziecko nie
przyzwyczaiło się do nich przez 11 miesięcy, to pewnie nigdy się nie przyzwyczai.
A Pyza nie odstępowała teraz Kory, tłumacząc psu, że będzie nadal sunię kochać. Całe dnie spędzała
z sunią na jej posłaniu.
W przeddzień wyjazdu Pyza wręcz biegała po mieszkaniu, pomagając cioci Halinie składać swoje ubrania i pakować do walizki. Od babuni dostała koraliki do robienia podstawek,  małą, okrągłą poduszeczkę z haftem, dwie  małe serwetki, uszyty przez babunię becik dla  lalki i nowe ubranka  lalki oraz drugą nocną koszulkę, tym razem białą, też ozdobioną haftem.
Od cioci Halinki dostała na drogę buziaka a najdłużej Pyza żegnała się z sunią, która zlizywała z buzi
dziecka  słone łzy.
Matki cioci Haliny, Pyza nie spotkała już nigdy,  Kory też nie, a ojca i ciocię Halinkę zobaczyła dopiero 10 lat pózniej.
Pisać dalej?

wtorek, 19 czerwca 2012

253. Pyza poznaje własnego ojca

Dla Pyzy nastały lepsze czasy.  Makuka zajmowała się dziewczynką troskliwie, zadbała o straszliwie zniszczone paznokcie, chodziła z dzieckiem do parku na spacery, uczyła wierszyków i piosenek
stosownych do wieku. Ale pewnego dnia Makuka zachorowała i okazało się , że musi iść do szpitala na dłuższy pobyt i nie wiadomo, czy od razu po powrocie będzie się mogła opiekować dziewczynką. Lekarz popędzał, zresztą starsza pani zle się czuła, ale chciała przede wszystkim zapewnić dziecku należytą opiekę.
Skontaktowała się z ojcem dziewczynki, który mieszkał w innej części Polski, opisała jak wyglądała opieka matki nad dzieckiem i poprosiła, by ojciec wziął dziecko na jakiś czas do siebie. Pan N. nie wykazał
wielkiego entuzjazmu, ale jego żona nie miała nic przeciwko wzięciu  dziecka na jakiś czas. Była dość srogo
doświadczona przez los, w czasie wojny straciła męża  a w czasie tułaczki straciła małą, 8-miesięczną
córeczkę. Dziecko dostało silnej biegunki i zmarło wskutek odwodnienia, a Halina ( bo tak miała na imię )
nie mogła już niestety mieć więcej dzieci, co nie było problemem dla  ojca Pyzy. On już miał dziecko,
następnego nie chciał.
I tak oto, pewnego dnia przyjechał obcy dla Pyzy mężczyzna, a Makuka wytłumaczyła dziecku, że to jest tata, że teraz Pyza pojedzie ze swoim tatusiem pociągiem do jego domu i że będzie tam przez jakiś czas mieszkać.  Pyza i tata przyglądali się sobie uważnie. Pan N. wyszeptał do Makuki : "ależ ona podobna do matki, to okropne!". "Do ciebie też", zauważyła starsza  pani. "Nie mógłbys nikomu wmówić, że to nie  twoje dziecko".
Pyzie podobał się tata, zaufała mu. Trochę się martwiła, że nie pojedzie z nią również Makuka, ale skoro
Makuka tak zarządziła, to widocznie tak miało być. Miała do niej wielkie zaufanie.
Następnego dnia tata w jedną rękę wziął walizkę, w drugą małą rączkę Pyzy i pojechali na dworzec.
Podróż była bardzo długa, pociąg wlókł się  straszliwie, jechali niemal cały dzień.  Lokomotywa sapała, gwizdała, produkowała kłęby czarnego dymu, a zmęczona Pyza kilka razy się zdrzemnęła.
Tata opowiadał Pyzie o tym,  że w domu czekają na nich dwie panie - jego żona i jej matka  i...pies.
Tak prawdę mówiąc Pyza bała się psów, o czym poinformowała swego tatę. A tata przekonywał małą,
że to łagodna sunia i że on wytłumaczy psu, że Pyzę trzeba lubić i nie wolno jej straszyć.
Wszystko się kiedyś kończy, więc i podróż dobiegła końca. Z dworca nie było do domu daleko.Zmęczoną Pyzę tata wniósł na trzecie piętro. Gdy otworzył drzwi mieszkania postawił walizkę i wciąż trzymając Pyzę
na rękach, zawołał psa: "Kora,  chodz tu!"  Do przedpokoju wszedł duży, ciemnorudy pies, przyjaznie machając  długim ogonem.  Tata postawił Pyzę na podłodze, przyciągnął do niej psa i kazał by Pyza dała swą rączkę psu do polizania. Pyza z duszą na ramieniu wyciągnełęa rączkę, sunia uważnie obwąchała
tę śmieszną małą rękę, popatrzyła na swego pana i w końcu polizała lekko drżącą rączynę. A potem,
przez nikogo nie zachęcana, polizała małą po policzku. Pyza stała jak skamieniała, ale tata jej powiedział, że właśnie Kora ją polubiła i teraz zawsze będzie jej pilnować i bronić. I dopiero wtedy przedstawił Pyzę
swej żonie i teściowej.
Nowa  ciocia podobała się Pyzie. Starszą panią Pyza nazywała  babunią i też ją lubiła.
Ale tak naprawdę z całej tej trójki pokochała sunię - piękną jedwabistą seterkę irlandzką. Najchętniej
siedziała w kuchni na jej posłaniu, głaskała ją, przytulała, a czasem zasypiała przytulona do boku suni.
Ciocia Halina nie była tym zachwycona, ale jej matka powiedziała, że widocznie  dziecko tęskni za
swoją dotychczasową opiekunką i dlatego tak się zachowuje.
Pyzie bardzo podobało się mieszkanie taty. Były to cztery b. duże pokoje z bardzo ładnymi meblami.
Podziw dziecka budziła sypialnia - podwójne małżeńskie łoże było nakryte jedwabną narzutą łososiową, na której leżała druga narzuta, z cienkiej, haftowanej organzy. A na wezgłowiu łóżka leżały przeróżne małe ozdobne poduszki, niektóre z ażurowym haftem, inne  haftowane w białe kwiatki. A wśród poduszeczek  siedziało istne cudo - piękna lalka z długimi włosami ułożonymi w loki, w bardzo ładnej, długiej sukience.
Niestety nie wolno było bawić się tą lalką bo była to bardzo stara  lalka z porcelany.
Poza tym w sypialni stało ogromne akwarium, w którym pływały  czerwono-złote rybki z pięknymi dużymi ogonami. To były welonki, jak mówił tata. Akwarium było pełne różnych roślin, a rybki pływały pomiędzy sztucznymi tunelami. Niektóre tunele służyły im również za domki, tak mówił tata.
Drugim pokojem, który budził zachwyt Pyzy była jadalnia. Na podłodze leżał mięciutki dywan, ciemno czerwony, pod oknem stały dwa olbrzymie skórzane fotele, a między nimi stał mały stoliczek. Na stoliku
stały ustawione w piramidkę  cztery popielniczki. Każda z popielniczek miała inny wzór karciany.
Pyza uwielbiała zwijać się w kłębek na którymś z foteli, czasem nawet zasypiała, gdy dorośli siedzieli przy dużym stole razem z gośćmi. W jadalni stała też nieduża serwantka pełna  ślicznych małych filiżanek i porcelanowych  figurek, różnych ozdobnych dzbanuszków i miseczek, ażurowych koszyczków , a wszystko to było z  porcelany. Zachwyt  Pyzy budziła baletnica stojąca na jednej nodze oraz ażurowy koszyczek., w którym leżały miniaturowe porcelanowe jabłuszka.
c.d.n.

poniedziałek, 18 czerwca 2012

252. Przez przypadek Pyza zmienia miejsce pobytu

Pyza, siedząc sama w domu bardzo się nudziła. Obrazki w swoich książeczkach znała już na pamięć, treść również. Z nudów obgryzała paznokcie i nawet moczenie czubków palców w jakiejś gorzkiej miksturze nic nie pomagało.
Ale pewnego dnia wzrok Pyzy powędrował na kuchenne okno, pod którym był zamontowany blat, na którym  mama często sadzała Pyzę, by  popatrzyła sobie przez okno.  Wprawdzie mamy w domu nie było, ale Pyza przyciągnęła stołek i  z jego pomocą wdrapała się na blat. Przytuliła czoło do szyby i wpatrywała się w bawiące się na podwórku dzieci. Ale z trzeciego piętra niezbyt  dobrze je widziała. Jej wzrok padł na lufcik, który był nie na górze okna, a na dole.
Ale zameczek był zabezpieczony mocno zasupłanym sznurowadłem. Pyza usiadła przy  lufciku i zaczęła cierpliwie rozwiązywać supełki. Długo to trwało, paluszki   nie chronione paznokciami bolały, ale Pyza była uparta. Po jakimś czasie udało się jej pokonać wszystkie supełki. Szczęśliwa, otworzyła lufcik i położyła się na blacie na brzuchu, wychylając  głowę przez lufcik. Dzieci  już nie było, na podwórku urzędowała pani dozorczyni wymachując energicznie miotłą. Pyza patrzyła wychylona przez okno i wtedy zaczął kropić deszcz. Pani dozorczyni oderwała wzrok od zamiatanego podwórka i spojrzała w górę, by ocenić, czy niebo mocno zachmurzone.
I wtedy , w oknie mieszkania na trzecim pietrze zobaczyła dziecięca główkę. W pierwszej chwili zamarła, a potem zaczęła krzyczeć do Pyzy :   "w tej chwili  złaz stamtąd, idz do środka, złaz stamtąd natychmiast!"
I nawet zaczęła grozić miotłą. Pyza wycofała się z lufcika i porządnie go zamnkęła na klamkę.
Zeszła nawet z podokiennego blatu i zajęła się  swoim  misiem. Nie przepadała za nim, był ciężki, sztywny i miał szorstkie, krótkie  futerko. Ale intrygowało ją bardzo co też miś ma w środku. Mama powiedziała kiedyś, że miś ma  w środku trociny, ale co to są te trociny?
Gdy Pyza była zajęta dochodzeniem tego, co miś ma w środku, na dole dział się następny przypadek, który miał zasadnicze znaczenie dla dalszego losu Pyzy.
Pani dozorczyni zamiatała chodnik przed wejściem do budynku, cała jeszcze w nerwach, bo ogromnie się
zdenerwowała tym, że Pyza wychylała się z okna.  I wtedy, po drugiej stronie ulicy zobaczyła cioteczną
babkę dziewczynki, która  dziwnym trafem szła do niedaleko mieszkającej znajomej. Niewiele myśląc dozorczyni do niej podbiegła i opowiedziała całe zdarzenie.
Powinniście przy okazji wiedzieć, że mama Pyzy z całego serca nie lubiła swej ciotki, Józefy, za to Pyza ją wprost uwielbiała, co denerwowało  mamę Pyzy. Na domiar złego  dziewczynka mówiła na ciotkę "Makuka", a starsza pani była tym zachwycona. Świetnie się  z Pyzą rozumiały, gdy przychodziła do dziewczynki zawsze przynosiła jakąś książeczkę lub zabawkę, uczyła ją dziecięcych piosenek, bo repertuar
Pyzy budził w niej niechęć i zdziwienie. Pyza bezbłędnie śpiewała  "Czerwone maki", "Uliczkę w Barcelonie"
oraz jakąś kabaretową piosenkę z refrenem "Jam nie artystka, jam szarlatanka". Może i nic dziwnego, skoro
mama zabierała małą do kabaretu. Pyzie bardzo się podobały występy, szybko chwytała słowa i melodię.
A znajomi mamy zaśmiewali się do łez gdy Pyza prezentowała im swój repertuar.
Pani Józefa zdenerwowała się, nawet nie poszła już do znajomej, ale wróciła do domu, by się nad całą
sprawą zastanowić.
Za dwa dni była niedziela i wtedy pani Józefa przyszła z wizytą do swej siostrzenicy i Pyzy. Zaproponowała, że zajmie się dziewczynką, ale tylko i wyłącznie u siebie w domu, jeśli mała z nią zamieszka. Pyza, gdy
usłyszała, że będzie mieszkać z ukochaną  Makuką zaczęła się szybciutko pakować. To był jej szczęśliwy dzień. A wszystko przez splot przypadków- przecież przypadkiem zaczął padać deszcz, przypadkiem pani dozorczyni zerknęła w niebo i zobaczyła Pyzę w oknie i przypadkiem tego dnia przechodziła tędy pani
Józefa.
c.d.n

niedziela, 17 czerwca 2012

251. Zabawne przypadki pewnej wariatki

Życie składa się z przypadków, a my ciągle po nich stąpamy. Przypadki bywają różne - czasem zabawne, czasem takie sobie. Gdy tych różnych przypadków jest wiele, wszyscy uważają, że  taka osoba  ma ciekawe życie.
O Pyzie  zawsze mówiono, że ma ciekawe życie. Pierwszy, zapamiętany przez Pyzę przypadek to jej
podróż z mamą zatłoczonym tramwajem. Pyza była przerażona, bo tłok był nielichy, Pyza stała na swych
dziecięcych nóżkach wtłoczona pomiędzy nogi dorosłych. W pewnej chwili, usłyszała:   "Pyza, szybciutko, wysiadamy". Usiłowała się wydostać spomiędzy tych stłoczonych nóg, ale się nie udało. Tramwaj ruszył, a Pyza się rozdarła przejmująco - maaaama!!!  No cóż, mama wysiadła, Pyza została. Wrzeszcząc wniebogłosy dojechała do następnego przystanku, gdzie jakaś obca pani wzięła ją za rękę , pomogła zejść po wysokim stopniu i stanęła z nią na przystanku, usiłując małą uspokoić. Ale Pyza wpadła w rezonans i darła się nadal. Wokół kobiety z wrzeszczącym dzieckiem zebrał się tłumek ciekawskich, a kobieta opowiadała im, co się stało. Po jakimś czasie nadjechał tramwaj, a z niego wysiadła  zła jak osa mama Pyzy.
Mama podziękowała kobiecie za interwencję, odeszła z Pyzą kawałek od przystanku i przywaliła jej kilka klapsów, wypowiadając pedagogiczną formułkę - "żebyś pamiętała, że trzeba się mamy trzymać mocno".
Pyza zapamiętała -od tej pory, ilekroć wychodziła z mamą kurczowo trzymała się jej sukienki lub spódnicy, nie chcąc ani na chwilę oderwać rączki. Ale takie chwile nie były częste, mama  zostawiała Pyzę najchętniej
w domu, samą. No może nie całkiem samą, bo w towarzystwie zimnego kakao i bułki. Gdy Pyza już podrosła i przestała być Pyzą, nienawidziła kakao i  kajzerek z żółtym serem. I okropnie bała się jazdy tramwajem.
c.d.n.

środa, 6 czerwca 2012

250. Epilog

W tym ostatnim odcinku powinnam uzupełnić pewne wątki.
Moja matka - tuż przed powstaniem warszawskim straciła swoją matkę, która w wieku 42 lat zmarła na  udar krwotoczny. Brat matki jeszcze w 1939 roku wraz z wojskiem polskim wylądował w Anglii, służył w RAFie, był w obsłudze naziemnej, wrócił po wojnie do  Polski z żoną Angielką i synkiem. Życie w powojennej, zrujnowanej Warszawie nie posłużyło im, jego żona wróciła z powrotem do Anglii.Ojciec matki wpadł w ręce Niemców podczas łapanki, jeszcze przed 1944r i został wywieziony do  niemieckiego obozu, gdzie zapadł na gruzlicę. Zmarł niedługo po powrocie do Polski.
Wojenna miłość moich rodziców była krótka, rozstali się gdy miałam 2 lata. Wychowywałam się u rodziców ojca, z matką miałam kontakt sporadyczny, o jej rodzinie nic nie wiem, choć miałam kontakty z jej bratem.
W maju 2009 roku napisałam opowiadanie "Klara", poświęcone mojej matce,  znajdziecie je na tym blogu.
Mój ojciec - wraz z kuzynem trafili do niemieckiego obozu  pod Berlinem. Po zdobyciu Berlina i wyzwoleniu obozu mój ojciec wrócił do Warszawy, kuzyn zaś stamtąd wyruszył do Belgii, tam zaopiekowała się nim jakaś pani, pomogła ukończyć studia, potem wyekspediowała go do USA. Umarł w Polsce, gdzie mieszkał ostatnie kilka lat życia. Mój ojciec po wojnie wyprowadził się z Warszawy na stałe.
Siostra mego ojca-  też wyprowadziła się z Warszawy , zamieszkała na Wybrzeżu. Jeden z jej synów to mój
ukochany brat cioteczny, a jego żonę kocham jak siostrę.
Bratowa  babci - podobno przez cały czas pobytu w Warszawie żyła myślą, jak to poskarży się wreszcie swemu mężowi jakie straszne życie  miała w Warszawie. Nie dana jej była ta przyjemność, bo  brat babci zmarł  jeszcze w czasie wojny w wyniku sepsy po pęknięciu wrzodu żołądka.. I pomyśleć, że był doskonałym chirurgiem, wiedział, że ma wrzód, który należało wcześniej wyciąć, ale nie miał do nikogo zaufania, że dobrze to zrobi. Może nic dziwnego, że miał ten wrzód - wojna, żona Żydówka, a on był tajnym komendantem AK w swoim regionie. Bratowa Babci zmarła niepocieszona w latach pięćdziesiątych,  ich dwaj synowie wyemigrowali,  jeden osiadł w Kanadzie, drugi w USA.
Kuzynka  dziadka i jej synowie - dzięki  babcinej pomocy przetrwali jakoś wojnę. Ich ojciec został w Anglii, synowie przez "zieloną granicę" przedostali się do niego, ich matka dołączyła do nich legalnie w latach 50-tych. Chłopcy ukończyli tam studia, starszy wyjechał do Kanady, ściągnął tam już wiekowych rodziców. Był naczelnym architektem Ottawy, zachował polskie nazwisko, nie ukrywał swego polskiego rodowodu. Zmarł kilka lat temu w w wieku 85 lat. Długo nie mogłam rozgryzć stopnia naszego pokrewieństwa i szukając go, poodkrywałyśmy wiele ciekawych rzeczy.
Przez cały czas stanu wojennego przysyłał nam (nie proszony o to) pewexowskie paczki, wyjaśniając, że czuje się zobowiązany, bo im pomagała moja babcia. I o tym, że im pomagała dowiedziałam się właśnie od niego, nie od babci.
Dom, w którym się wychowywałam stoi nadal, ale mnie jakoś tam nie ciągnie . Wreszcie jest odnowiony, rany po kulach wreszcie poznikały. A był to bardzo ładny dom, obłożony płytami z piaskowca.
Dziś już od dawna nie  żyją moi dziadkowie, ich rodzeństwo,  moi  rodzice, brat mojej matki, siostra  mego ojca i jej mąż.
Coraz więcej świeczek do zapalania, coraz więcej wspomnień. Chciałabym by pamięć o tych, których
kochałam, przetrwała jak najdłużej, by moja córka przekazała ją swym dzieciom.

wtorek, 5 czerwca 2012

249.Zmierzamy ku końcowi opowieści

Moi bliscy trwali w  czasie  powstania warszawskiego w swego rodzaju zawieszeniu - Niemcy właściwie ich nie więzili, ale odradzali wychodzenie z domu - zresztą w krótkim czasie to już nie było po co wychodzić -
okoliczne domy zostały wysiedlone, część domów legła w gruzach, inne straszyły wypalonymi wnętrzami.
Wszyscy mieszkańcy byli wykończeni - niektórzy już nie mieli co jeść, więc wszyscy pomagali sobie wzajemnie.
Powstanie upadło (jak 99,9% innych powstań polskich), o czym mieszkańcy dowiedzieli się od Niemców. W dwa dni pózniej  Niemcy wezwali mego dziadka i zakomunikowali mu, że w ciągu pół godziny wszyscy lokatorzy mają się  stawić przed budynkiem, wolno zabrać 1 walizkę lub plecak rzeczy osobistych. Na pytanie  "a co dalej będzie z nami" dziadek otrzymał odpowiedz : pojedziecie do Niemiec.
Po godzinie  spod kamienicy ruszył ponury pochód mieszkańców. Jedna z lokatorek była z niemowlęciem, dla którego nie miała wózka i musiała je nieść, więc jej mąż niósł 2 walizki. Jeden z konwojentów z wrzaskiem wyrwał mu jedną, bo przecież wolno było mieć tylko jedną walizkę. Dopiero interwencja dziadka u dowodzącego konwojem oficera poskutkowała i pozwoli wziąć im tę odrzuconą walizkę.
Poprowadzono wszystkich na  Okęcie. Po drodze mieli przekroczyć punkt kontroli obsadzony przez
Własowców. Okrucieństwo Niemców było podobno niczym w porównaniu z tym, co wyprawiali Własowcy.
I wtedy dziadek poprosił wręcz  dowodzącego oficera, by on przeprowadził ich przez ten posterunek, by nie musieli przekraczać go sami. Ów Niemiec zgodził się, polecił, by wszyscy stanęli blisko siebie i szli zwartą grupą  i przeprowadził ich poza ten posterunek.
Na Okęciu  nastąpiła selekcja- od grupy zostali odłączeni wszyscy młodzi ludzie, między innymi mój ojciec i siostrzeniec  babci. Grupa rozstała się niemal z żalem ze swoim niemieckim "opiekunem", a on pocieszył dziadka, że ci oddzieleni młodzi udzie jadą do Niemiec, a nie do któregoś z obozów.
Pociecha była dość iluzoryczna, bo przecież i tam były obozy. Reszta grupy miała być przewieziona do Pruszkowa i stamtąd też wysłana do Niemiec.
Bałagan na tym Okęciu był niesamowity, bo cała lewobrzeżna Warszawa była w tym samym czasie wysiedlana.  Dziadek szukając nieco luzniejszego miejsca dotarł wraz z babcią i bratową babci na koniec peronu i odkrył, że nikt tu aktualnie nie pilnuje ich, więc jakoś zeskoczyli z tego wysokiego peronu i wolnym krokiem, choć bardzo mieli ochotę biec, oddalili się od stacji.
Unikając głównej drogi, po wielu  godzinach wyczerpującego marszu dotarli do podwarszawskiej miejscowości - Milanówek.
Tutaj udało im się zamieszkać u miejscowego piekarza. Oczywiście nie ma obaw, nie za darmo - piekarz nie tylko zażyczył sobie całkiem niezłej sumy za wynajęcie pokoju ale i zażądał by podjęli pracę w piekarni. Wynagrodzeniem było pieczywo. Bratowa babci zgłosiła się do tamtejszego proboszcza, który ją umieścił u jakichś sióstr zakonnych. Wszyscy troje przemieszkali tam do zakończenia wojny.
W dwa miesiące po "wyzwoleniu", czyli po tym jak Rosjanie zajęli ruiny miasta, dziadek wybrał się sam do Warszawy. Okazało się, że kamienica, w której  mieszkali przed wysiedleniem nadal stoi. Wprawdzie okna w całym budynku były zamurowane do 3/4 swej wysokości, a budynek miał wiele śladów po pociskach, ale dom stał. Nie został również wypalony w środku. Wprawdzie na każdym piętrze wszystkie mieszkania  miały powybijane  ściany tak, by można swobodnie przechodzić od  jednego mieszkania do drugiego, ale ściany nośne  nie zostały uszkodzone.
Oczywiście wszystkie mieszkania zostały ogołocone z tego, co się komu mogło przydać. Nawet nasz fortepian się komuś przydał i nikomu nie przeszkadzało, że był w mieszkaniu na trzecim piętrze, w budynku bez windy.  Najsmutniejsze, że to nie okradali mieszkań Niemcy czy Rosjanie- ci pierwsi uciekali, ci drudzy z cała zawziętością ich gonili i wierchuszka nie pozwalała  wtedy na branie łupów. A więc kradli nasi rodacy.
Dziadek sam zabrał się za odbudowywanie naszego mieszkania, co oczywiście okupił własnym zdrowiem.
W kwietniu do Warszawy przyjechała też babcia.
To co  napisałam nie jest dokładną kroniką rodzinną  - to zaledwie drobny fragment z  życia tych, którzy już odeszli.
c.d.n.

sobota, 2 czerwca 2012

248. Zaczęło być gorzej

Młodzi, pomimo perswazji postawili na swoim, wzięli ślub i zamieszkali u rodziców mojej matki, po praskiej
stronie Warszawy. Oczywiście niemal codziennie bywali na Mokotowie, u  babci, najczęściej w porze obiadowej, jak ze złością w głosie zauważyła babcia. 
Ale najbardziej bała się, że podczas tych przejazdów mogą się zaplątać w łapankę. Nie wiem jak było w innych miastach, ale w Warszawie Niemcy wciąż organizowali łapanki, a ci, co mieli nieszczęście wpaść w ręce  Niemców byli wpierw sprawdzani na  gestapo, a potem albo wysyłani do obozu zagłady  albo na roboty  do Niemiec. Przecież musiał ktoś pracować za tych, którzy aktualnie  podbijali Europę i walczyli w Rosji.
Pewnego dnia przyszli do babci oboje roztrzęsieni, zdenerwowani, a moja matka  płakała i lekko kulała.Okazało się, że tramwaj, którym jechali  został ostrzelany (prawdopodobnie przez AK) i kilka osób zostało rannych. Oni uniknęli kul, bo jechali na tylnym pomoście drugiego wagonu - ojciec był palaczem a palaczom wolno było palić tylko na tylnym pomoście drugiego wagonu. Gdy tylko tramwaj przyhamował ojciec wyciągnął matkę z wagonu i zaczęli szybko oddalać się od  miejsca zdarzenia. Babcia okropnie się zdenerwowała i zabroniła im przyjeżdżać.
Po dwóch lub 3 tygodniach mój ojciec wybrał się jednak na Mokotów i w trakcie przesiadki zaplątał się w łapankę. Na szczęście  telefony działały   i ojciec dał przez kogoś  znać, że go "zgarnęli". Nie wiele myśląc dziadek ruszył na pomoc, a że był w pracy, to o wszystkim poinformował swego szefa, Niemca. Dyrektor firmy uruchomił jakieś swoje kanały i gdy dziadek przyszedł dowiedzieć się o swego syna, został całkiem kulturalnie potraktowany, około godziny rozmawiał z jakimś oficerem, w końcu przyprowadzono mego ojca, a Niemiec był zachwycony,  że dziadek tak świetnie włada niemieckim i że jest urodzony w okolicy Poznania, więc są niemal ziomkami. I nie mógł się nadziwić,  że dziadek nie podpisał jeszcze volks listy.
Gdyby to wszystko zdarzyło się pół roku pózniej to nie wiadomo jaki byłby koniec tej historii, bo dyrektor firmy, w której pracował dziadek zamknął firmę i postanowił wyjechać do Niemiec. Dziadek podejrzewał, że  on chyba wybrał się  nieco dalej niż do Niemiec.
W Warszawie coraz trudniej było żyć, pomału pogarszała się sytuacja mieszkańców a i Niemcom też zaczęło się wyrażnie pogarszać.
Nadszedł sierpień 1944 roku - wybuchło powstanie warszawskie. Mieszkańcy  "naszej"  kamienicy wcale nie wychodzili z domu - na Mokotowie trwały ostre walki i Niemcy nie wypuszczali nikogo, można było co najwyżej wyjść na podwórko,  by śmiecie wyrzucić. W budynku każde mieszkanie miało własny zsyp, ale służby miejskie już od dość dawna nie działały.
Nikt nie wiedział co się dzieje, mój ociec utknął na Mokotowie, matka była na prawym brzegu Wisły, a do tego rozpoczęły się  naloty. Pewnego dnia , około 100m od naszej kamienicy  przesnuli się młodzi ludzie z powstańczymi opaskami, którzy chyba chcieli zlikwidować ten sztab niemiecki. Ich było ze trzech i szybko zostali odkryci przez Niemców, którzy ich ostrzelali.Pewnie ich zabili, bo nikt już potem nie chodził ulicami w pobliżu.
I wtedy Niemcy postanowili  "oczyścić " z mieszkańców  sąsiednie kamienice. Zaczęli wyrzucać mieszkańców  z domów,  a budynki wypalali  w środku systematycznie miotaczami ognia. W pewnym momencie kamienica stała wśród morza płomieni, bo dookoła paliły się wnętrza budynków.
Z okresu całej okupacji niemieckiej dla wielu mieszkańców Warszawy najgorszy był okres powstania  warszawskiego. Naloty były wcale nie mniejsze niż w 1939 roku a zginęło więcej  ludzi, miasto zostało bardzo zniszczone, niektóre fragmenty miasta przestały istnieć.
c.d.n.


piątek, 1 czerwca 2012

247. A dalej...

...było mało zabawnie. Oczywiście młodzi uparli się na ślub, argumentując, że w takich czasach tylko miłość ma
znaczenie. Nie ważne było, że nawet w drodze do lub  z kościoła można było wylądować na gestapo, nieważne, że nie było sukien ślubnych,  że rodzina nie mogła  przyjechać na tę uroczystość,  że  wesela też nie
można było urządzić , że nie mieli szansy na własne mieszkanie,  że oboje  nie zarabiali, że moja matka dopiero
co ukończyła gimnazjum, że nie miała żadnego zawodu, że ojciec właśnie skończył liceum i rozpoczął studia i też był bez zawodu. Dla nich to wszystko nie miało znaczenia. Byli głusi na wszystkie argumenty,  bo, jak  mówiła babcia, ":twój ojciec był za porządny".  Zawsze mnie to śmieszyło, to jej oburzenie. Z babci często wychodziła po prostu "dulszczyzna". Ciekawe czy byłaby tego samego zdania gdyby szło o jej córkę, a nie syna.
I pewnego pięknego dnia rodzice moi pobrali się w Bazylice na  ul.Kawęczyńskiej. Cechą charakterystyczną tej budowli była niesamowita ilość schodów wiodąca do wejścia. Gdy odbierałam tam kiedyś odpis świadectwa swego chrztu, wędrując nimi pomyślałam, że można było się jeszcze zastanowić idąc nimi pod górę. Ale "moim" nic nie wpadło do głowy po drodze.

 Tym sposobem babcina rodzina powiększyła się - oprócz bratowej i "przyszywanego" siostrzeńca do wykarmienia doszła moja  matka. Od początku okupacji  dziadkowie pomagali również kuzynce dziadka, której mąż, zawodowy oficer, pozostawił żonę i dwóch synów. Zostali praktycznie  bez środków do życia, nie mając żadnych zapasów żywności, wyprzedając z domu co tylko się dało. Nie wiem jak dziadek dawał radę utrzymywać tę całą czeredę.
Na początku 1942 roku parter budynku, w którym mieszkali dziadkowie, zajęli Niemcy i rozlokowali tu
swój sztab. Wyobrażacie sobie tę sytuację? Na trzecim piętrze dziadkowie  ukrywający Żydówkę, a na
parterze Niemcy. A do tego wszystkiego Niemcy, którzy wiedzieli, że dziadek perfekt zna niemiecki, co chwilę dziadka wzywali do siebie, by przekazywał mieszkańcom kamienicy różne zarządzenia. A czasami robili to w celach czysto towarzyskich, bo brakowało czwartego do brydża.
Jak wiecie w 1943 roku wybuchło powstanie w gettcie warszawskim. Trwało niecały miesiąc -rozpoczęło się chyba 19 kwietnia, 16 maja getto padło. Gdy paliło się getto, wiatr przywiewał na Mokotów  zwęglone kawałki papieru i woń spalenizny. Myślę, że było oddalone od tego budynku o około 7 lub 8 kilometrów w linii
prostej.
I gdy getto już dopalało się, Niemcy stacjonujący w tym budynku, wydali dla mieszkańców przyjęcie. Chcieli by mieszkańcy razem z nimi czcili zwycięstwo nad powstańcami. Zwołano wszystkich do holu- a hol był w tym budynku bardzo duży, przestronny i ładny, bo ściany były marmurowe, rozstawiono stoły pozabierane mieszkańcom  I piętra, na stołach znalazły się naprawdę wymyślne jak na tamten czas smakołyki. A dla umilenia chwili puszczano płyty z ariami z  "Wesołej wdówki". Oczywiście  dziadek musiał służyć za tłumacza.
 Bratowa  babci nie brała udziału w tym spędzie, ponieważ od  chwili wejścia do  mieszkania nie opuszczała go ani na krok.
c.d.n