O tym jak to się stało, że obiekt pożądania wszystkich panienek z DKR
dostrzegł Babcię- nie mam pojęcia.
Z okresu ich narzeczeństwa Babcia opowiadała tylko jedną historię-pewnego
dnia na jej twarzy ukazały się pęcherze, które w kilka godzin pokryły całą niemal
buzię, część z nich pękała i krwawiła.
Oczywiście zamiast do pracy Babcia trafiła tego dnia do lekarza, który stwierdził,
że to jest "psi liszaj", i zapytał czy w domu jest pies.
No fakt, był w domu pies, prześliczny owczarek niemiecki o imieniu Lord.
I bardzo możliwe, że pies ją polizał, ale nie był to pierwszy raz, psisko było
w domu od kilkutygodniowego szczeniaka, był wciąż tulony, głaskany. Jak każdy
ulubieniec rodziny.
Lekarz wypisał receptę na sporządzenie w aptece odpowiedniego smarowidła,
nakazał smarowanie twarzy kilka razy dziennie tym smarowidłem i zapewnił,
że w ciągu tygodnia powinno się wszystko wygoić i nie będzie blizn.
Gdy Dziadek zorientował się w biurze, że jego sympatii nie ma w pracy.bardzo
się zaniepokoił.
Po zakończeniu pracy przyszedł do mieszkania Babci, by się dowiedzieć co się
stało. Młodsza siostra Babci wyjaśniła, że niestety jego sympatia jest bardzo
chora, ma zmasakrowaną buzię i leży z okładami na twarzy i zapewne przez
najbliższy tydzień nie będzie mogła chodzić do pracy.
Pomimo próśb nie został wpuszczony do pokoju Babci, która wyglądała ponoć
tragicznie - smarowidło było dość gęstą białą papką i całkiem niezle trzymało
się na twarzy, która wyglądała teraz jak niezbyt udana maska pośmiertna.
Przez cały tydzień Dziadek po pracy przychodził do domu Babci, wypijał z jej
młodszą siostrą herbatę i wciąż łudził się, że następnego dnia ujrzy swą sympatię.
Smarowidło w końcu jakoś zaczęło działać, nie tworzyły się już nowe pęcherze,
a stare przysychały i odpadały. Po długich dziesięciu dniach Babcia wreszcie się
pokazała. Z tej wielkiej radości Dziadek zapytał się Babci, czy i kiedy może
przyjść do jej rodziców i poprosić o jej rękę.
Babcia , zamiast odpowiedzieć zapytała "a czy nie sądzisz, że to mnie się wpierw
powinieneś zapytać o to, czy zechcę być Twą żoną?"
Zupełnie zbity z tropu Dziadek padł na oba kolana i klęcząc jak w kościele
zapytał, czy zgodzi się zostać jego żoną. I w tej pozycji zastali go rodzice Babci.
Ślub ustalono na marzec 1916 roku. Nie wiadomo dlaczego, ale wszyscy łudzili
się, że wraz z końcem 1915 roku skończy się i wojna.
I tak w marcu 1916 roku moi Dziadkowie wzięli ślub.
Wojna nadal trwała, Babcia brała ślub w niedzielnej kreacji, nie było wesela tylko
wspólny, skromny obiad dla najbliższych, których i bez gości było sporo.
Dwaj starsi bracia Babci byli na wojnie, rodzice i siostry Dziadka nie wiedzieli
nic o jego ślubie, mieszkali wszak w innym zaborze.
I tak się radość mieszała ze smutkiem.
Młodzi zamieszkali w mieszkaniu rodziców Babci.
W czasie tej wojny w dość złośliwy sposób spełniło się marzenie mojego
Pradziadka.
Jak mówiła Babcia, jej ojciec bardzo dużo czytał i to nie tylko beletrystykę.
Czasem stawał w drzwiach balkonowych i snuł na głos marzenia - najczęściej
mawiał: "byłoby świetnie, gdyby ludzie wymyślili maszynę cięższą od powietrza,
która unosiłaby się w powietrzu, tak jak statek unosi się na wodzie."
No i wymyślili ludzie tę maszynę , która pewnego dnia nadleciała nad lwowski
dworzec kolejowy i zbombardowała kilka stojących tam pociągów i budynków.
"Trzeba uważać o czym się marzy bo nie każde marzenie jest dobre"- mówiła
Babcia.
Z chwilą wyjścia za mąż Babcia przestała pracować. A Dziadek promieniał,
bo wreszcie miał rodzinę, której mu chyba brakowało. Bo Dziadek od 14 roku
życia mieszkał wpierw na stancji w Poznaniu a potem wyjechał na studia do
Wiednia. A z Wiednia, tuż przed wybuchem wojny trafił do Lwowa.
W niecały rok po ślubie na świat przyszła córeczka - siostra mego ojca. Wszyscy
piali z zachwytu, łącznie z psem, który stał się najczujniejszą niańką.
Każde stęknięcie lub pisk małej podrywał psa na cztery łapy i biegł po Babcię.
Dziadek, który był niesamowicie zdolnym człowiekiem konstruował dla małej
księżniczki różne zabawki - dziecko jeszcze nie umiało chodzić a już miało
domek dla lalek z pełnym umeblowaniem.
Dziadek bardzo lubił swych teściów i dla nich też wciąż robił jakieś drobiazgi.
Nadal nie miał żadnych wiadomości z domu.
Z ulgą wszyscy przyjęli zakończenie wojny i zjednoczenie trzech zaborów
w jedno państwo.
Dziadek postanowił pojechać do swoich rodziców, by ich poinformować, że
się ożenił i ma dziecko. Rodzice i siostry przenieśli się jeszcze podczas jego
studiów z jego rodzinnego Stęszewa do Żnina.
Żegnany Babcinymi łzami pojechał w drugi koniec Polski.
Swych teściów i trzy siostry Dziadka Babcia poznała w 1919 roku- dziecko
miało już 2 lata, więc postanowiono pojechać do Żnina.
Rodzina Dziadka przyjęła Babcię wielce serdecznie, ale trzy dni po przyjezdzie
dziecko zachorowało - mała dostała silnej biegunki.Wezwany lekarz rozkładał
bezradnie ręce, kazał (ku przerażeniu Babci) podawać małej zimną, przegotowaną
wodę przez 24 godziny a potem wodę z gotowania kartofli.
Biegunka ustąpiła, wszyscy odetchnęli z ulgą i wtedy jedna z sióstr Dziadka
powiedziała: "całe szczęście, że mała wyzdrowiała, bo już się martwiłam czy
dostaniemy taka małą trumienkę".
Babcię zamurowało, odwróciła się na pięcie i poszła pakować rzeczy mówiąc po
drodze : "szybko to ja tu z dzieckiem drugi raz nie przyjadę".
I faktycznie - nie tylko, że nie przyjechała szybko- nie pojechała tam już nigdy.
Pamiętam, że dziadek jezdził do Żnina przynajmniej raz do roku, ale zawsze
sam. I nigdy nie pozwoliła bym ja tam pojechała z Dziadkiem.
Od samego początku Babcia zawsze opowiadała o Lwowie - którędy chodziła
do szkoły, dokąd nie wolno było dzieciom chodzić, gdzie była ulubiona piekarnia
a gdzie ulubiona cukiernia. Opowiadała też o pewnej wróżce, która znajomemu
krawcowi wywróżyła śmierć podczas podróży. Krawiec bardzo się zmartwił
tą przepowiednią i całymi latami nigdzie nie wyjeżdżał ze Lwowa. Ale pewnego
dnia musiał udać się w drugi koniec miasta, więc zamówił dorożkę.
Gdy wysiadał z niej wpadł pod koła innej dorożki i zginął.
Morał: "czasami trzeba wierzyć nawet w dziwne przepowiednie bo niektórzy
wiedzą więcej od nas".
Gdy mała "księżniczka" miała trzy lata urodziło się drugie dziecko - mój ojciec.
Cud chyba sprawił, że nie zginął w dniu, w którym przyszedł na świat. W kilka
godzin po porodzie zaprowadzono księżniczkę do pokoju, gdzie w łóżeczku
leżał noworodek. Popatrz, powiedział dumny Dziadek- to jest córeczko twój
braciszek, zobacz jaki śliczny.
Księżniczka bez słowa podeszła krok bliżej i z całych swych sił piżgnęła
w brata swym dużym, wypchanym trocinami misiem i uciekła.
W dwa lata pózniej przygrzmociła bratu łopatką w głowę. I takie układy
pomiędzy rodzeństwem były aż do końca.
Babcia nigdy nie mogła zrozumieć dlaczego jej dzieci z trudem się wzajemnie
tolerowały, bo serdeczności nigdy między nimi nie było.
W 1928 roku Dziadek dostał bardzo dobrą posadę w Warszawie, więc Babcia
musiała opuścić swoje ukochane miasto.
Nie dość, że zamieszkała w zupełnie obcym dla niej mieście, to została tu sama,
z dala od rodziny, z którą przecież mieszkała jeszcze po ślubie.
Tęskniła za Lwowem, za rodziną i chyba nigdy nie pokochała Warszawy.
Była jeszcze tylko raz we Lwowie, na pogrzebie swej matki, w 1930 roku. To
był smutny rok- Prababcia zmarła na początku roku, a w listopadzie-Pradziadek.
Gdy już można było pojechać do Lwowa na wycieczkę - nie chciała.
Stwierdziła, że woli pamiętać taki Lwów jakim go znała - "przecież mnie by
serce pękło oglądając Lwów po rosyjskich rządach" -mówiła.
I chyba miała rację.
KONIEC
Pisanie to nie wszystko. Są dni,w których napisanie PONIEDZIAŁEK wcale się nie liczy. A.A.Milne
sobota, 19 maja 2018
piątek, 18 maja 2018
Opowieści mojej Babci- cz.II
Moja Babcia w szkole powszechnej była bardzo pilną uczennicą - a jej
ulubionym przedmiotem była..... kaligrafia.
Pisała naprawdę śliczniutko - wszystkie literki były równe, pochylone pod
tym samym kątem, a duże litery miały ozdobne, niewielkie "zawijaski".
Oczywiście takie pisanie zajmowało strasznie dużo czasu, a Babcia pisała
w ten sposób wszystko - listy, etykietki na słoiki z przetworami, a nawet swe
zapiski w "zeszycie rachunkowym".
Bo moja Babcia skrupulatną istotą była i zapisywała wszystko co zakupiła notując
oczywiście ile czego nabyła i ile zapłaciła.
Opowieści Babci w dużej mierze dotyczyły życia codziennego w tak dużej
rodzinie.
Mój Pradziadek Michał krezusem nie był- miał wykształcenie techniczne i był
"maszynomistrzem"- cokolwiek to znaczy.
A tak konkretnie miał, między innymi, uprawnienia do prowadzenia parowozu ,
a pracował jako kierownik pociągu, co podobno było wielce odpowiedzialnym
stanowiskiem. A swą wielce odpowiedzialną funkcję sprawował "w białych
rękawiczkach, których było kilka par i zawsze musiały być śnieżno białe i gotowe
do założenia", jak mówiła Babcia.
Teraz możecie się pośmiać- w mojej dziecięcej wyobrazni były do białe, męskie
rękawice ....z jednym palcem. Wtedy właśnie takie były dziecięce rękawiczki.
Pradziadek był jednym słowem ważną osobą, z tym, że zarobki na kolei nigdy
pracowników nie rozpieszczały.
Nie mniej Pradziadków było stać na duże mieszkanie w dobrej dzielnicy, jak
i na przychodzącą raz w tygodniu praczkę, raz na dwa tygodnie przychodziła
szwaczka i reperowała to co się popruło, podarło, lub wymagało podłużenia
i mieli przez kilka godzin dziennie pomoc domową do cięższych prac.
Przy takiej ilości dzieci nie stać ich było na prywatną szkołę podstawową i dzieci
chodziły do "powszechnej podstawówki".
I w tejże szkole moja Babcia uczyła się języka polskiego i ukraińskiego,
wspomnianej już kaligrafii, obowiązkowo religii, kładziono też duży nacisk na
wychowanie fizyczne. WF to był drugi po kaligrafii uwielbiany przez Babcię
przedmiot.
"Bo na gimnastyce lataliśmy na trapezie"- opowiadała Babcia -i zabijcie mnie, do
dziś nie rozwiązałam zagadki tego latania na trapezie, chociaż Babcia usiłowała mi
to wytłumaczyć rysując, a wyglądało to tak : na środku sufitu bardzo wysokiej sali
gimnastycznej był wbity mocny hak, do niego przymocowane kółko, z którego
zwisały pasy zakończone uprzężą. Każde dziecko zakładało tę uprząż, dzieci stawały
w kole, którego obwód wyznaczały naprężone pasy i na dany znak zaczynały bardzo
szybko biec po obwodzie koła do przodu. I wtedy, przy odpowiedniej szybkości,
zaczynało się latanie, tak uwielbiane przez moją Babcię.
Poza tym "lataniem" było sporo gimnastyki "szwedzkiej", ogólnorozwojowej, bardzo
zbliżonej do dzisiejszych ćwiczeń rehabilitacyjnych dla skoliotyków.
W tamtych czasach każda osoba płci żeńskiej z tzw. "dobrego domu" chodziła na
lekcje tańca, ale tu Babcia nie osiągnęła wielkich sukcesów, zwłaszcza w walcu
wiedeńskim. Ruch wirowy wywoływał u niej b.szybko silny zawrót głowy i babcia,
"o zgrozo!" lądowała na podłodze. Podobno jako dziecko chorowała na zapalenie
błędnika i zawsze miała kłopoty z utrzymaniem równowagi.
Niełatwe było życie panienek "z dobrego domu" -nie dość, że musiały się uczyć
tańca towarzyskiego i przestrzegania etykiety, to musiały również odpowiednio
wyglądać. Do dobrego tonu należało również noszenie kolczyków co wiązało się
z przekłuciem uszu.
Ale moja Babcia wcale a wcale nie chciała mieć przekłutych uszu, no ale wiadomo-
dorośli wiedzą lepiej co jest dobre dla dziecka, więc pewnego dnia do domu
zawitała specjalistka od przekłuwania uszu.
Z zaskoczenia, podstępem, udało jej się przekłuć jedno Babcine ucho i założyć
w ranę kolczyk- złote serduszko z małym turkusikiem. Gdy podprowadzono Babcię
do lustra, by obejrzała jaki ma piękny kolczyk, ta wyrwała się swym "oprawcom"
i umknęła do toalety, starannie zamykając drzwi na zasuwkę.
Pertraktacje z małą uciekinierką trwały bardzo długo, w końcu przekonano ją, że
z jednym kolczykiem będzie wyglądała głupio i koleżanki będą się z niej śmiać
i wśród rzęsistego płaczu delikwentki przekłuto drugie ucho i założono drugi kolczyk.
Gdy już uszy się wygoiły i pozwolono jej zdjąć te złote kolczyki , Babcia ukryła je
bardo starannie i tak skutecznie, że odnalazła je dopiero w kilkanaście lat po swoim
ślubie, gdy przenosiła się wraz z mężem i dziećmi do Warszawy.
I gdy moja matka , w ramach matczynej troski chciała mi przekłuć uszy - Babcia
zabroniła, za co zawsze byłam jej wdzięczna. Nigdy nie byłam wielbicielką
przekłutych uszu, tatuaży czy też piercingu .
Niedługo cieszyła się Babcia statusem najmłodszej w rodzinie - w dwa lata pózniej
na świat przyszła jej kolejna siostra i zapewne w trakcie porodu, który oczywiście
odbywał się w domu, była wraz ze starszym rodzeństwem w kościele,wszak trzeba
było modlić się, by wyżyła mama i kolejne dziecko.
Ostatnie dziecko Pradziadków przyszło na świat w 1907 roku.
Pradziadek Michał podobno bardzo kochał swą żonę, która była od niego młodsza
o 15 lat. Doceniał fakt, że zgodziła się zostać jego żoną, chociaż był wdowcem
i "w posagu" wnosił dziecko, dziewczynkę, której wychowaniem musiała się
zająć.
Ilekroć Prababcia była w ciąży, w rodzinie zastanawiano się nad wyborem imienia
dla kolejnego dziecka, ale Pradziadek Michał upierał się, że dziecko powinno nosić
imię patrona dnia, w którym się urodziło.
W końcu ustalono, że drugim imieniem każdego dziecka będzie imię patrona jego
dnia urodzin. Tym sposobem moja Babcia miała na drugie imię Feliksa.
Po ukończeniu szkoły Babcia została zatrudniona w kancelarii "Dyrekcji Kółek
Rolniczych".
Miała wielce odpowiedzialne stanowisko - musiała sprawdzać, czy na każdy list,
który wpłynął do DKR została wysłana odpowiedz. Do pracy Babcia trafiła
zaraz na początku pierwszej wojny światowej. W tym czasie do DKR we Lwowie
zostali dokooptowani pracownicy DKR z Wiednia, a wśród nich pewien bardzo
przystojny młodzian, który właśnie awansował na stanowisko dyrektora handlowego.
Ów młody człowiek ogromnie poruszył wyobrażnię wszystkich młodych kobiet-
to były czasy, gdy w biurze pracowały albo bardzo młode istoty jak Babcia, albo
panie już mocno dojrzałe.
I moja Babcia wpadła w oko temu młodemu przystojniakowi.Przystojniak dobiegał
trzydziestki, był kawalerem, miał ukończone studia ekonomiczne w Wiedniu.
Pochodził z innego zaboru, ze Stęszewa pod Poznaniem.
Bez wątpienia był dobrym kandydatem na męża.
c.d.n.
ulubionym przedmiotem była..... kaligrafia.
Pisała naprawdę śliczniutko - wszystkie literki były równe, pochylone pod
tym samym kątem, a duże litery miały ozdobne, niewielkie "zawijaski".
Oczywiście takie pisanie zajmowało strasznie dużo czasu, a Babcia pisała
w ten sposób wszystko - listy, etykietki na słoiki z przetworami, a nawet swe
zapiski w "zeszycie rachunkowym".
Bo moja Babcia skrupulatną istotą była i zapisywała wszystko co zakupiła notując
oczywiście ile czego nabyła i ile zapłaciła.
Opowieści Babci w dużej mierze dotyczyły życia codziennego w tak dużej
rodzinie.
Mój Pradziadek Michał krezusem nie był- miał wykształcenie techniczne i był
"maszynomistrzem"- cokolwiek to znaczy.
A tak konkretnie miał, między innymi, uprawnienia do prowadzenia parowozu ,
a pracował jako kierownik pociągu, co podobno było wielce odpowiedzialnym
stanowiskiem. A swą wielce odpowiedzialną funkcję sprawował "w białych
rękawiczkach, których było kilka par i zawsze musiały być śnieżno białe i gotowe
do założenia", jak mówiła Babcia.
Teraz możecie się pośmiać- w mojej dziecięcej wyobrazni były do białe, męskie
rękawice ....z jednym palcem. Wtedy właśnie takie były dziecięce rękawiczki.
Pradziadek był jednym słowem ważną osobą, z tym, że zarobki na kolei nigdy
pracowników nie rozpieszczały.
Nie mniej Pradziadków było stać na duże mieszkanie w dobrej dzielnicy, jak
i na przychodzącą raz w tygodniu praczkę, raz na dwa tygodnie przychodziła
szwaczka i reperowała to co się popruło, podarło, lub wymagało podłużenia
i mieli przez kilka godzin dziennie pomoc domową do cięższych prac.
Przy takiej ilości dzieci nie stać ich było na prywatną szkołę podstawową i dzieci
chodziły do "powszechnej podstawówki".
I w tejże szkole moja Babcia uczyła się języka polskiego i ukraińskiego,
wspomnianej już kaligrafii, obowiązkowo religii, kładziono też duży nacisk na
wychowanie fizyczne. WF to był drugi po kaligrafii uwielbiany przez Babcię
przedmiot.
"Bo na gimnastyce lataliśmy na trapezie"- opowiadała Babcia -i zabijcie mnie, do
dziś nie rozwiązałam zagadki tego latania na trapezie, chociaż Babcia usiłowała mi
to wytłumaczyć rysując, a wyglądało to tak : na środku sufitu bardzo wysokiej sali
gimnastycznej był wbity mocny hak, do niego przymocowane kółko, z którego
zwisały pasy zakończone uprzężą. Każde dziecko zakładało tę uprząż, dzieci stawały
w kole, którego obwód wyznaczały naprężone pasy i na dany znak zaczynały bardzo
szybko biec po obwodzie koła do przodu. I wtedy, przy odpowiedniej szybkości,
zaczynało się latanie, tak uwielbiane przez moją Babcię.
Poza tym "lataniem" było sporo gimnastyki "szwedzkiej", ogólnorozwojowej, bardzo
zbliżonej do dzisiejszych ćwiczeń rehabilitacyjnych dla skoliotyków.
W tamtych czasach każda osoba płci żeńskiej z tzw. "dobrego domu" chodziła na
lekcje tańca, ale tu Babcia nie osiągnęła wielkich sukcesów, zwłaszcza w walcu
wiedeńskim. Ruch wirowy wywoływał u niej b.szybko silny zawrót głowy i babcia,
"o zgrozo!" lądowała na podłodze. Podobno jako dziecko chorowała na zapalenie
błędnika i zawsze miała kłopoty z utrzymaniem równowagi.
Niełatwe było życie panienek "z dobrego domu" -nie dość, że musiały się uczyć
tańca towarzyskiego i przestrzegania etykiety, to musiały również odpowiednio
wyglądać. Do dobrego tonu należało również noszenie kolczyków co wiązało się
z przekłuciem uszu.
Ale moja Babcia wcale a wcale nie chciała mieć przekłutych uszu, no ale wiadomo-
dorośli wiedzą lepiej co jest dobre dla dziecka, więc pewnego dnia do domu
zawitała specjalistka od przekłuwania uszu.
Z zaskoczenia, podstępem, udało jej się przekłuć jedno Babcine ucho i założyć
w ranę kolczyk- złote serduszko z małym turkusikiem. Gdy podprowadzono Babcię
do lustra, by obejrzała jaki ma piękny kolczyk, ta wyrwała się swym "oprawcom"
i umknęła do toalety, starannie zamykając drzwi na zasuwkę.
Pertraktacje z małą uciekinierką trwały bardzo długo, w końcu przekonano ją, że
z jednym kolczykiem będzie wyglądała głupio i koleżanki będą się z niej śmiać
i wśród rzęsistego płaczu delikwentki przekłuto drugie ucho i założono drugi kolczyk.
Gdy już uszy się wygoiły i pozwolono jej zdjąć te złote kolczyki , Babcia ukryła je
bardo starannie i tak skutecznie, że odnalazła je dopiero w kilkanaście lat po swoim
ślubie, gdy przenosiła się wraz z mężem i dziećmi do Warszawy.
I gdy moja matka , w ramach matczynej troski chciała mi przekłuć uszy - Babcia
zabroniła, za co zawsze byłam jej wdzięczna. Nigdy nie byłam wielbicielką
przekłutych uszu, tatuaży czy też piercingu .
Niedługo cieszyła się Babcia statusem najmłodszej w rodzinie - w dwa lata pózniej
na świat przyszła jej kolejna siostra i zapewne w trakcie porodu, który oczywiście
odbywał się w domu, była wraz ze starszym rodzeństwem w kościele,wszak trzeba
było modlić się, by wyżyła mama i kolejne dziecko.
Ostatnie dziecko Pradziadków przyszło na świat w 1907 roku.
Pradziadek Michał podobno bardzo kochał swą żonę, która była od niego młodsza
o 15 lat. Doceniał fakt, że zgodziła się zostać jego żoną, chociaż był wdowcem
i "w posagu" wnosił dziecko, dziewczynkę, której wychowaniem musiała się
zająć.
Ilekroć Prababcia była w ciąży, w rodzinie zastanawiano się nad wyborem imienia
dla kolejnego dziecka, ale Pradziadek Michał upierał się, że dziecko powinno nosić
imię patrona dnia, w którym się urodziło.
W końcu ustalono, że drugim imieniem każdego dziecka będzie imię patrona jego
dnia urodzin. Tym sposobem moja Babcia miała na drugie imię Feliksa.
Po ukończeniu szkoły Babcia została zatrudniona w kancelarii "Dyrekcji Kółek
Rolniczych".
Miała wielce odpowiedzialne stanowisko - musiała sprawdzać, czy na każdy list,
który wpłynął do DKR została wysłana odpowiedz. Do pracy Babcia trafiła
zaraz na początku pierwszej wojny światowej. W tym czasie do DKR we Lwowie
zostali dokooptowani pracownicy DKR z Wiednia, a wśród nich pewien bardzo
przystojny młodzian, który właśnie awansował na stanowisko dyrektora handlowego.
Ów młody człowiek ogromnie poruszył wyobrażnię wszystkich młodych kobiet-
to były czasy, gdy w biurze pracowały albo bardzo młode istoty jak Babcia, albo
panie już mocno dojrzałe.
I moja Babcia wpadła w oko temu młodemu przystojniakowi.Przystojniak dobiegał
trzydziestki, był kawalerem, miał ukończone studia ekonomiczne w Wiedniu.
Pochodził z innego zaboru, ze Stęszewa pod Poznaniem.
Bez wątpienia był dobrym kandydatem na męża.
c.d.n.
środa, 2 maja 2018
Opowieści mojej Babci
Część moich miłych gości wie, że wychowała mnie Babcia, mama mego ojca.
Nim trafiłam do Babci na stałe, byłam żywym pakunkiem, przerzucanym raz po raz
pomiędzy moją matką a matką mego ojca.
I wreszcie, gdy już byłam w słusznym wieku czterech lat, zamieszkałam u Babci na
stałe.
Do dziś pamiętam ten dzień gdy sama pakowałam swoje rzeczy i gdy przez Wisłę
jechałam z dziadkiem na Mokotów- moją Wyspę Szczęścia.
Babcia nie należała do tych babć, która rozpieszczały dzieci. W domu obowiązywały
pewne żelazne zasady i hodowana byłam tak samo jak mój ojciec i jego siostra.
Jedną z zasad było między innymi i to, że ani babcia ani dziadek nie opowiadali mi
bajek- zapewne wychodzili z założenia, że skoro ktoś włożył wysiłek w wymyślenie
bajek i to zostało wydrukowane, to trzeba z tego korzystać i dziecku książki
czytać.
Cały problem polegał głównie na tym, że czasy były tuż po wojnie, piękne
mieszkanie dziadków , które ocalało, było dokumentnie okradzione, pozostało tylko
niewiele książek w piwnicy. A wśród nich Mity Greckie i one były bajkami mojego
dzieciństwa.
Kolejnymi "bajkami" były libretta oper i operetek, zawierające także teksty arii.
Przy okazji poznawałam muzykę, bo Babcia, której dziecięcym niespełnionym
marzeniem było zostanie śpiewaczką, uczyła mnie śpiewania operetkowych arii.
A opowieści mojej Babci dotyczyły głównie Jej dzieciństwa i dość wczesnej młodości
i bardzo, bardzo lubiłam słuchać tych opowieści.
To był zupełnie inny świat.
Moja Babcia urodziła się w 1894 roku we Lwowie, jako piąte z kolei dziecko.
Pomiędzy nią a najstarszym z rodzeństwa bratem było 16 lat różnicy, a pomiędzy Nią a
najmłodszym dzieckiem Pradziadków było 13 lat różnicy. Jak łatwo policzyć, pomiędzy
najstarszym z dzieci a najmłodszym różnica wynosiła 29 lat. Całe pokolenie!
Ogólnie rzecz biorąc rodzice Babci spłodzili jedenaścioro dzieci. Zawsze wydawało mi
się to dziwne, nawet gdy okazało się, że do wieku dorosłego wyżyło ich tylko sześcioro-
dla mnie to i tak była jakaś niewyobrażalna wprost ilość dzieci.
Pamiętam jak Babcia wymieniała po kolei ich imiona,jednocześnie pokazując mi na
palcach ilość i jak pociągnęła mnie za jeden palec, bo już Jej własnych nie starczyło.
I wtedy dowiedziałam się, że dzieci umierają - czasem zaraz po urodzeniu, czasem nieco
pózniej, tak jak Stefa, która umarła mając 14 lat.
Umarła po prostu na gruzlicę. Proste, bo wtedy wiele dzieci na nią chorowało.
Ilekroć moja Prababcia Julia rodziła kolejne dziecko , wszystkie dzieciaki biegły do
kościoła modlić się o to, by ich mama nie zmarła przy porodzie i by dziecko żyło.
Niestety te dziecięce modlitwy nie zawsze skutkowały.
O tym wszystkim Babcia opowiadała bez emocji co sprawiło, że dla mnie, kilkulatki,
wszystko to było takie naturalne- dziecko się rodzi (nie przynosi go bocian), może
żyć, a może również zaraz umrzeć, albo za jakiś czas, bo choruje.
"Bo tak wygląda ludzkie życie- rodzimy się, jakiś czas żyjemy i potem umieramy, to
jest naprawdę normalne" - zapewniała mnie Babcia.
W miarę jak rosłam i coraz więcej spraw rozumiałam, uważałam swoją Prababcię
Julię za bohaterkę.
Pomyślcie- urodziła jedenaścioro dzieci, część rok po roku, do tego wychowywała
dziecko swego męża , który był wdowcem.
Przeżyła szóstka dzieci, trzech synów, trzy córki. Synowie otrzymali wyższe
wykształcenie, córki wykształcenie średnie. Jedna z nich, moja ukochana ciocia,
ukończyła Seminarium Nauczycielskie, dwie- szkołę ekonomiczną- odpowiednik
współczesnego liceum ekonomicznego.
ciąg dalszy nastąpi
Nim trafiłam do Babci na stałe, byłam żywym pakunkiem, przerzucanym raz po raz
pomiędzy moją matką a matką mego ojca.
I wreszcie, gdy już byłam w słusznym wieku czterech lat, zamieszkałam u Babci na
stałe.
Do dziś pamiętam ten dzień gdy sama pakowałam swoje rzeczy i gdy przez Wisłę
jechałam z dziadkiem na Mokotów- moją Wyspę Szczęścia.
Babcia nie należała do tych babć, która rozpieszczały dzieci. W domu obowiązywały
pewne żelazne zasady i hodowana byłam tak samo jak mój ojciec i jego siostra.
Jedną z zasad było między innymi i to, że ani babcia ani dziadek nie opowiadali mi
bajek- zapewne wychodzili z założenia, że skoro ktoś włożył wysiłek w wymyślenie
bajek i to zostało wydrukowane, to trzeba z tego korzystać i dziecku książki
czytać.
Cały problem polegał głównie na tym, że czasy były tuż po wojnie, piękne
mieszkanie dziadków , które ocalało, było dokumentnie okradzione, pozostało tylko
niewiele książek w piwnicy. A wśród nich Mity Greckie i one były bajkami mojego
dzieciństwa.
Kolejnymi "bajkami" były libretta oper i operetek, zawierające także teksty arii.
Przy okazji poznawałam muzykę, bo Babcia, której dziecięcym niespełnionym
marzeniem było zostanie śpiewaczką, uczyła mnie śpiewania operetkowych arii.
A opowieści mojej Babci dotyczyły głównie Jej dzieciństwa i dość wczesnej młodości
i bardzo, bardzo lubiłam słuchać tych opowieści.
To był zupełnie inny świat.
Moja Babcia urodziła się w 1894 roku we Lwowie, jako piąte z kolei dziecko.
Pomiędzy nią a najstarszym z rodzeństwa bratem było 16 lat różnicy, a pomiędzy Nią a
najmłodszym dzieckiem Pradziadków było 13 lat różnicy. Jak łatwo policzyć, pomiędzy
najstarszym z dzieci a najmłodszym różnica wynosiła 29 lat. Całe pokolenie!
Ogólnie rzecz biorąc rodzice Babci spłodzili jedenaścioro dzieci. Zawsze wydawało mi
się to dziwne, nawet gdy okazało się, że do wieku dorosłego wyżyło ich tylko sześcioro-
dla mnie to i tak była jakaś niewyobrażalna wprost ilość dzieci.
Pamiętam jak Babcia wymieniała po kolei ich imiona,jednocześnie pokazując mi na
palcach ilość i jak pociągnęła mnie za jeden palec, bo już Jej własnych nie starczyło.
I wtedy dowiedziałam się, że dzieci umierają - czasem zaraz po urodzeniu, czasem nieco
pózniej, tak jak Stefa, która umarła mając 14 lat.
Umarła po prostu na gruzlicę. Proste, bo wtedy wiele dzieci na nią chorowało.
Ilekroć moja Prababcia Julia rodziła kolejne dziecko , wszystkie dzieciaki biegły do
kościoła modlić się o to, by ich mama nie zmarła przy porodzie i by dziecko żyło.
Niestety te dziecięce modlitwy nie zawsze skutkowały.
O tym wszystkim Babcia opowiadała bez emocji co sprawiło, że dla mnie, kilkulatki,
wszystko to było takie naturalne- dziecko się rodzi (nie przynosi go bocian), może
żyć, a może również zaraz umrzeć, albo za jakiś czas, bo choruje.
"Bo tak wygląda ludzkie życie- rodzimy się, jakiś czas żyjemy i potem umieramy, to
jest naprawdę normalne" - zapewniała mnie Babcia.
W miarę jak rosłam i coraz więcej spraw rozumiałam, uważałam swoją Prababcię
Julię za bohaterkę.
Pomyślcie- urodziła jedenaścioro dzieci, część rok po roku, do tego wychowywała
dziecko swego męża , który był wdowcem.
Przeżyła szóstka dzieci, trzech synów, trzy córki. Synowie otrzymali wyższe
wykształcenie, córki wykształcenie średnie. Jedna z nich, moja ukochana ciocia,
ukończyła Seminarium Nauczycielskie, dwie- szkołę ekonomiczną- odpowiednik
współczesnego liceum ekonomicznego.
ciąg dalszy nastąpi
Subskrybuj:
Posty (Atom)