O tym jak to się stało, że obiekt pożądania wszystkich panienek z DKR
dostrzegł Babcię- nie mam pojęcia.
Z okresu ich narzeczeństwa Babcia opowiadała tylko jedną historię-pewnego
dnia na jej twarzy ukazały się pęcherze, które w kilka godzin pokryły całą niemal
buzię, część z nich pękała i krwawiła.
Oczywiście zamiast do pracy Babcia trafiła tego dnia do lekarza, który stwierdził,
że to jest "psi liszaj", i zapytał czy w domu jest pies.
No fakt, był w domu pies, prześliczny owczarek niemiecki o imieniu Lord.
I bardzo możliwe, że pies ją polizał, ale nie był to pierwszy raz, psisko było
w domu od kilkutygodniowego szczeniaka, był wciąż tulony, głaskany. Jak każdy
ulubieniec rodziny.
Lekarz wypisał receptę na sporządzenie w aptece odpowiedniego smarowidła,
nakazał smarowanie twarzy kilka razy dziennie tym smarowidłem i zapewnił,
że w ciągu tygodnia powinno się wszystko wygoić i nie będzie blizn.
Gdy Dziadek zorientował się w biurze, że jego sympatii nie ma w pracy.bardzo
się zaniepokoił.
Po zakończeniu pracy przyszedł do mieszkania Babci, by się dowiedzieć co się
stało. Młodsza siostra Babci wyjaśniła, że niestety jego sympatia jest bardzo
chora, ma zmasakrowaną buzię i leży z okładami na twarzy i zapewne przez
najbliższy tydzień nie będzie mogła chodzić do pracy.
Pomimo próśb nie został wpuszczony do pokoju Babci, która wyglądała ponoć
tragicznie - smarowidło było dość gęstą białą papką i całkiem niezle trzymało
się na twarzy, która wyglądała teraz jak niezbyt udana maska pośmiertna.
Przez cały tydzień Dziadek po pracy przychodził do domu Babci, wypijał z jej
młodszą siostrą herbatę i wciąż łudził się, że następnego dnia ujrzy swą sympatię.
Smarowidło w końcu jakoś zaczęło działać, nie tworzyły się już nowe pęcherze,
a stare przysychały i odpadały. Po długich dziesięciu dniach Babcia wreszcie się
pokazała. Z tej wielkiej radości Dziadek zapytał się Babci, czy i kiedy może
przyjść do jej rodziców i poprosić o jej rękę.
Babcia , zamiast odpowiedzieć zapytała "a czy nie sądzisz, że to mnie się wpierw
powinieneś zapytać o to, czy zechcę być Twą żoną?"
Zupełnie zbity z tropu Dziadek padł na oba kolana i klęcząc jak w kościele
zapytał, czy zgodzi się zostać jego żoną. I w tej pozycji zastali go rodzice Babci.
Ślub ustalono na marzec 1916 roku. Nie wiadomo dlaczego, ale wszyscy łudzili
się, że wraz z końcem 1915 roku skończy się i wojna.
I tak w marcu 1916 roku moi Dziadkowie wzięli ślub.
Wojna nadal trwała, Babcia brała ślub w niedzielnej kreacji, nie było wesela tylko
wspólny, skromny obiad dla najbliższych, których i bez gości było sporo.
Dwaj starsi bracia Babci byli na wojnie, rodzice i siostry Dziadka nie wiedzieli
nic o jego ślubie, mieszkali wszak w innym zaborze.
I tak się radość mieszała ze smutkiem.
Młodzi zamieszkali w mieszkaniu rodziców Babci.
W czasie tej wojny w dość złośliwy sposób spełniło się marzenie mojego
Pradziadka.
Jak mówiła Babcia, jej ojciec bardzo dużo czytał i to nie tylko beletrystykę.
Czasem stawał w drzwiach balkonowych i snuł na głos marzenia - najczęściej
mawiał: "byłoby świetnie, gdyby ludzie wymyślili maszynę cięższą od powietrza,
która unosiłaby się w powietrzu, tak jak statek unosi się na wodzie."
No i wymyślili ludzie tę maszynę , która pewnego dnia nadleciała nad lwowski
dworzec kolejowy i zbombardowała kilka stojących tam pociągów i budynków.
"Trzeba uważać o czym się marzy bo nie każde marzenie jest dobre"- mówiła
Babcia.
Z chwilą wyjścia za mąż Babcia przestała pracować. A Dziadek promieniał,
bo wreszcie miał rodzinę, której mu chyba brakowało. Bo Dziadek od 14 roku
życia mieszkał wpierw na stancji w Poznaniu a potem wyjechał na studia do
Wiednia. A z Wiednia, tuż przed wybuchem wojny trafił do Lwowa.
W niecały rok po ślubie na świat przyszła córeczka - siostra mego ojca. Wszyscy
piali z zachwytu, łącznie z psem, który stał się najczujniejszą niańką.
Każde stęknięcie lub pisk małej podrywał psa na cztery łapy i biegł po Babcię.
Dziadek, który był niesamowicie zdolnym człowiekiem konstruował dla małej
księżniczki różne zabawki - dziecko jeszcze nie umiało chodzić a już miało
domek dla lalek z pełnym umeblowaniem.
Dziadek bardzo lubił swych teściów i dla nich też wciąż robił jakieś drobiazgi.
Nadal nie miał żadnych wiadomości z domu.
Z ulgą wszyscy przyjęli zakończenie wojny i zjednoczenie trzech zaborów
w jedno państwo.
Dziadek postanowił pojechać do swoich rodziców, by ich poinformować, że
się ożenił i ma dziecko. Rodzice i siostry przenieśli się jeszcze podczas jego
studiów z jego rodzinnego Stęszewa do Żnina.
Żegnany Babcinymi łzami pojechał w drugi koniec Polski.
Swych teściów i trzy siostry Dziadka Babcia poznała w 1919 roku- dziecko
miało już 2 lata, więc postanowiono pojechać do Żnina.
Rodzina Dziadka przyjęła Babcię wielce serdecznie, ale trzy dni po przyjezdzie
dziecko zachorowało - mała dostała silnej biegunki.Wezwany lekarz rozkładał
bezradnie ręce, kazał (ku przerażeniu Babci) podawać małej zimną, przegotowaną
wodę przez 24 godziny a potem wodę z gotowania kartofli.
Biegunka ustąpiła, wszyscy odetchnęli z ulgą i wtedy jedna z sióstr Dziadka
powiedziała: "całe szczęście, że mała wyzdrowiała, bo już się martwiłam czy
dostaniemy taka małą trumienkę".
Babcię zamurowało, odwróciła się na pięcie i poszła pakować rzeczy mówiąc po
drodze : "szybko to ja tu z dzieckiem drugi raz nie przyjadę".
I faktycznie - nie tylko, że nie przyjechała szybko- nie pojechała tam już nigdy.
Pamiętam, że dziadek jezdził do Żnina przynajmniej raz do roku, ale zawsze
sam. I nigdy nie pozwoliła bym ja tam pojechała z Dziadkiem.
Od samego początku Babcia zawsze opowiadała o Lwowie - którędy chodziła
do szkoły, dokąd nie wolno było dzieciom chodzić, gdzie była ulubiona piekarnia
a gdzie ulubiona cukiernia. Opowiadała też o pewnej wróżce, która znajomemu
krawcowi wywróżyła śmierć podczas podróży. Krawiec bardzo się zmartwił
tą przepowiednią i całymi latami nigdzie nie wyjeżdżał ze Lwowa. Ale pewnego
dnia musiał udać się w drugi koniec miasta, więc zamówił dorożkę.
Gdy wysiadał z niej wpadł pod koła innej dorożki i zginął.
Morał: "czasami trzeba wierzyć nawet w dziwne przepowiednie bo niektórzy
wiedzą więcej od nas".
Gdy mała "księżniczka" miała trzy lata urodziło się drugie dziecko - mój ojciec.
Cud chyba sprawił, że nie zginął w dniu, w którym przyszedł na świat. W kilka
godzin po porodzie zaprowadzono księżniczkę do pokoju, gdzie w łóżeczku
leżał noworodek. Popatrz, powiedział dumny Dziadek- to jest córeczko twój
braciszek, zobacz jaki śliczny.
Księżniczka bez słowa podeszła krok bliżej i z całych swych sił piżgnęła
w brata swym dużym, wypchanym trocinami misiem i uciekła.
W dwa lata pózniej przygrzmociła bratu łopatką w głowę. I takie układy
pomiędzy rodzeństwem były aż do końca.
Babcia nigdy nie mogła zrozumieć dlaczego jej dzieci z trudem się wzajemnie
tolerowały, bo serdeczności nigdy między nimi nie było.
W 1928 roku Dziadek dostał bardzo dobrą posadę w Warszawie, więc Babcia
musiała opuścić swoje ukochane miasto.
Nie dość, że zamieszkała w zupełnie obcym dla niej mieście, to została tu sama,
z dala od rodziny, z którą przecież mieszkała jeszcze po ślubie.
Tęskniła za Lwowem, za rodziną i chyba nigdy nie pokochała Warszawy.
Była jeszcze tylko raz we Lwowie, na pogrzebie swej matki, w 1930 roku. To
był smutny rok- Prababcia zmarła na początku roku, a w listopadzie-Pradziadek.
Gdy już można było pojechać do Lwowa na wycieczkę - nie chciała.
Stwierdziła, że woli pamiętać taki Lwów jakim go znała - "przecież mnie by
serce pękło oglądając Lwów po rosyjskich rządach" -mówiła.
I chyba miała rację.
KONIEC
Niektorzy rodza sie, zyja i umieraja w swoich malych ojczyznach. Innych nosi po swiecie i nie przestaja sie wciaz przeprowadzac. Albo zmieniac mezow/zony. Ja naleze do tych, ktorzy zapuszczaja korzenie i kazda zmiana w zyciu jest dla mnie uciazliwa.
OdpowiedzUsuńMnie nigdy nie nosiło, męża mam wciąż tego samego a popatrz- na stare lata zmieniłam kraj i, co zabawniejsze- wcale tego nie żałuję.
OdpowiedzUsuńDo tego trzeba odwagi, a tej Ci natura dala dostatek.
UsuńZagmatwana to była ta wojenna historia. Ale i charakter trzeba było mieć, jak to widać było u Twojej babci.
OdpowiedzUsuńZ rodzeństwem często tak bywa, że się nie znosi. A jeszcze gorsze jest, kiedy się kochają jako dzieciaki, a potem skłócą w wieku dorosłym. Nie mam rodzeństwa i chyba nie chciałabym, bo nie chciałabym mieć takich dylematów.
Wojny i konflikty bardzo gmatwają ludzkie losy. Bardzo.Inaczej mówiąc sami sobie ludzie losy plączą wciągając w tą matnię innych.
OdpowiedzUsuńBardzo pouczająca historia o mądrej Kobiecie.
Pięknie i z miłością opowiadasz o babci i prababci. Znasz tyle faktów z ich życia. To imponujące. Też interesuję się genealogią. Pisałam o tym w poprzednim blogu, na Interii. Może wrócę do tych wspomnień?
OdpowiedzUsuńPozdrawiam bardzo serdecznie.
Lwów, Poznań, zupełnie jak losy mojej rodziny. Z przyjemnością przeczytałam. W pamięci moich dziadków Lwów był miejscem ukochanym, za którym całe życie tęsknili. Moja Mama, urodzona we Lwowie, nigdy swojego miasta już nie odwiedziła. Nie chciała. Mogła, a nie chciała... Podobne, prawda?
OdpowiedzUsuń