wtorek, 3 marca 2009

Post Scriptum

Kilku rzeczy jeszcze nie napisałam, a myślę, że powinnam.
Te dziwne palmy stojące pod budynkiem lotniska nie były sztuczne - ku swej ogromnej radości zobaczyłam je rosnące na Sentozie. A już podejrzewałam, że są sztuczne.
Bardzo ładne są te osiedla etniczne, bo są to odrestaurowane domy z epoki kolonialnej.
Wiele domów jest zbudowanych w ten sposób, że maja podcienia i dzięki temu latwiej można poruszac się w upał. Współczesne osiedla mieszkaniowe to kilka wielopiętrowych mrówkowców, obowiązkowo ze sklepem osiedlowym, terenem zielonym, basenem. Nie są to drogie mieszkania. Nie wolno natomiast trzymać w domu (bez zezwolenia) psów. Oczywiście zezwolenie jest drogie.
Chyba większośc owoców i warzyw jest sprowadzana z Malezji, którą z Singapurem łaczy most.
Przyznam się bez bicia, że większości owoców nie byłam w stanie nazwać. Nawet banany były dziwne- jakies takie małe, ale chyba bardziej aromatyczne. Po raz pierwszy widziałam wtedy zielone kokosy. Na każdym rogu można bylo kupiś przysmak singapurczyków, czyli pieczoną na grillu płetwę rekina. Zapach tego przysmaku przyprawial mnie o mdłości.
Maleńkie chińskie punkty gastronomiczne - sześciokąt z plexiglasu okalający kuchnię i kilka stolików, zawsze robiły na mnie niesamowite wrażenie. Otoczony patelniami kucharz, wiszące na relingu glazurowane kurczaki i kaczki, makaron, który po wrzuceniu na wrzący olej puchł do niesamowitych rozmiarów lub białe , półprzezroczyste nitki makaronu ryżowego, skwierczenie oleju, miski z surówkami -wszystko to wydawało mi się jakieś nierealne, bajkowe. Siedziałam na krzesełku sącząc mleko kokosowe i wpatrywałam sie w "mistrza kuchni" niczym sroka w gnat.
A Chińczyk potrząsał patelniami, podrzucał makaron na metr w górę, siekał jakieś mięso i wcale sie nie przejmował, że go bacznie obserwuję.
Ludzie - w godzinach pracy ulice nie są przepełnione, raczej wszyscy gdzies pracują. Ani razu nie widziałam na ulicy kogoś w "stanie wskazującym". Nikt pijany nie kręci sie po ulicach, sądzę że za to też grozi niezły mandat.
Robiłam zakupy w markecie w piątek wieczorem i były ogromne kolejki, ludzie zaopatrywali się na weekend, mieli pełne kosze, a ja tylko chleb ,wędlinę i owoce - i wiecie co, oni mnie przepuścili, mówiąc, że mam mało zakupów, więc powinnam kupić bez kolejki. Normalnie zatkało mnie. Zreszta tam wszyscy są niebywale uprzejmi, niezależnie od nacji.
Jest świetna informacja turystyczna- w każdym hotelu dostajecie masę folderów, pięknie wydanych, z dokładnymi informacjami nt. komunikacji, podstawowych cen, reklamujących atrakcje turystyczne. Niektóre maja nawet rozkład jazdy autobusów miejskich.Dzieciaki w wieku szkolnym są ubrane wszystkie w jednakowe mundurki, nieznana jest rewia mody. Giertych by się ucieszył. Najczęsciej jest to biała góra i granatowy dół.
W mieście jest sporo zieleni, estakady są często obrośnięte kwitnącymi pnączami, niewielkie drzewa to na ogół ketmie, z pięknymi wielkimi kwiatami.
A wieczorem feeria świateł. I jeszcze jeden fenomen- wogóle nie było spalin, co zauważyłam zaraz pierwszego dnia pobytu.
Wiecej nie będę już Was zamęczać Singapurem, przyrzekam :)
anabell

oto ciąg dalszy

Niestety nie pospaliśmy długo, bo wszak nie była to wycieczka turystyczna, ale wyjazd służbowy mego męża.Oczywiście było bardzo gorąco, ale na szczęście nie duszno - wszak to wyspa, więc zawsze był przewiew. Singapur to nie tylko nazwa miasta i państwa, ale i również największej z wysp, których w sumie jest 60. Pozostałe wysepki są małe, otoczone rafami koralowymi, a największe z nich to Tekong, Sentoza i Bukum. Klimat jest równikowy, a średnia temperatura stycznia to 25 stopni Celsjusza. Singapur jest nizinną wyspą, zbudowaną głównie z granitów, najwyższy szczyt kraju ma zaledwie 177 metrów. Ciekawa jest organizacja ruchu na wyspie- wszystkie ulice sa jednokierunkowe, szerokie. Gdy byliśmy trwała tam jeszcze budowa metra , ale jedna linia już była czynna. O chwili postawienia pierwszej kreski przez projektantów, do oddania pierwszej linii minęły zaledwie 3 lata. I nie myślcie proszę,że budowa metra cokolwiek dezorganizowała w mieście - my nawet nie wiedzieliśmy,że za niepozornym czystym płotem trwa budowa metra. Zreszta w wielu miejscach były w toku różne budowy. Wszystko odbywało sie "w ukryciu", czyli za zasłonami, dzięki którym nic nie spadało na znajdujący sie niżej chodnik. Każda ciężarówka opuszczająca budowę musiała być umyta na specjalnej rampie. Dzięki temu nigdzie nie było rozwleczonego błota czy tez brudu. Po całym dniu dreptania po Singapurze miałyśmy czyściutkie białe skarpetki, co nas bardzo zdziwiło. U nas wystarczy przejść kilometr i skarpety są szaro-brudne. W mieście zupełnie nie ma dużych samochodów dostawczych, jest natomiast sporo małych, ale i one są ledwo dostrzegalne, ponieważ muszą dostarczać towar o świcie, by nigdzie nie blokować ruchu. Wszelkie hurtownie są usytuowane poza miastem. Wjazd do centrum miasta jest płatny i to jest dość kosztowne przedsięwzięcie, więc jest w ten sposób ograniczona ilośc samochodów poruszających sie po mieście. Jeszcze a propos samochodów- nie wloką się ( jak u nas) w przedziwnie męczących odstępach. Tam jeżdżą falami. Przejeżda fala samochodów i chwila spokoju, do momentu następnego zielonego światła. I wszystkie samochody wyglądaja tak, jakby przed chwila wyjechały z myjni i były świeżo nawoskowane.
Co bogatszy mieszkaniec miasta posiada obowiązkowo europejskiej marki samochód, więc sporo było mercedesów.
Ponad 76% ludności stanowią Chińczycy, Malajowie około 14,0 %, Indusi ok. 8%, Europejczycy ok.2%. Singapur jest najgęściej zaludnionym krajem świata, bo na kilometr kwadratowy przypada około 5300 mieszkańców. Najwiekszy udział w strukrurze zatrudnienia mają : finanse, biznes, handel i związane z tym usługi.
W południowej części wyspy znajduje się centrum biznesowe, banki i urzędy państwowe . Jest to swoiste zgrupowanie wysokościowców o ciekawej architekturze.
Na północ i zachód od tego centrum znajdują sie dzielnice mieszkaniowe, etniczne. Jest więc dzielnica arabska, chińska,induska, malajska i europejska, a wraz z nimi parki, świątynie buddyjskie,hinduistyczne i meczety. Jest również neogotycka katedra Św.Andrzeja, wybudowana w 1862 roku oraz kilka kościołów katolickich.
Co krok są przeróżne centra handlowe , przeważnie większe od warszawskiego Blue City i nie da sie ukryć - ładniejsze. W tych centrach handlowych ceny są stałe, o czym informuja tabliczki na drzwiach każdego sklepu, więc odpada frajda związana z ewentualnym targowaniem ceny.
W każdym centrum handlowym jest gastronomia, wszystko jest robione na oczach klienta, a mój podziw wzbudzały warzywa szatkowane na grubość włosa. Niesamowite wrażenie gdy na talerzu masz kapustę poszatkowaną w ten właśnie sposób.
Jak pamietacie, w tym czasie w Polsce nie było jeszcze żadnego hipermarketu, więc może nic dziwnego,że wpadłam w takowym miejscu w dziki zachwyt. Towarów więcej niż obecnie w naszych Tesco czy Realu, prześlicznie, artystycznie poukładane a zachwyciły mnie zwłaszcza warzywa, bo każdy pojemnik był otoczony stale nawilżanym mchem. Nie zapomnę młodego sprzedawcy, który z rozanielonym wyrazem twarzy obcinał nożyczkami końcówki strączków zielonego groszku, a następnie układał strąk po strąku do pojemnika.
Zupełnie jakby wypełniał jakąś arcyważna misję dziejową. Byliśmy również w znacznie skromniejszych centrach handlowych hinduskich, gdzie można było wytargować jakiś rabat, jesli np. kupowało sie w danym boksie więcej niż jedna sztukę. Poza tym miały tę zaletę, że rozmiary, zwłaszcza ciuszków damskich, były bardziej zbliżone do europejskich.
Gdy w tych eleganckich centrach oglądałam dział z artykułami dla dzieci, byłam pewna,że jestem w jakimś sklepie z wyposażeniem dla lalek, a nie dla dzieci. Ubranka były tak maleńkie, że aż dech zapierało. Nic dziwnego, dzieci chińskie są maleńkie i patrząc się na takiego maluszka, który samodzielnie chodzi, zastanawiasz się od kiedy 6 miesięczne dzieci tuptają same.
Odwiedzałyśmy zawsze dział zabawek. Zabawki mieli cudowne, zwłaszcza pluszaki. Każda z pluszowych zabawek była w rozmiarze od mini do super maxi. Potrafiłyśmy spędzic tam i 2 godziny, ku zgorszeniu ślubnego.
Był jeszcze jeden towar,który wprowadzał nas w zachwyt- wyroby ze złota. Biżuteria była niesamowita- rybki, pieski,ptaszki, klamry, wisiorki w najrozmaitszych kształtach i wielkościach. Generalnie nie przepadam za złotem , ale coś sobie na pamiątkę kupiłam. Perełkę w złotej muszelce, jako wisiorek.
W tym czasie był obchodzony Chiński Nowy Rok. Wszędzie było wiele korowodów tancerzy w maskach smoka, miastem kursowały ciężarówki z uczestnikami zabawy. Było kolorowe, radośnie i troche hucznie, ale i tak znacznie ciszej niz obecnie u nas w sylwestra.
Byliśmy na jednej z tych większych wysepek- Sentozie. Jest tam zrobiony park rozrywki i wypoczynku. Atrakcji w nim mnóstwo, dnia nie starczy na wszystko. Można się tam dostać promem lub kolejka linową. Na wyspę pojechaliśmy kolejką linową. Singapurczycy wiedzą jak wyciągać od ludzi pieniądze - wychodzisz z kolejki i musisz przejść przez sklep, by wyjść na dwór.
A w sklepie przeróżne chińskie drobiazgi, większość ręcznie robiona, niektóre prześliczne. Mam je do dziś -emaliowane klipsy, wachlarzyk i miniaturowa
gablotka z laki a w niej chińska pagoda i chyba żurawie.
Dookoła Sentozy kursuje jednoszynowa kolejka i jest to niezły sposób na przemieszczenie sie z jednego miejsca w drugie. A atrakcji na Sentozie sporo : jest fort obronny, który bronił Singapuru przed Japończykami, jest część "dzika", czyli las równikowy, jest plac wraz ze specjalnym torem do jeżdżenia na wrotkach, oczywiście nie musicie miec własnych i chyba największą atrakcją jest kąpielisko w lagunie. Bez trudu można było znalezć miejsce w cieniu, bo drzewa rosna i na plaży.
Rozczulił nas napis ostrzegawczy- zabrania się wchodzenia do wody w ubraniu dzinsowym. Kara wynosiła za to wykroczenie 500 dolarów singapurskich, czyli wtedy ok.250 $ USA. Zakaz był skierowany głównie do Hindusów, bo oni maja zwyczaj wchodzić do wody w ubraniu.
Oczywiście mnóstwo było różnego rodzaju punktów gastronomicznych, ale w tym upale nie czuło sie głodu, tylko pragnienie. Wtedy po raz pierwszy piłam colę imbirową. Bardzo dobra, albo ja byłam taka wysuszona. Zwiedziliśmy również motylarium - wpierw wystawę stacjonarną z przyszpilonymi eksponatami i dokładnymi opisami, a potem wolierę z latającymi motylami. Niektóre były przeogromne, na dodatek przepiękne. Wśród roślin porozstawiane były karmidełka dla motyli , na nich były soczyste kawałki różnych owoców -ananasów, mango, papai. W specjalnych małych terrariach były skorpiony, ale przyznam sie, że nie wzbudziły mojego zachwytu. Motyli było mnóstwo i naprawde nie umiałam żadnego z nich rozpoznać. Myśle, że u nas takich nie ma. Nie będę ukrywać- wiekszą część dnia spędziliśmy nad laguną- woda miała pewnie ze 26 stopni ciepła. Sąsiednia laguna była przeznaczona dla sprzętu pływającego - miniaturowych łódek i rowerów wodnych.
Do miasta wróciliśmy promem.
Pomimo wysokiej temperatury i wilgotności nigdzie nie było komarów, much i innych latających paskudztw. Jeden raz widziałam na chodniku z lekka przetrącona cykadę.Przepiękny był również ogród japoński. Niestety nie zdążyliśmy zwiedzić ogrodu zoologicznego, czego bardzo żałuję. No ale to nie była wszak wycieczka, jak już pisałam.
Będac w Singapurze mieliśmy cały czas wysokie poczucie bezpieczeństwa, niezależnie od pory ani miejsca. I wszędzie było bardzo czysto, przestrzegano wszelkich przepisów, bo kary są tam naprawdę wysokie. W budynkach mieszkalnych szybko poradzono sobie z zanieczyszczaniem wind- zainstalowano czujniki wykrywania mocznika, uruchomiony czujnik zatrzymywał windę i sprawca tym sposobem nie uniknął kary. I nigdy nie widziałam tam policjantów, ale gdy w pewnej chwili, pod chińska światynią dwóch Chińczyków zaczęło się zbyt wygłupiać, natychmiast, chyba spod chodnika , znalazło się kilku policjantów.
Pokój w hotelu mieliśmy 2-osobowy z dostawką. Pokój miał ok. 30 metrów, jedna cała sciana to było okno, stało wielkie podwójne łoże i pełnowymiarowy tapczan, jako ta dostawka. Oczywiście klimatyzacja działała jak wściekła, wieczorem było wręcz zimno. Łazienka była z moich marzeń ( do dziś nie spełnionych), bo miała piękną długa wannę i dwie umywalki rozdzielone długim blatem, WC było oddzielne. I wcale to nie był drogi hotel.
Do Polski lecieliśmy znów przez Dubaj i Moskwę, tym razem trasę Moskwa-Warszawa pokonalismy też samolotem.
Bardzo chciałabym jeszcze raz polecieć do Singapuru a Wam wszystkim życzę, byście choć raz tam mogli pojechać. Warto.
anabell

moja podróż życia

Pan premier Tusk miał podróż życia, ja też. Pan premier stosunkowo niedawno, ja zaś dwadzieścia lat temu. Nie wykluczam, że gdybym odbyła ją dziś, nie zrobiłaby na mnie aż takiego wrażenia.
Pewnego zimnego dnia, w końcu stycznia , wsiedliśmy do pociągu relacji Warszawa -Moskwa.Po upiornej jezdzie wagonem sypialnym (wagon cały czas poruszał się w dwóch płaszczyznach, a my kurczowo trzymaliśmy się łóżek by nie zlecieć) dotarliśmy do Moskwy. Czekał nas nocleg i następnego dnia wieczorem dalsza podróż, do Singapuru.
Moskwę widziałam po raz pierwszy i przyznam się, że nie wzbudziła mego zachwytu.Wszędzie królowało jakieś tłuste błoto, zastanawiały mnie bramy wysokości 5 pięter, kilometrowej długości sklepy, w których nic nie było. Wytłumaczcie mi, na co komu kwiaciarnia o powierzchni 60m kw., a w niej 1 (słownie jeden) wazon-kubeł z niedorozwiniętymi gozdzikami?
Arbat- zupełnie nie mogłam pojąc, co w nim zachwycającego, podobnie jak i słynny Plac Czerwony. Przy okazji wstąpiliśmy do GUMu (słynny GUM przy placu Czerwonym), w którym naprawdę nie było nic do kupienia poza jakimiś wyrobami ludowymi. Sam sklep był skrzyżowaniem hali dworcowej z- no właśnie, trudno określić z czym. Popołudnie spędziliśmy u znajomych Polaków, którzy byli tam na placówce. Widok zastawionego stołu mnie zaskoczył, to były istne delikatesy. Oczywiście wszystko było kupowane w sklepie BRH (system wydzielonych sklepów dla obcokrajowców)
O dwudziestej przyjechaliśmy na lotnisko, Szeremietiewo I. To co zobaczyłam, na długo zostało mi w pamięci - nie bardzo można było sie poruszać po hali odlotów, bo wszędzie na podłodze, na rozłożonych kołdrach koczowały całe rodziny.Wyglądało to jak gigantyczny piknik.Okazało się, że to są Rosjanie niemieckiego pochodzenia, którzy przyjechali z różnych stron kraju, bo dostali zezwolenie na opuszczenie tego Kraju-raju.
Odprawa przeszła nam gładko, odlot miał nastąpic o 22-giej, siedzieliśmy więc już przy odpowiednim wyjściu. Tuż przed 22-gą, na tablicy informacyjnej zmieniono godzine odlotu na 24, potem na druga, by wreszcie zapowiedziec tylko na tablicy, odlot na 4 rano. Przez ten cały czas informacja była nieczynna, wszystkie możliwe punkty gastronomiczne pozamykane, ogrzewanie hali wyłaczone,a lotnisko zostało oddane we władanie sprzątaczek . Byliśmy głodni,zmarznięci i wściekli.
Wreszcie wpuścili nas do samolotu, który był niczym lodówka. Przed nami był długi lot, z międzylądowaniem w Dubaju.
Przez okno widziałam pod nami morze piasku i jakieś naprawdę nieokazałe budynki, zupełnie jak na naszym starym Okęciu. Usiedliśmy na pasie i okazało się ,ze przerwa w locie wynosi 1,5 godziny. Poszliśmy do tego "nieokazałego" budyneczku, a tam- pełne zaskoczenie.Wystrój niczym w najlepszym hotelu, dywany grubości 5 cm, wszystkie fotele i kanapy obite bordowym pluszem, wszystko lsniące , nowe, czyste, a całe lotnisko miało 3 poziomy. Na każdym poziomie sklepy bezcłowe z takim zaopatrzeniem,że nam, po tym co nam serwował PRL, oczy wypadały z orbit. Dla mego męża, który już tu bywał, nie była to niespodzianka, ale my z córka prawie piszczałyśmy z zachwytu. Półtorej godziny minęło niczym półtorej minuty i kontynuwaliśmy lot.
Do Singapuru dolecieliśmy około północy. Odprawa była błyskawiczna, bagaż na nas już czekał.
Wyszliśmy przed budynek. Uwagę moja zwróciły przedziwne, palmy, płaskie, jakby wachlarze, liscie o nasady były różowe , a calość wyglądała niczym dekoracja wycięta z blachy i starannie pomalowana.
Oczywiście taksówek było niczym mrówek w lesie, wsiedliśmy , podaliśmy adres hotelu i ruszyliśmy. Z radia wydobywały się jakies miauczące dzięki chińskiej muzyki ,a za chwilę dołaczyło się do tego bezustanne dzwonienie , zupelnie jakby dzwonków głoszących podczas mszy moment podniesienia. Dzwonienie ustało dopiero gdy wjechaliśmy do miasta. Dopiero pózniej się dowiedziałam, że wszystkie taksówki miały zamontowane te dzwonki po to, by zwracały uwagę kierowcy na fakt, że przekroczył dozwolona predkość. Akurat temu kierowcy wcale one nie przeszkadzały.
Po zameldowaniu się w hotelu wyszliśmy by - kupić pieczywo. Obok hotelu był mały sklep z pieczywem i regał z pieczywem stał przed zamkniętym sklepem, obok wisiała puszka, do której wrzucilismy należność. Była prawie 2 w nocy, a chlebek był świeżutki i bardzo nam, głodnym, smakował.
ciąg dalszy nastąpi.......
anabell