niedziela, 27 października 2013

Cudowne lata

Tytuł zapożyczony z pewnego amerykańskiego serialu.
A "lata cudowne", bo byliśmy młodzi, jeszcze bezdzietni, a więc i obowiązki
nie były zbyt dokuczliwe.
Były wczesne lata siedemdziesiąte dwudziestego wieku. Dokuczał nam jedynie
brak własnego mieszkania. Oczywiście byliśmy członkami spółdzielni
mieszkaniowej i wciąż czekaliśmy na  cud w postaci  mieszkania.

Po kolejnym urlopie spędzonym nad zimnym i mokrym od deszczu Bałtykiem,
postanowiliśmy wybrać się nad jakiś cieplejszy akwen.
Mniej zorientowanych pragnę poinformować, że najbardziej dostępnym wtedy
ciepłym morzem było Morze Czarne - nikomu się nawet nie śniły wyjazdy do
Tajlandii, na Dominikanę czy też na Mauritius.
Przejrzeliśmy oferty jednego z Biur Podróży, a pewnie było ich wtedy z pięć
na krzyż i zdecydowaliśmy, że pojedziemy na zbiorową wycieczkę do
Bułgarii, miejscem pobytu miał być Bałczik.
Dostępny folder zachwalał Bałczik jako piękny kurort usytuowany na wysokim
nadmorskim  brzegu, z zabytkowymi domami i piękną plażą.
Podróż miała być pociągiem "pospiesznym", w wagonach z kuszetkami. Czas
przejazdu  - 26 godzin. Stwierdziliśmy, że da się jakoś przeżyć tę podróż,
zresztą cena tej wycieczki była dzięki tej podróży łatwiejsza do strawienia.

Zwierzyłam się koleżankom w pracy,  że wybieram się do Bułgarii - życzliwe
dziewczyny, które już były w Bułgarii, zasypały mnie dobrymi radami.
Kazały mi zakupić kilka tubek tłustego paskudztwa o nazwie "Dermosan" by
się tym smarować, chroniąc skórę przed oparzeniem słonecznym. Ponadto
miałam zakupić z dziesięć sztuk szminek perłowych, dużo pudełeczek kremu
Nivea, ze 2 komplety pościeli, ze 2 kapy na łóżko i koniecznie jakieś dżinsy.
Miałam to wszystko zakupić po to, by to sprzedać na miejscu, albo jeszcze
lepiej w Rumunii, do której była przewidziana w programie  jednodniowa
wycieczka autokarem.
Słuchałam tych rad z opadniętą szczęka i wytrzeszczonymi oczami. Przyrzekłam
dziewczynom,że z pewnością to wszystko zakupię, po czym zakupiłam
jedynie  Dermosan i 3 sztuki szminki perłowej firmy Celia. Sama jej używałam
i miałam jak najlepsze o niej zdanie.

Nadszedł wreszcie dzień wyjazdu - zatelepaliśmy się na dworzec, spotkaliśmy
przydzielonego nam pilota ( na jego widok wszystkim paniom zmiękły nogi
w okolicy pachwin), pod jego przewodem zajęliśmy miejsca w zarezerwowanym
dla wycieczki wagonie i "ekspress" ruszył.
W przedziale miałam jedną równie młodą  jak ja osobniczkę, która była świeżo
upieczoną mężatką w podróży poślubnej oraz ze 4 panie w wieku tak zwanym
trolejbusowym (w Warszawie trolejbusy miały numery od 50 do 100) .
Owe panie były członkiniami wycieczki zbiorowej z jakiejś spółdzielni rolniczej.
Panie się oczywiście ze sobą znały i były nie pierwszy raz na takim wyjezdzie.
Słuchałyśmy z Teresą (bo takie miała imię młoda mężatka) co też one wiozą na
 handel - każda miała ze sobą co najmniej dwie wypchane walizy a w środku
multum wszelakiego dobra w postaci pościeli, żakardowych kap, pudełek kremu
Nivea, dżinsowych spodni i jakichś  spódnic. Obydwie  z Teresą wyglądałyśmy
przy nich jak niedowarzone sieroty, bo każda z nas miała po jednej walizce na
parę. I obie miałyśmy w sumie 10 szminek perłowych oraz 2 pudełeczka kremu.

Nasz wspaniały pociąg wlókł się  niesamowicie, podejrzewam, że "ekspress"
to była jego ksywka, nadana przez kogoś  złośliwego.
Pokonywanie kolejnych granic wprawiało "rolniczki" w wielki popłoch, nas
oczywiście nie. Śmiałyśmy się, że jedziemy jak na deportację, bo wagon był
zamknięty, nie można było z niego wydostać się ani na peron ani przejść do
innego wagonu. Rolę "wagonu restauracyjnego" pełnił jeden przedział, w którym
był konduktor -kierownik naszego wagonu, jego pomocnik oraz..... Lusia.
Lusia  jechała na gapę i bez dokumentów podróży. Swą podróż opłacała w dość
osobliwy sposób - świadcząc obu kolejarzom wiadome usługi.
W pewnych godzinach przedział pełnił rolę bufetu, w pozostałych był zamknięty.
Zastanawiałyśmy się z Teresą, gdzie oni chowali Lusię na czas kontroli granicznej.
Teresa podejrzewała, że może wystawiali ją na dach.

Rumunię, przez którą nasz ekspress jechał z obłędną prędkością  5 km/godz
a do tego wciąż przystawał, pokonywaliśmy niemal cały dzień. Wzdłuż torów
stali rumuńscy żołnierze z bronią gotową do strzału. Konduktor kazał nam
pozamykać okna, "bo oni się na żartach nie znają".
Wszystkim pokończył się już prowiant zabrany z domu, w "bufecie" zostało tylko
ciepławe piwo i jakieś  herbatniki, do tego w wagonie było gorąco i duszno.
Podobno ci rumuńscy żołnierze pilnowali robotników naprawiających tory
kolejowe. Wszyscy byliśmy zdziwieni i nieco zaniepokojeni, bo widzieliśmy
tylko tych żołnierzy- żadnych robotników w pobliżu nie było.

Wszystko ma swój koniec  - nawet podróż "ekspressem" - po 42 godzinach
przyjechaliśmy do Warny. Stąd mieliśmy autokarem dojechać na miejsce.
Stoimy pod dworcem stoimy, czekamy i czekamy na autokar, wszyscy
umęczeni, głodni i zli.
Pilot wycieczki pognał do jakiejś informacji i zabronił się rozchodzić.
Po powrocie poinformował nas, że autokar już po nas jedzie, ale nie zawiezie
nas  do Bałcziku a do Albeny.
Po prostu w Bałcziku zaczął się remont domów, w których mieliśmy być
rozlokowani, a w Albenie właśnie niedawno oddano do użytku nowiutki hotel.

Byliśmy wszyscy już zupełnie zrezygnowani i wściekle zmęczeni - byle
wreszcie napić się czegoś zimnego i coś zjeść. No i Albena była bliżej od Warny
niż Bałczik.
c.d.n.