piątek, 30 sierpnia 2013

Święta Celina- cz.IV

Niewielu moich czytelników pamięta, jak trudne było kiedyś zdobywanie informacji.
Jeszcze nie tak dawno, nawet tak prosty w gruncie rzeczy telefon był przedmiotem
pożądania. Na zainstalowanie telefonu czekało się latami i to właściwie w całym
kraju.Komputery osobiste były obecne tylko w literaturze sf, podobnie jak telefony
komórkowe i wszelkie pokrewne ustrojstwa.
A połączenia automatyczne pomiędzy miastami ? Też ich nie było. Największą
karą była konieczność przeprowadzenia  rozmowy międzymiastowej i to w godzinach
pracy. Nawet na tzw. połączenie "błyskawiczne" czekało się przynajmniej 2  godziny.
Informacje zdobywało się w bibliotekach lub w ośrodkach  informacji naukowo-
technicznej danej branży. Należało więc udać  się do biblioteki takiego ośrodka, tam
pogrzebać w fiszkach, wypisać tytuły interesujących nas pozycji, następnie grzecznie
poprosić personel takiego ośrodka o wypożyczenie tych materiałów ( tylko osobom
zatrudnionym w instytucji posiadającej  taki ośrodek) lub o sporządzenie kopii tego,
co nas interesuje. Oczywiście mowy nie było by można  otrzymać jakieś kopie
od ręki. Sporządzało się fotokopie  pożądanych stron książki lub czasopisma, co zawsze
trwało kilka dni. Ale pozostaje bezspornym faktem , że sporo osób było przy tej
okazji zatrudnionych. W bibliotece musiały być zatrudnione 2 osoby, również dwie
w pracowni fotograficznej, z czasem, gdy nastała era kserokopiarek to i tam musiały
być dwie osoby. A dziś - chwila/moment, włączamy komputer i nie ruszając się od
biurka mamy niemal wszystkie potrzebne  informacje. Zero romantyzmu, zero kontaktu
z innymi ludzmi.
Marek stał się w bibliotece i czytelni częstym gościem. Proponowałyśmy, by zabrał
rocznik interesującego go czaspisma do siebie, ale on tłumaczył się, że ten jeden
rocznik to za mało, że spotyka tu odsyłacze do innych numerów lub do książek i musi
sobie to wszystko spokojnie powypisywać i posprawdzać w fiszkach.
Ponieważ jak już pisałam, byłyśmy raczej wredne, nie omieszkałyśmy poinformować
Celinę, że Marek nie jest stanu wolnego, że ma dziecko i jakiś chorowity taki z niego
facet i że dotychczas nie był częstym gościem w naszych progach, więc podejrzewamy,
że to ona jest obiektem jego zainteresowania a nie czasopisma.
Celina nas poinformowała, że jej zdaniem to bardzo miły facet, że dopytywał się jak jej
podoba się ta praca, a nawet zaproponował, że może poszliby gdzieś na kawę po pracy.
Wzruszyłyśmy tylko ramionkami, bo życie pozabiurowe Celiny nie leżało w kręgu
naszych zainteresowań - każda z nas miała mnóstwo własnych spraw na głowie.
Przez ponad tydzień Marek ani razu nie zajrzał do biblioteki, więc postanowiłam
wstawić na miejsce materiały, które notorycznie przeglądał w czytelni.
Kaśka, która zawsze myślała głównie nad tym, by jak najbardziej zmniejszyć ilość
wizyt pomiędzy regałami, zadzwoniła do Marka i od jego współpracowników dowiedziała
się, że jest chory, ma 10 dni zwolnienia lekarskiego. Prosiła bym się  jeszcze wstrzymała
ze  stawianiem wyciągniętych tomów  na miejsce.
Poza tym zaczęła się namiętnie zastanawiać na co ten  młody w gruncie rzeczy człowiek
tak często choruje.
Wiecie kto kiedyś w miejscu pracy był zbiornicą informacji o każdym z pracowników?
Dział kadr, a najczęściej kierownik takiego działu. I  Kaśka, która miała bardzo dobre
układy z naszą kadrową, postanowiła dowiedzieć się  czegoś więcej o Marku.
Postanowiła iść do "Śmiertki" i przy okazji nieco ją podpytać. Śmiertka miała dziwną
 namiętność do robienia na drutach niemal całej swej konfekcji. Od czubka głowy aż do
stóp była przyodziana w wyroby przez siebie wydziergane. Czasami się zastanawiałam
czy bieliznę też sobie dzierga na drutach. I bardzo chętnie uczyła dziergania każdego,
kto o to poprosił. Kaśka postanowiła, że zacznie robić czapkę jakimś  nowym ściegiem,
który słabo zna i pójdzie z tym do  Śmiertki po poradę, a potem jakoś postara się
wyciągnąć od niej jakieś bliższe informacje o Marku.
Zupełnie nie wiem skąd się  wzięła ksywka naszej kadrowej- czy od jej wyglądu czy też
z innego powodu. Fakt, pani Jolanta była wysoka,  niezmiernie chuda,  blada, miała
zapadnięte policzki i dość wyrazne zmarszczki mimiczne a jej trwała ondulacja robiła
wrażenie wypłowiałej peruki. Zero makijażu, a całości dopełniały usta o sinawym
odcieniu.
Nie lubiłam z nią rozmawiać, zawsze czułam się nieswojo, gdy przewiercała mnie swymi bladoniebieskimi oczkami w okularach.
c.d.n.