wtorek, 29 października 2013

Cudowne lata- cz. III

Wycieczka do Rumunii

Wycieczka była autokarem, a do tego jednodniowa.  Do dziś pamiętam taki
widok - z okna widać winnicę. Na środku stoi dość wysoka górka o płaskim
szczycie. Na nim jest umieszczony ckm, siedzą przy nim dwaj żołnierze,
każdy z lornetką. Pełna konsternacja z naszej strony - pilotka spokojnie
nas informuje,że każda winnica i sad są tak strzeżone- one należą do
Państwowych Gospodarstw, a paskudny lud pracy kradnie na potęgę, więc
należy majątku pilnować.
Constanca - bardzo ładny budynek  Kasyna, dużo zieleni, ale my jedziemy
do Mamai. To rzut beretem, dziś Mamaia jest dzielnicą Constancy.
Idziemy na plażę - niestety dojście na plażę jest spowite smrodem ludzkich
odchodów. Nikt nie wpadł na pomysł zrobienia  toalet, więc turyści sikają
i nie tylko, w okolicznych krzakach.
Idziemy nad samo morze - wiatr wieje od morza i tu nie śmierdzi.
Plaża nawet  całkiem ładna, ludzi mało. Rozpakowujemy tu suchy prowiant,
który dostaliśmy na drogę, zjadamy i wszyscy chcą już stąd odjeżdżać.
Bułgarska pilotka namawia nas, byśmy jeszcze na chwilę wpadli do
Constancy- może ktoś chce zakupić jakieś pamiątki? Panie rolniczki nagle
przypominają sobie, że przecież trzeba kupić jakieś procenty, więc niemal
wszyscy idziemy do dużego monopolowego sklepu.
Wchodzimy i mnie  z miejsca wkopuje w podłogę. Patrzę jak zaczarowana
na ścianę przed sobą - na półkach stoją przeróżne butelki - na każdej półce
inny trunek. Do tego każdy "napitek" jest rozlany do przeróżnych butelek.
Zaczyna się od butelki 3/4 litra, kończy na buteleczce wysokości 6 cm.
Do tego butelki nie tylko są różnej wielkości - one są też różnych kształtów.
Stoję jak wryta i podziwiam tę różnorodność kształtów. Zawartość mnie
wcale nie interesuje. Wszyscy kupują jakieś koniaki a ja, kompletna świrówa,
kupuję maleńką, prześliczną buteleczkę.......likieru różanego. Patrzyli się
na mnie dziwnie, a mąż....no cóż zniósł to dzielnie. Zapytał tylko, czy wiem,
co za świństwo kupuję.
Wracając wpadliśmy  jeszcze do Eforii i  jakiegoś budującego się  kurortu.

Ten wieczór spędziliśmy w hotelowym barze, bratając się z czeskim drwalem.
Po wypiciu jednej "krwawej Mary" wycofałam się stamtąd ukradkiem,
przesuwając się wzdłuż ściany, bo tak mi się dziko kręciło w głowie. Nie wiem
co to był za drink-  czegoś tak mocnego jeszcze w życiu nie piłam.
Obudziły mnie jęki mego męża, który w łazience tulił w objęciach muszlę, 
usiłując za jej pośrednictwem porozmawiać z  Bogiem. Jeszcze nigdy nie
widziałam i nie słyszałam by  co kilka sekund wzywał Boga na pomoc.
Była czarna noc, ale nie sprawdzałam godziny.
Rano okazało się, że mamy z Teresą dzień bez mężów - obaj leżeli jak trupki.
Do tego Marek wypił jeszcze strzemiennego z drwalem w jego pokoju i wpadł
na genialny pomysł, że do pokoju wróci owym długim balkonem.
Nim trafił do właściwego pokoju,  zbudził kilka osób.
A drwal przywitał nas radośnie na śniadaniu dopytując się gdzie są nasi mężowie.

Warna i okolice.
Pojechaliśmy dwoma mikrobusami na wycieczkę do Warny. Zwiedziliśmy
w wariackim tempie mauzoleum Władysława Warneńczyka i zaraz nas powiezli
 do skalnego monastyru Aładża.
Gdy wyjeżdżaliśmy spod tego  mauzoleum, kierowca busika wyraznie wparował
pod prąd w ulicę jednokierunkową. Tłumaczył nam, że tak jest bliżej i szybciej.
Zapewne nie zawsze.

Monastyr Aładża jest starutki, został wykuty w skale w XIII wieku. Niestety nie
obejrzałam tego zabytku - zostałam z kierowcą naszego busika na parkingu,
bo do monastyru trzeba się było przejść po wertepach w górę, a ja od tego spaceru
do Bałcziku  odczuwałam, że  "mam kolano".
Pan kierowca zwierzył mi się, że ogromnie się spieszy z powrotem do  Albeny,
bo gdy nas odwiezie musi jeszcze raz jechać do Warny, tym razem odebrać jakichś
turystów.
Gdy nasi wrócili z monastyru, kierowca powiedział, że pojedziemy do Albeny
górską drogą, bo na niej jest mniejszy ruch. Droga była wąska i bardzo kręta.
Zdawałam sobie sprawę ,że jedziemy bardzo szybko a nawet za szybko.
Nasz pilot siedzący obok kierowcy był dziwnie milczący i strasznie blady.
W pewnej chwili zerknęłam na prędkościomierz i zamarłam, nie wierząc własnym
oczom - wskazywał 130 km/godz. Chwilami  miałam wrażenie, że polecimy
busikiem na skróty, wprost do widocznej chwilami z daleka Albeny.
Gdy dojechaliśmy na miejsce mimo wszystko bez wypadku,  powiedziałam kierowcy
że ma zle w głowie, choć niewątpliwie umie jezdzić.

Niedaleko naszego hotelu był sad brzoskwiniowy. Pod drzewami leżały brzoskwinie
i spokojnie  dogorywały. Nikt ich nie zbierał. Dowiedzieliśmy się, że one za wcześnie
dojrzały, niezgodnie z planem i teraz nie ma kto ich zbierać i jeśli chcemy, to możemy
te spady sobie zebrać. Oni i tak  zbierają tylko te, które są jeszcze na drzewie. Nawet
dali nam  duże mocne torby, byśmy mieli w co zbierać.
Oczywiście  codziennie chodziliśmy "na dzierżawę" i zbieraliśmy te brzoskwinie- były
bardzo dojrzałe, pyszne, pachnące, rozpływały się w  ustach.
A nam regularnie podawali do stołu twarde, niedojrzałe.
Mało rzeczy tak mnie  rozśmieszyło jak to, że brzoskwinie powinny dojrzewać zgodnie
z planem.

Dwa tygodnie minęły szybko, trzeba było wracać do Polski. Wracaliśmy tym samym
pociągiem, w tym samym wagonie, tylko konduktor był inny. Przed granicą bułgarsko-
rumuńską, zupełnie nie wiadomo skąd w wagonie pojawiła się ......Lusia.
Może była na wyposażeniu tego pociągu?
A w moim bagażu nadal tkwiły perłowe szminki i krem nivea - też miały wczasy.

W Bułgarii byłam potem jeszcze trzy razy. Następny raz wylądowałam tam w 1974 roku,
tym razem w Słonecznym Brzegu.
Był to baaardzo udany pobyt - byliśmy "całą bandą", czyli w cztery pary. Bawiliśmy się
wspaniale. Nie da się ukryć, że Bułgaria była bardzo miłym miejscem gdy albo było
się na leciutkim rauszu albo odpoczywało  się po wieczornych balangach.
Tym razem nic mnie nie wprawiało w osłupienie, za to naśmiałam się jak nigdy dotąd.

Rok pózniej pojechaliśmy na prywatną kwaterę do Achtopola - zarówno wybór miejsca
jak i sposobu zamieszkania były niewypałem.
c.d.n.