sobota, 11 lipca 2015

Horyzont zdarzeń-XI

Sporo wody upłynęło nim "papiery przemówiły". Po śmierci niemal całego
pokolenia  babci Marysi, Weronika nawiązała kontakty z jej bratanicami,
które właściwie były w jej wieku. Bo ich ojciec, najmłodszy brat babci
Marysi był od niej o kilkanaście lat młodszy, ale z zupełnie nie znanych
Weronice powodów nie utrzymywali zbyt bliskich kontaktów. 
Za to Babcia Marysia swe bratanice dawała  zawsze Weronice za wzór 
cnót wszelakich, tak samo postępował jej brat, wychwalając pod 
niebiosa Weronikę.
Efekt był dość nieoczekiwany - dziewczyny nie znając  się wcale czuły 
do siebie szczerą niechęć.
Właściwie były one jej ciotkami, ale różnica wieku była tak znikoma, 
że mówiły do siebie po imieniu.
Inicjatywa kontaktów wyszła właściwie od nich i wkrótce obie  strony
zorientowały się, że są ofiarami dziwacznych metod wychowawczych
lwowskiego rodzeństwa. 
One miały zaszczepioną miłość do Kresów i silną nienawiść do tego
co żyje i istnieje za Bugiem od chwili zakończenia II wojny światowej.
A Weronika wychowana przez dziadków nie mogła się z tym pogodzić. 
Babcia Marysia opuszczając Lwów definitywnie zamknęła za sobą pewien
okres swego życia -od chwili opuszczenia Lwowa nigdy już tam nie była.
Podkreślała, że ludzie we Lwowie byli jednak tolerancyjni, że miasto 
było wielokulturowe i nie było problemów etnicznych. 
Nie do końca była to prawda, ale babcia tak właśnie to przedstawiała
Weronice.
Dziadek z kolei uczył ją, że nie ma gorszych i lepszych nacji, że nie ma
również znaczenia jakich kto miał przodków. Bo najważniejsze jest
jakim jest się tu i teraz człowiekiem, a nie kim był dziadek lub pradziad.
Bo idioci i dranie zdarzali się również w arystokratycznych rodzinach, 
a prawi ludzie wywodzili się również i z wiejskiej biedoty. 
Ale pomimo sporej różnicy poglądów jakoś się Weronika dogadywała
z bratanicami babci. Ba, nawet były kiedyś wszystkie wraz ze swymi
dziećmi razem na wakacjach w Bieszczadach.
I wtedy właśnie powiedziała im o tych tajemniczych fotokopiach.
Ale dla nich to wcale nie było tajemnicą, od dawna wiedziały o co chodzi.
Właściciele tych tarcz herbowych wywodzili się ze Szwajcarii. 
Ale w bardzo dawnych czasach Szwajcaria był bardzo ubogim krajem a
ówczesne rycerstwo oraz wielu szlachciców utrzymywało się służąc
w obcych armiach. 
Niektórzy powracali do Szwajcarii, inni osiedlali się w krajach, w których
służyli. Właściciele tych herbów nie powrócili nigdy do Szwajcarii.
Ślady potomków Konrada i Fryderyka znaleziono na terenie dzisiejszych
Czech, między innymi w Libercu jak i również na terenie byłej Jugosławii
oraz dzisiejszej Austrii. Najdawniejszy "lwowski" ślad sięgał roku 1830
i był to ojciec pradziadka Weroniki. Był zawodowym wojskowym.
Do Lwowa przybył najprawdopodobniej z terenu dawnej Jugosławii.
Nie udało się jednak ustalić, czy miał tylko jednego syna czy też może
byli i inni potomkowie.
Ciotko-kuzynki Weroniki były bardzo dumne, że pradziadek ich ojca
był z "herbowej rodziny" .
A Weronice było to zupełnie obojętne. Raczej bardziej ją cieszyła ta
różnorodność genów. Nie od dziś wiadomo, że najlepiej by krzyżujące
się ze sobą geny pochodziły z dość odległych od siebie stron.
Dziś całe pokolenie babci Marysi już nie żyje, z pokolenia rodziców
Weroniki też już większości nie ma. 
Ciotko-kuzynki Weroniki i ona sama też zaczynają pomału schodzić
ze sceny.
Jeszcze się  śmieją, żartują, ale chwilami każda z nich zdaje sobie
sprawę z tego, że powoli, powoli trzeba się szykować do przejścia
na tę drugą, nieznaną stronę istnienia. 
Wszystkie starają się przekazać swym dzieciom jak najwięcej 
wiadomości o tych którzy już przeminęli.
Tyle tylko, że wcale nie mają pewności, że pamięć o tych co odeszli
przetrwa.
Ale próbować trzeba, warto.
                                          Koniec
 

piątek, 10 lipca 2015

Horyzont zdarzeń -X.

Wizyta cioci Nusi dobiegła końca. Siostry żegnały się czule, jakby już wtedy
wiedziały, że więcej się nie spotkają. 
Nadal prowadziły regularną korespondencję, ale dla jednej i drugiej  podjęcie podróży i związany z  nią wysiłek przekraczały ich siły.
W domu pozornie wszystko wróciło do normy, a Weronika zaczęła się
spotykać z pewnym młodym chłopakiem, którego poznała jeszcze przed
śmiercią dziadka. I chociaż dziadek widział go zaledwie kilka razy, zapałał
do niego szczerą sympatią. Bo Bartek, gdy dziadek już był w szpitalu
pomagał Weronice  w opiece, twierdząc, że Weronice z nim będzie łatwiej
przebywać na sali gdzie leżeli sami mężczyzni. A tuż przed śmiercią dziadek
wzywał po imieniu Bartka, o czym opowiedziała Weronice jedna z salowych,która była przy nim na sali operacyjnej.
Bartek był zaledwie o rok starszy od Weroniki, ale dziwnym trafem mieli o 
czym pogadać, choć tak po prawdzie to podział ról był taki, że on gadał, a ona słuchała.
Nie wzbraniał się przed tym by siedzieli często w domu Weroniki zamiast iść
gdzieś do  kawiarni czy też kina. Bartek kończył studia na politechnice i
właściwie mieli bardzo mało czasu na spotykanie się.
I tym sposobem wymyślili, że jeśli razem zamieszkają to będą mieli dla 
siebie  nieco więcej czasu. Pomysł był nieco szalony - nie mieli mieszkania
ani pieniędzy.
Jedyną osobą, która nie protestowała była babcia Marysia, która uznała,że
skoro tuż przed śmiercią jej mąż wołał Bartka, to jest to znak, którego nie
należy lekceważyć. 
Ojciec Weroniki kazał jej się popukać w czółko, bo poprzedni kandydat na
 zięcia bardziej mu się podobał, ale Weronika powiedziała, że oni muszą
się pobrać- oczywiście nie dopowiedziała, że to dlatego, żeby mieć więcej
czasu dla siebie. Rodzina Weroniki pochopnie wysnuła wniosek, że pewnie
potomek w drodze.Matce Weroniki było zupełnie obojętne co jej córka
robi, miała własne problemy.Ale wszyscy zgodnie uważali, że ten ślub
to przejaw egoizmu Weroniki, bo przecież powinna zaczekać aż babcia
odejdzie w ślad za dziadkiem.
Tradycji rodzinnej stało się zadość - to była kolejna panna młoda, która
nie miała sukni ślubnej - ślub brała w kostiumie, zamiast welonu był
biały kapelusz, z rondem skrywającym dość dokładnie twarz.
Na tej uroczystości było równie mało rodziny jak i na pogrzebie. Ale to
młodym zupełnie nie przeszkadzało. 
Nie było im łatwo -pierwszy rok mieszkali  razem z rodzicami Bartka i 
to był wielce poroniony pomysł. Potem zamieszkali z babcia Marysią, 
wreszcie zdecydowali się wynająć oddzielne mieszkanie. Ale przez to
cała pensja Weroniki szła na wynajęcie mieszkania i jej studia odpłynęły
chwilowo w dal.
Lata mijały, raz lepsze raz gorsze.Wpierw zmarł ojciec Bartka, rok pózniej 
ojciec Weroniki. 
Po długich latach wyczekiwania Weronika i Bartek odebrali klucze do
własnego "M". Przeprowadzając się do własnego "M" Weronika zabrała
wszystkie rodzinne dokumenty.
W międzyczasie Weronika  ukończyła studia, pożegnała na zawsze ciocię 
Nusię. W trzy lata po otrzymaniu mieszkania na świat przyszła maleńka
księżniczka. A gdy maleńka  miała niecałe 3 lata odeszła z tego świata
babcia Marysia. Przeżyła swego męża o 12 lat.
Weronika zabrała z domu resztę zdjęć i dokumentów.
Spoczywały spokojnie w swoich pudełkach i nadal niczego nie zdradzały.
                                         c.d.n.

 

czwartek, 9 lipca 2015

Horyzont zdarzeń -IX

O tym, jak doszło do tego, że babcia Marysia  została wybranką serca dziadka Witka, niewiele się Weronika dowiedziała. 
Jedno było pewne -pojawienie się we lwowskiej filii młodego dyrektora, dotychczasowego mieszkańca Wiednia, było sporą sensacją i wywołało duże poruszenie wśród młodych panienek.
W tych czasach w biurze pracowały młode kobiety do chwili zamążpójścia, kobiety niezamężne,czule nazywane "starymi pannami", czyli te, które 
męża nie znalazły a już przekroczyły 25 rok życia oraz wdowy.
Nowy dyrektor był młody, przystojny i do tego - kawaler.
Jak twierdziła babcia Marysia panienki "wychodziły ze skóry" by wpaść w oko
nowego dyrektora. A do tego wszystkiego "nowy" był bardzo towarzyskim
człowiekiem, przesiąkniętym wiedeńską atmosferą.
I  babcia Marysia, 145 cm wzrostu, 40 kg żywej wagi, żadna piękność, jakimś cudem przyciągnęła jego uwagę.
W 1916 roku, w marcu, wzięli ślub, chociaż narzeczona nie miała jeszcze
ukończonych 21 lat. Była wojna,warunki bytowe pogarszały się ciągle, więc
panna młoda zrezygnowała z obstalowania dla siebie sukni ślubnej - przed
ołtarzem stanęła w "niedzielnej" bluzce i spódnicy, zamiast welonu miała
biały kapelusz przybrany dwiema tiulowymi różami.
Rodzice babci Marysi, którzy wynajmowali całe jedno piętro, jeden pokój
przeznaczyli dla młodych.
Dziadek Witek był właściwie ulubieńcem całej rodziny babci Marysi.
Nic dziwnego, był człowiekiem wielce tolerancyjnym, nigdy nikogo nie
podejrzewał o złą wolę, zawsze potrafił usprawiedliwić czyjeś postępowanie.
Wspólne prowadzenie domu było korzystne dla obu stron -Marysia bowiem
przestała pracować, więc pomagała w domu swej mamie,która zawsze miała
ręce pełne roboty. 
W rok po ślubie na świecie pojawiła się "mała księżniczka",w trzy lata potem
syn. "Mała księżniczka" odebrała ten fakt  jako zamach na jej podstawowe
prawa - na dzień dobry urocza trzylatka przygrzmociła noworodkowi swym
dużym misiem. W dwa lata pózniej ponowiła zamach na jego życie waląc
braciszka metalową łopatką w czoło. Blizna po tym ciosie i takie układy między rodzeństwem pozostały na zawsze.
Weronika niewiele  mogła się dowiedzieć o ojcu babci Marysi, czyli swym 
pradziadku. Jedyne co było pewne - bardzo kochał i poważał swą dużo
młodszą od siebie żonę. Był urzędnikiem państwowym na kolei, bo kierownik
pociągu był de facto urzędnikiem. 
Ale , jak twierdziła babcia Marysia, kierownik pociągu musiał znać się na wielu rzeczach.Był odpowiedzialny za ludzi z obsługi pociągu a jednocześnie musiał
się znać na  sprawach technicznych. W wolnych chwilach bardzo dużo
czytał, podkradał z kredensu prababci czekoladę i podkarmiał nią wnuczęta.
Gdy był młodszy często mówił, że byłoby wspaniale, gdyby ktoś wymyślił 
maszynę cięższą od powietrza, a jednak unoszącą się w nim z pomocą
silników. Niestety doczekał się tych latających maszyn - kilka z nich
zbombardowało lwowski dworzec. I ten fakt mocno ostudził jego entuzjazm. 
A prababcia? jaka była?- zapytała Weronika.
Zmęczona i bardzo dla wszystkich dobra. Starała się zawsze by choć raz na tydzień spotkać się ze swoimi siostrami. Bardzo się kochały. 
A taką ją zapamiętałam 
Twój pradziadek w tym samym czasie wyglądał tak:
To zdjęcia chyba z 1918 roku. Nigdzie nie ma na nich daty, więc
tylko tak przypuszczam. 
Babcia zamilkła i z rozczuleniem przyglądała się zdjęciom.
                                       c.d.n.

środa, 8 lipca 2015

Horyzont zdarzeń- VIII

Minęło kilka dni   nim znów powrócono do wspomnień . 
Oczywiście Weronika bardzo dobrze wiedziała "skąd się dziadek Witek wziął w Wiedniu", 
ale bardzo lubiła słuchać wspomnień z babcinej młodości.
Wszystko było tak różne od czasów obecnych, czasami nieco śmieszne, czasami trochę
dziwne. 
Rodzice dziadka Witka mieszkali początkowo 25 km od Poznania ,a potem przenieśli się
nieco dalej, do Żnina, na tzw. Pałuki. Żnin jest położony nad dwoma  jeziorami.
Tam przyszedł na  świat dziadek Witek. Wiele  razy chciał zabrać Weronikę ze sobą gdy 
jechał do swej siostry, która na stałe pozostała w Żninie , ale babcia Marysia nigdy na to 
nie pozwoliła. 
Bo babcia Marysia miała paskudne wspomnienia z pobytu w Żninie - była tam
dwa razy - pierwszy i ostatni. 
Pojechali tam w trójkę- babcia, dziadek i ich roczna  wówczas córeczka. Nie wiadomo 
dlaczego mała dostała tam okropnej biegunki - nawet wezwany lekarz miał wielki
problem z opanowaniem sytuacji, o czym uczciwie  powiedział. Bał się, że nie uda się
dziecka uratować. Ale widocznie Moce Niebieskie  nie miały zapotrzebowania na
malutkiego aniołka i dziecko wyzdrowiało. Gdy już mała "doszła do siebie" teściowa
powiedziała do  babci Marysi - "no, szczęście, że mała wyzdrowiała, bo cały czas się
martwiłam, że ona umrze i mielibyśmy straszny kłopot z zakupem takiej malutkiej
trumienki". 
Ilekroć  babcia Marysia o tym opowiadała zaczynała wpadać w rezonans - " jak ona
(teściowa znaczy się) mogła tak powiedzieć? Trumną się martwiła, a nie tym, że
mała umrze!"
Jak się zapewne czytelnicy domyślają babcia Marysia nigdy więcej nie odwiedziła 
swych teściów - mało tego - zawsze była niezadowolona, gdy dziadek się tam raz do roku
wybierał.
Dziadek Witek, gdy ukończył szkołę podstawową na dalszą naukę pojechał do Poznania-
mieszkał tam na prywatnej stancji, do domu przyjeżdżał tylko w wakacje i święta.
A po zdaniu matury postanowiono wysłać go na studia do .....Wiednia.
Wiedeń i dziadek Witek bardzo do siebie pasowali - okres nauki w Wiedniu oraz pracy
po jej ukończeniu był zawsze dla dziadka jednym z milszych wspomnień młodości.
Weronika od maleńkiego słyszała opowieści o Wiedniu i wiedeńskich rozrywkach.
Dziadek opowiadał o wszystkich operetkach, na których był, grał na skrzypcach arie
operetkowe, uczył Weronikę tańczyć walca,opowiadał o koncertach, które się odbywały
w parkach.
Opowiadał o operze, o wiedeńskich kawiarniach i dla Weroniki  Wiedeń był miejscem
permanentnej rozrywki, w którym królował taniec i śpiew. 
Potrafiła zanucić wiele melodii operetkowych, ale za nic w świecie nie miała ochoty
uczyć się muzyki.
Jak wiadomo życie składa się głównie z przypadków - dziadek Wituś podjął pracę
w Dyrekcji  Kółek Rolniczych, której filia miała siedzibę we Lwowie. Gdy wybuchła
I wojna światowa Dyrekcję przeniesiono do Lwowa, który wówczas był w granicach
monarchii austro-węgierskiej.
A w tejże filii, swą pierwszą pracę po Szkole Handlowej, podjęła babcia Marysia.
Gdy babcia opowiadała małej Weronice o swej wielce odpowiedzialnej funkcji, którą  
tam sprawowała, Weronika była przejęta i zachwycona. Ale gdy sama  poszła do
pracy, ta opowieść przyprawiała ją o starannie  tłumiony śmiech.
Bo babcia Marysia miała wielce odpowiedzialną funkcję - sprawdzała czy na każde
pismo przychodzące została wysłana odpowiedz. I to było wszystko.
Z punktu widzenia zarobionej po uszy Weroniki taka praca była rodem z marzeń
sennych.
Drugą babciną opowieścią z tego samego gatunku  było zaopatrzenie ich biurowego
bufetu.
Bo w babcinym biurze, w bufecie była "kruchutka, soczysta szynka" ale dla Weroniki
gwozdziem programu była opowieść o "prawdziwym, węgierskim salami, otoczonym
białą pleśniową skórką," które bufetowa kroiła na cieniutkie plasterki.
 I babcia Marysia wolała chrupiącą kajzerkę z salami niż z  szynką. 
Ilekroć Weronika spoglądała w bufecie na kiełbasę "zwyczajną" lub "szynkową",
zawsze przypominała się jej opowieść babci. Węgierskiego salami nie można było
kupić  nawet w ówczesnych delikatesach.
                                                   c.d.n.

czwartek, 2 lipca 2015

Horyzont zdarzeń - VII

Weronikę bardzo dziwiły zdjęcia tzw. pogrzebowe. Wśród nich było zdjęcie  jednej
z siostrzenic dziadka Weroniki. Prześliczna dziewczynka, w wianku z białych kwiatów,
osnuta cieniutkim białym woalem wyglądała tak, jakby po prostu spała. Miała zaledwie
11 lat, gdy zachorowała na zapalenie opon mózgowych. Chorowała  tylko 3 dni, więc
choroba nie pozostawiła właściwie żadnych  śladów.
Obie siostry nie pochwalały tego rodzaju zdjęć, zwłaszcza, że rodzina osoby zmarłej
rozsyłała potem te zdjęcia   tym, którzy nie mogli być na pogrzebie. Tym właśnie sposobem
do babci Marysi dotarły dwa zdjęcia - tej pięknej młodziutkiej Krysi i matki dziadka Witka.
Na szczęście przytomny fotograf nie  robił żadnego zbliżenia leżącej w trumnie babcinej
teściowej.
Bo tam, to znaczy w zaborze niemieckim, takie wtedy panowały  zwyczaje, u nas , czyli
w monarchii austro-węgierskiej nie  - wyjaśniła babcia.
Nawet nie  wiesz, jak bardzo się różniło życie i obyczaje pod trzema, różnymi zaborami.
Latami ludziom zmieniały się obyczaje i właściwie istniały trzy Polski- każda nieco inna.
Mami, powiedz jak to się właściwie stało, że dziadek Witek znalazł się we Lwowie-prosiła
Weronika.
Prawdę mówiąc wiedziała jak to było, ale przekonała się, że za każdym razem babcia
opowiadała więcej szczegółów. Poza tym liczyła, że ciocia Nusia też dorzuci nieco nowych
informacji.
Wiesz- zaczęła  babcia- można uznać, że jesteśmy międzynarodową rodziną, bo Polacy
z zaboru niemieckiego bardzo się różnili od  tych, co mieszkali w Galicji.
To było widoczne gołym okiem - byli zupełnie pozbawieni luzu, byli bardzo praktyczni,
pracowici, odpowiedzialni. Ani krzty romantyzmu...
No to dodaj jeszcze, że rodzina twojej teściowej pochodziła z Holandii, któryś z jej dziadków
przybył do Polski w  latach siedemdziesiątych osiemnastego wieku  -wtrąciła się ciocia
Nusia.
I twoja teściowa, Marysiu, była IV pokoleniem owego Holendra. Wiem to, bo kiedyś mi to
mówił Wituś, gdy był u nas w Katowicach.
Gdy był ostatnim razem u swojej siostry, to przejrzeli razem wszystkie dokumenty, potem
jeszcze byli w parafii i pospisywali wszystkie dane z ksiąg parafialnych, od 1770 roku
do roku 1945.
No a Wituś to piąte pokolenie tego Holendra.Tylko dwóch mężczyzn z rodziny Witusia
żeniło się z Holenderkami . Ta pierwsza miała na imię Franciszka, a twoja teściowa to
była Jadwiga.
No proszę - a mnie nic o tym nie powiedział - babcia była nieco urażona.
Nie powiedział, bo się zawsze naśmiewałaś, że  w jego rodzinnym domu wisiał herb.
Zawsze mu tym dokuczałaś i zapewne dlatego nic  ci nie powiedział.
I więcej ci powiem - Wituś wyszukał również w naszej rodzinie "herbowych" - była nią
nasza babcia Katarzyna, matka naszej mamy, która umarła w 1903 roku. Była wtedy już
od dawna wdową i mieszkała pod Lwowem. I mam wrażenie, że te zdjęcia herbów mają
z nami coś wspólnego, zapewne Wituś szukał  "korzeni" naszego ojca.
Ciocia Nusia z nieco triumfująca miną wyrzuciła z siebie te rodzinne sensacje.
A pamiętasz taką kuzynkę Witusia, Pelę? Ona całkiem niedawno wydała się za mąż za
Francuza. Za kustosza muzeum w Fonteainblau, nawet nas o tym poinformowała- tym
razem babcia Marysia postarała się zaskoczyć Nusię rodzinną sensacją.
A  pamiętasz siostry W., Lucię i Józię, kuzynki Witka, z którymi tak często widywałyśmy
się   jeszcze nim wyjechałam ze Lwowa? -ciągnęła dalej babcia Marysia. Całą okupację
bywała u mnie codziennie, bo jej mąż wraz z armią udał się do Anglii i walczył w RAF-ie
a zostawił ją tu praktycznie bez środków do życia, za to z dwójką chłopaków, wiecznie
głodnych. Pomagaliśmy im z Witkiem w miarę naszych możliwości. Gdy ich wyrzucono
z Warszawy chłopcy przedostali się przez zieloną granicę do Anglii, a niedawno Józia 
dostała paszport i do nich dołączyła.
Babcia Marysia  zanurkowała w szafce nocnej i wyciągnęła plik listów- wszystkie były od
Józi, która wciąż nie mogła się przyzwyczaić do życia w Anglii, choć to "niedawno" to było
już ponad 10 lat.
No ale skąd się dziadek Witek wziął we Lwowie ?- zamarudziła Weronika.
Obie siostry , chyba już bardzo zmęczone wspomnieniami obiecały, że resztę dowie się
następnego dnia, bo teraz to już jest dobrze po północy i trzeba iść spać.
                                                                   c.d.n.

środa, 1 lipca 2015

Horyzont zdarzeń- VI

Oglądanie zdjęć jest wielce wciągającym zajęciem- obie  starsze panie oglądając je
wracały we wspomnieniach do czasów dzieciństwa i młodości.
Ich opowieści Weronika słuchała z zapartym tchem. Niemal co chwilę wykrzykiwała:
ojej, coś podobnego! lub - to chyba niemożliwe!
Bo okazało się, że prababcia Weroniki była drugą żoną jej pradziadka- pierwsza zmarła
po porodzie, ale córeczka przeżyła. Więc, jak to było wtedy we zwyczaju, wdowiec
szybko poszukał następnej żony , by miał kto dziecko wychować.
Poślubił o 15 lat młodszą panienkę, której zafundował jedenaście ciąż i porodów plus
opiekę nad swoją osieroconą córeczką. Ale gdy prababcia w wieku 22 lat urodziła
pierwsze dziecko, córeczka pradziadka z  pierwszego związku, trafiła na wychowanie
do siostry swej matki.
Od 1888 roku do 1907 prababcia Weroniki  urodziła jedenaścioro dzieci, z tym, że do
wieku dorosłego dożyło tylko sześcioro- trzech synów i trzy córki. Obie panie  pamiętały
tylko jedną siostrę z tej piątki dzieci, które nie przeżyły.
Ta jedna żyła dłużej, zmarła w wieku piętnastu lat z powodu gruzlicy.
Pozostałe dzieci najczęściej umierały albo w czasie porodu, albo w krótkim czasie po nim, ewentualnie jeszcze w ciągu dwóch pierwszych lat życia.
Obu siostrom utkwił w pamięci czas narodzin najmłodszego brata- służąca biegła po
położną,   po drodze odprowadzając je do kościoła, by z całej siły modliły się o zdrowie
dla  swej mamy.
I szczęśliwie modlitwy zostały wysłuchane,  matka i dziecko przeżyli ten fatalny czas.
To były czasy, gdy każda komplikacja w czasie porodu mogła pociągnąć za sobą śmierć
dziecka a często i matki.Zakażenia oraz krwotoki to był wtedy "chleb powszedni".
Prababcia Weroniki zmarła w wieku  64 lat. Tego samego roku, kilka miesięcy pózniej
zmarł pradziadek mając 79 lat. Zmarł w nocy, podczas snu.
Jak twierdziła ciocia Nusia, ich rodzice byli bardzo dobraną parą. Według niej prababcia
Weroniki była niezmiernie łagodną i wyrozumiałą osobą i jej śmierć ogromnie odbiła się
na psychice pradziadka. Jakby nie było byli małżeństwem 43 lata.
W tym czasie, a był to rok 1930, babcia Marysia już od roku mieszkała w Warszawie.
Tęskniła za swym miastem rodzinnym niemiłosiernie, oraz za rodzicami i rodzeństwem.
Ona wraz z mężem i dziećmi mieszkała po ślubie nadal w jednym domostwie z rodzicami
i Nusią, która była niezamężna.
Najstarszy brat babci Marysi już był żonaty i miał własne dzieci.
Średni brat, który był zawodowym wojskowym a w latach 1919-20 tajnym emisariuszem
polskiego rządu, zaginął bez wieści. Dla bezpieczeństwa rodziny zmienił nazwisko.
Cała rodzina poszukiwała go aż do 1950 roku - oczywiście pod dwoma nazwiskami.
Z punktu widzenia osoby postronnej wyglądało to tak, jakby było poszukiwanych dwóch
różnych mężczyzn.
Starsza siostra babci Marysi była nauczycielką i do czasu wybuchu pierwszej wojny
uczyła na jakiejś zapadłej, obecnie białoruskiej wiosce.
Ta siostra babci Marysi była wręcz uwielbiana przez Weronikę. Gdyby ciocia Wisia
kazała skoczyć Weronice w ogień, ta zrobiłaby to bez chwili wahania. Po prostu ciocia
Wisia miała podejście do dzieci, doskonale rozumiała ich potrzeby i psychikę.
Po II wojnie mieszkała w Katowicach, gdzie była przez wiele dyrektorką szkoły.
Ciocia Wisia też wyszła za mężczyznę wiele lat od siebie starszego, rozwiedzionego,
z dzieckiem. I ciocia Wisia wychowywała chłopca, którego matka była schizofreniczką.
Wychowywała jego i swojego syna. W 1942 roku została wdową samotnie wychowującą
 pasierba i swego syna. W 1957 roku serce cioci Wisi nie wytrzymało trudów i odmówiło
posłuszeństwa. W czasie pogrzebu kondukt żałobny zgromadził przeogromną liczbę ludzi.
Ciocia Wisia wychodząc za swego Wilhelma von M. przeszła na protestantyzm-on był
rozwodnikiem i nie mogli wziąć ślubu w kościele katolickim. Na szczęście na pogrzebie
nikomu nie przeszkadzało, że odprowadzają Wisię na cmentarz protestancki.
                                                       c.d.n.