sobota, 15 sierpnia 2015

Wenecja - cz.II

W dwa dni pózniej znów ruszyliśmy do Wenecji.
I, choć to może śmieszne, tym razem tak samo reagowałam na wyłaniającą
się Wenecję. 
Przez moment zastanawialiśmy się  czy aby nie pójść po raz drugi do
Pałacu Dożów, ale zwyciężył mój sposób zwiedzania- przy tej łatwości
zdobywania informacji zawsze znajdę film dokumentalny o tym obiekcie
lub poczytam w bardziej szczegółowym przewodniku. 
Ale żaden przewodnik ani film nie zastąpi mi kontaktu osobistego z tym miastem - czyli tego, co nam przedstawiają nasz zmysły. 
Chcąc poznać miasto trzeba w nim choć trochę pobyć- chłonąc zapachy,
nasłuchując jego dzwięków, dotykając murów, włócząc się niekoniecznie
najelegantszymi ulicami, wchodząc do sklepów, targując się przy małych
kramach, próbując miejscowych przysmaków. Dla mnie ten sposób
poznawania miasta jest ważniejszy niż  zwiedzanie znanych zabytków,
za co większość moich wyedukowanych znajomych surowo mnie potępia. 
Poza tym czasem lepiej mniej zwiedzić, a zajrzeć trochę pod podszewkę. 
Szukając małego parku, o którym czytałam w przewodniku, trafiliśmy 
na wystawę rzezb Canovy. Na nasze szczęście nie miała zbytniego
powodzenia wśród turystów, więc w spokoju mogłam się rozkoszować
pięknem tych dzieł.  
Przy okazji zrobiłam rzecz naganną -dotknęłam delikatnie, grzbietem dłoni
tyłu jednej z rzezb- ten alabaster przyciągał mnie niesłychanie i wierzcie
mi, był cudowny w dotyku, taki jak najdelikatniejsza porcelana. 
Zawsze zachwycała mnie rzezba i zazdrościłam rzezbiarzom, że  tak 
oporny materiał jak kamień potrafią  zmienić np. w głowę człowieka,
oddając jednocześnie pełne podobieństwo do modelu i jego uczucia.
Tego maleńkiego parku nie znalezliśmy, ale za to trafiliśmy na wystawę
rysunków i szkiców Picassa. 
Po raz pierwszy z ręką na sercu mogłam powiedzieć, że te jego prace
bardzo mi się podobały. No cóż, mimo wszystko wolę gdy namalowana
czy też narysowana osoba ma wszystkie części swego ciała na tym 
miejscu, które jej natura dała. 
Ruszyliśmy w stronę Wielkiego Kanału  zupełnie niereprezentacyjnymi
uliczkami.Były wąziutkie, miejscami tynki odsłaniały stare, wykruszone
cegły, w wielu miejscach pyszniły swą  zgniłą zieleń duże zacieki pleśni.
Patrząc w górę na budynki, miałam nieodparte wrażenie, że są one już
dawno niezamieszkane.
W pewnej chwili, w przerwie między domami znalezliśmy targ rybny.
Oczywiście musieliśmy po nim nieco pokrążyć. Ryb było mnóstwo ale
zupełnie nie mam pojęcia co to były za ryby.Największym powodzeniem
wśród kupujących cieszyły się małże, które z grzechotem skorupek 
lądowały w szarych, mocnych papierowych  torbach. 
No tak ,małże jadam tylko wędzone i zapuszkowane w oleju. A te  
świeże zupełnie mnie nie rajcowały. 
Ale paskudztwa tu mają- podsumowały dziewczyny zaopatrzenie  
targu.
Jeszcze trochę krążyliśmy po ciasnych, cichych uliczkach, z których
wiało smutkiem miasta, które już wie, że czeka je zagłada- wszędzie
pyszniły się zielone zacieki, odpadały tynki. W wielu miejscach uliczki
były przecięte wąskimi kanałami. Co dziwne,chociaż woda była mętna
nie było czuć stęchlizny ani jakiegoś zapachu z tej gamy.
Wąskie bramy domów w wielu miejscach niemal dotykały wody.
Przyszło mi na myśl, że gdy woda się podniesie to mieszkańcy będą
chyba wchodzili do domu oknem, lub wpływali gondolą na klatkę
schodową. Smutek totalny.
Gdy wyszliśmy nad Wielki Kanał, to tak jakby wejść w inny świat - 
świat wielobarwny, ruchliwy. 
Zamarzyła nam się przejażdżka wodnym tramwajem.
Wielki Kanał jest główną arterią komunikacyjną miasta, a ma tylko,
3,8 km długości. 
Ale to tu właśnie stoją najpiękniejsze budynki - pałace, których 
w Wenecji jest około setki i kościoły, w których nadal wiszą
dzieła mistrzów. Część pałaców stanowi nadal własność prywatną,
niektóre są ekskluzywnymi hotelami, trzy są muzeami.
Przejażdżka wodnym tramwajem jest świetną sprawą. 
Tramwaj wodny to nie Pendolino, można spokojnie podziwiać mijane
budynki. A tak w ogóle to nawet dość zatłoczony jest kanał. Bo tak
naprawdę cały transport w obrębie miasta jest wodny.
Wodą są dostarczane wszelkie towary, motorówkami posługują się
wszelakie służby miejskie łącznie z usługami pogrzebowymi, a do 
tego trzeba dodać całą masę gondoli obsługujących stonkę turystyczną.
Gondole nawet mi się podobają, ale jakoś nie ciągnęło mnie by nimi
pływać. Na wąskich, bocznych kanałach podobno dość często
zdarzają się kolizje "drogowe". Nad jednym z kanałów widziałam nawet
znak zakazu wjazdu.
Na szczęście dziewczyny dobrze umiały kalkulować i stwierdziły, że
wolą pieniądze za kurs gondolą wydać na coś innego. Każda z  nich
miała swoje własne pieniądze i rządziła się wg własnej woli.
Przepiękne są te wszystkie pałace nad Kanałem, a na balkonie jednego
z nich stała para nowożeńców i na ten widok wszyscy pasażerowie
tramwaju zaczęli bić brawo i machać do nich rękami.
Podjechaliśmy, a raczej podpłynęliśmy tramwajem w okolice Ponte
Rialto. To piękny,kamienny, najstarszy most nad Wielkim Kanałem.
Jego pierwsza wersja powstała w XIII wieku, 300 lat pózniej został
zastąpiony konstrukcją kamienną. Aż do XIX był jedynym mostem
przerzuconym nad Wielkim Kanałem. Jest to kamienny łuk, którego 
środkiem prowadzi wąska uliczka ze schodkami, po obu jej stronach
są sklepy. 
Z tyłu sklepików też można przejść, tuż przy kamiennej balustradzie. 
A sklepiki były pełne przeróżnych pamiątek - nie wiem,czy to była 
przejściowa moda, czy też stały element, ale wszystkie sklepiki
miały przeróżne srebrne miniatury przedmiotów codziennego
użytku.
Obok siebie stały w pełnej zgodzie miniatury samochodów różnych
marek, wózeczki dziecięce, fotele dentystyczne, pieski, kotki itp.
Zminiaturyzowany do wielkości pudełka do zapałek otaczający nas
świat. 
Poza tym mnóstwo drobiazgów biżuteryjnych ze złota i srebra oraz 
typowe drobiazgi ze szkła weneckiego.
Biedny był mój mąż, bo trzy baby stały przy tych wystawach jak
zahipnotyzowane, jęcząc i piszcząc na zmianę. Niczego tam nie
kupiłyśmy, bo ceny były nieziemskie.
Potem postałyśmy przy zewnętrznych balustradach mostu pasąc
oczy tym, co działo się na Kanale i obu jego brzegach.
Wreszcie głód sprowadził nas na ziemię.
Obiad w restauracyjnym ogródku może nie był tani, ale za to 
smaczny. 
Objedzeni a ponadto ochłodzeni deserem lodowym ruszyliśmy znów
w stronę Pałacu Dożów. Skręcając  nieco w  bok trafiliśmy do
Kościoła  św. Zachariasza. Wyobrazcie sobie ściany całe pokryte
malowidłami, od sklepienia do podłogi.
A teraz uwaga- dla mnie wnętrze kościoła św. Zachariasza jest o
całe niebo ładniejsze od wnętrza Bazyliki św. Marka.To zapewne
nietakt  z mojej strony, że tak piszę. No ale jak mówią, o gustach
się nie dyskutuje.
Od zewnątrz kościół po dawnych przeróbkach ma styl renesansowy,
wewnątrz- styl gotycki. 
Malowidła są dziełami kilku mistrzów-Tintoretta, Belliniego, Domenica 
Tiepolo oraz Bartolomeo Bono. Nie kapie tu od złota i drogich kamieni, 
ale całość jest pięknie skomponowana.
To miejsce, w którym można się skupić, pomyśleć o życiu.
Ten kościół, podobnie jak Bazylika św. Marka kryje w swym wnętrzu
szczątki swego patrona. Poza tym pochowano tu siedmiu pierwszych 
dożów weneckich.
W drodze do przystani portowej "upolowałam" malutki, uroczy sklep,
w którym oprócz całej gamy muszli znalazłam prześliczną cameę
wyrzeżbioną w muszli. 
Byłam szczęśliwa, bo tym sposobem miałam już prezent dla swej
przyjaciółki. I nie była to maska wenecka:)
Do Lido di Jesolo dotarliśmy szalenie zmęczeni.
Miałam cichą nadzieję, że za jakiś czas,  może rok lub dwa, uda
nam się jeszcze raz nawiedzić Wenecję. Ale się nie udało.

P.S.
W 2010 r moje dziecko wraz z pierworodnym i mężem  była w Lido
di Jesolo, na wczasach.
Miejscowość bardzo się zmieniła, wyrosły nowe hotele,z których
większość jest nastawiona na "turystykę rodzinną". Do Wenecji nie 
pojechali, bo mały miał wtedy zaledwie rok i 8 miesięcy.
Załączone do tekstu zdjęcia są z ich pobytu.


piątek, 14 sierpnia 2015

Urok i smutek Wenecji

O zobaczeniu Wenecji marzyłam od dawna. Tyle się przecież już naczytałam
o niej, naoglądałam na różnych filmach, teraz trzeba było wreszcie zobaczyć
to wszystko na żywo.Zresztą wycieczka do Wenecji była w programie tego
pobytu.
Miejskim  autobusem podjechaliśmy do Punta Sabbioni. 
Droga  wiła się pomiędzy szklarniami, warzywnymi ogrodami i gdyby nie paskudny tłok w autobusie, to byłoby całkiem miło.
Wysiadłam w Punta Sabbioni  nieco ugotowana.
Dalszą drogę pokonywaliśmy stateczkiem wycieczkowym. Pływanie
takimi stateczkami to ja bardzo lubię. 
Silniki mruczą swą piosenkę, fala lekko kołysze, lekka bryza odświeżająco
dmucha, słońce lśni w wodzie. Mogłabym tak pływać w nieskończoność.
Na horyzoncie już lśniły białe budynki a w  prawo od nich kolorowe.
A potem, znalazłam się w teatrze- przed nami otwierała się
scena pt. Wenecja. Ukazywały się kolejne budynki, Wenecja otwierała
 do nas swe ramiona. Był to tak piękny widok, że nawet tłumy na
nadbrzeżu nie były w stanie popsuć wrażeń.
Nasz pilot, niczym stara kwoka, nerwowo zwoływał nas w jedno miejsce.
Trasa była z góry ustawiona. To był ostatni tydzień czerwca, ale to nie
oznaczało, że turystów było mniej. Do nadbrzeża przybijały co chwilę
nowe stateczki, wysypując swą zawartość.
Ten tłum mnie przerażał - kazałam dziewczętom nie oddalać się, jakby
na to nie spojrzeć miałam pod opieką również "cudze dziecko", nie tylko
swoje.
Wrażenie totalnego chaosu pogłębiały ustawione przy nadbrzeżu kioski
z pamiątkami oblegane przez turystów, co bardzo utrudniało poruszanie
się. Dobrze, że nasz pilot był człowiekiem wysokim, a jego łysa głowa
błyszczała intensywnie  w słońcu - więc łatwo było mieć go na oku.
Tłum się kłębił, słońce paliło, bliskość wody w niczym nie pomagała-
zaczynało być mało ciekawie.
Doczłapaliśmy do Pałacu Dożów. Nie  słuchałam co ćwierka nasz pilot-
patrzyłam na Pałac i chłonęłam jego piękno.
Pałac jest w stylu gotyckim, to póżny gotyk, tzw. flembayant. 
Wszystko jest piękne-i fasada z misternymi ażurowymi arkadami i attyka
zwieńczająca budynek i  dwubarwne ściany i przecudna brama Porta  
della Carta.
I zaraz przychodzi myśl- niesamowicie pracowici byli kiedyś ludzie. 
Stałam jak wmurowana, najchętniej usiadłabym i zaczęłabym szkicować. 
Ale zamiast tego weszliśmy do środka- tak naprawdę wolałam Pałac od
strony zewnętrznej. Niestety nie było mowy o tym, by spokojnie 
popatrzeć na wszystkie szczegóły - to nie była indywidualna wizyta 
w  muzeum, gdy można spokojnie postać, popatrzeć, pomyśleć. 
To był zbiorowy przemarsz przez dostępne pomieszczenia. W ramach
zwiedzania Pałacu była też wizyta w krytym przejściu pomiędzy Pałacem
a Więzieniem.Przejście to nosi nazwę Most Westchnień i stanowił dla
skazanych okazję na ostatni rzut okiem na świat, który musieli na jakiś
czas, lub na stałe - opuścić. No cóż, Casanova też tu wzdychał, ale
jakimś cudem właśnie  tym  mostem uciekł: "ciekawe jak on to zrobił"-
zastanawiała się na głos jedna  z pań.Ale tę tajemnicę wział ze sobą
do grobu.

Następnym etapem była Bazylika Świętego Marka. To wielce ozdobna
budowla wzorowana na konstantynopolskim kościele św. Apostołów.
Zbudowano ją na planie greckiego krzyża. Bazylika ma aż pięć kopuł i
jest nieco w stylu bizantyjskim. Jest właściwie dość niejednolita, bo
każdy statek wenecki miał obowiązek przywozić ze swych wojaży coś,
czym można by ozdobić świątynię. To było sprytne posunięcie.
Fasada kościoła ma 5 portali, nad którymi znajdują się mozaiki. 
Na jednej z nich jest obraz tejże Bazyliki gdy tylko została wzniesiona.
I pomyśleć, że cała ta  olbrzymia budowla powstała tylko dlatego, by
umieścić w niej relikwie św.Marka, którą kiedyś kupcy weneccy
wykradli z Aleksandrii. Taaa, Wenecjanie byli sprytni.
Nad portalami jest galeria, którą też można zwiedzać, ale jak to
zwykle ze mną - zrujnowane kolano wciąż w zwiedzaniu przeszkadza.
Z kolejną partią tłumu wchodzimy do środka - i tu niemiła sprawa -
przepiękna podłoga i fragment ołtarza są w renowacji. Wiszą bure
płachty, a główna atrakcja kościoła jest niewidoczna. No tak, można
jeszcze zadrzeć  głowę do góry i podziwiać sklepienie. I chociaż nie
jest oświetlone to i tak kłuje  oczy złotem. Stoję z tyłu i przecieram
ze zdumienia oczy - nic tu nie czuję, wszystkiego jest za dużo - to
wizytówka bogactwa.  I taki drobny zgrzyt , który mnie zastanawia-
dziwaczne krzesełka, jak do kawiarni zamiast ławek. I dwie ambony-
ale po co aż dwie?
Wychodzę i spokojnie oglądam Bazylikę z zewnątrz i konstatuję, że
jest piękna. Czekam na swoją grupę, która pognała na galerię nad
portalami.
Rumaki z kwadrygi, które stoją nad głównym portalem są tylko
duplikatami, ale to w niczym mi nie przeszkadza.
Wreszcie wychodzą - nasz "łysulec" daje  wszystkim czas wolny,
zbiórka na powrót do Lido di Jesolo jest na przystani, teraz wszyscy 
mają czas wolny.
Dziewczyny, niczym małe dzieci lecą karmić gołębie- piszczą i kulą
się gdy te żarłoki siadają im na rękach. Rozglądam się po placu -
czuję fizycznie brak jakiegoś miejsca do przysiądnięcia -owszem,
można klapnąć w cieniu przed pobliską kawiarnią, ale trzeba zamówić
przynajmniej kawę. Wolałabym samą wodę, upał i gorąca kawa mnie
osobiście nie służą. Pomijam już niebotyczną cenę, rodem z Kosmosu.
Postanawiamy  wjechać na  Dzwonnicę. 
Drobne pół godziny oczekiwania i ....ojej, jak cudownie. Pod nami
morze czerwonych dachów. Pomału zaczynam rozpoznawać to, co
widać z góry. Czerwień dachów nie jest jednakowa. Niektóre dachy
są przez ich właścicieli pięknie urządzone - to tarasy, na których
w olbrzymich donicach rosną wysokie, gęste, kwitnące krzewy. 
Na tyle duże, że dają cień. Stoliczki, krzesełka, ławeczki. 
Aż żal,że to przestrzeń tylko prywatna. Widać całą Wenecję i
Lagunę. I wreszcie widzę dokładnie attykę Pałacu Dożów. Błądzę
nieco wzrokiem bez ładu i składu- jak miło wygląda promenada
Riva degli Schiavoni i główna przystań Gondoli. Przez most nad
Kanałem Pałacowym nadal przelewają się turyści. 
Ale z tej wysokości wyglądają całkiem sympatycznie. Szukam
wzrokiem  jakiegoś małego parku w okolicy Placu św. Marka- ale
nie widzę, a czytałam, że jest. Za to widzę na szczycie Torre
dell'Orologio ( Wieża Zegarowa) rzezbę dwóch postaci uderzających 
w dzwon.
Widać pobliską wysepkę Giudecca. Myślę o tym, że warto byłoby
i o nią zahaczyć.
Obstałam już wszystkie cztery strony dzwonnicy, więc jedziemy
w dół.
Idziemy w stronę Wielkiego Kanału.Uliczka którą idziemy jest wąska,
ale bliskość Placu św. Marka sprawia, że bruk jest równy, a sklepy
pysznią się bogatymi wystawami i niebotycznymi cenami.
Przystajemy przy małym sklepiku, w którym są różne drobiazgi
ze szkła. 
W głębi sklepu jest mały warsztat, w którym się te drobiazgi robi.
Widok obróbki szkła na gorąco jest naprawdę niezwykły- z kilku
cieniutkich szklanych kolorowych pręcików powstają  różne
kształty. Stoimy i wgapiamy się, w końcu dziewczyny postanawiają
kupić sobie po jakimś drobiazgu. Drobiazgiem "na pamiątkę" zostają
 maski weneckie ,z  uwagi na transport- niezbyt duże.
Idziemy nad Grand Canal - sporo tu różnych ogródków barowo-
kawiarnianych. Zdążymy się napić "coś zimnego i zjeść lody" zanim
ruszymy na miejsce zbiórki.
Narzekam na niedosyt i postanawiamy przyjechać tu jeszcze raz,
za jakieś 2 lub 3 dni.
Dochodzę do odkrywczego wniosku, że aby naprawdę zwiedzić
Wenecję powinno się tu być przynajmniej tydzień.

wtorek, 11 sierpnia 2015

Wakacyjne impresje


Przyjechaliśmy do hotelu mocno spóznieni, bo autokar stał ze dwie godziny 
w potężnych korkach. 
Klucze do pokoi rozdano nam szybko i sprawnie. 
Dziewczynki wybrały pokój, którego okna wychodziły na główną ulicę 
kurortu. My wzięliśmy pokój od podwórza. Nie miał co prawda "widoku" 
z okna, ale za to miał bardzo dużą łazienkę.
Łazienka należąca do pokoju dziewcząt była strasznie mała.
Obiad podano nam w pobliskiej małej restauracji - był obrzydliwy.
Makaron był "super al dente" a tak naprawdę był niedogotowany - może 
sądzili, że wymieszany z sosem pomidorowym i owocami morza zmięknie i wczasowicze  nie zauważą, że jest na wpół surowy? 
Poza tym zapach unoszący się z nad talerza przywodził na myśl jakąś
błotnistą kałużę.
Dziewczynki grzebały widelcami w talerzach mocno zdegustowane, 
w końcu wszyscy zgodnie odstawiliśmy talerze. 
Nie tylko my- reszta wczasowiczów także. Ale byliśmy głodni -z Wyszkova wyjechaliśmy około 9 rano, potem krótki postój w Austrii na uroczym
parkingu, jakieś drugie śniadanie, czyli bagietka z szynką i kawa, woda
mineralna na dalszą część drogi.
Teraz dochodziła godzina 18-ta.
Zapytałam się naszego pilota, czy zawsze będzie takie paskudne jedzenie 
ale pocieszył nas, że dziś to wyjątek. 
Dopiero potem się okazało,  że był to wyjątek potwierdzający regułę.
Dwa budynki dalej od naszego hotelu był mały bar, w którym serwowano 
pizzę, różne  dania  makaronowe a nawet naleśniki z...parówkami.
Dziewczynki  zamówiły dla siebie po małej wegetariańskiej margeritce, 
my z mężem wzięliśmy naleśniki  nadziewane parówką i serem.
Już tego wieczoru dziewczynki stwierdziły, że w Polsce pizza jest 
o niebo lepsza niż tu. 
Trochę nie dowierzałam, ale już następnego dnia przyznałam im rację.
Postanowiliśmy ruszyć  nad morze. Do wyboru były dwie drogi - jedna 
to była oficjalna, druga, " na dziko", prowadziła pomiędzy domami i była
pozbawiona chodnika, za to obfitowała w brudny piach, ale była na 
wprost wejścia  naszego hotelu i była krótka- ok. 50 m i już była plaża.
Oczywiście wybraliśmy tę bliższą.
Nad drzwiami jednego z mijanych domów wisiał szyld informujący, że 
jest tu akwarium, a wstęp  do niego jest bezpłatny.
Bez namysłu weszliśmy do środka. 
Takiego akwarium to jeszcze w życiu nie widziałam. 
W dość skąpo oświetlonym pomieszczeniu stały drewniane beczki 
napełnione wodą, a  w nich, wśród wodorostów pływały różne małe 
kolorowe rybki. 
W jednej z beczek zauważyłam "koniki morskie", stojące w wodzie  
pionowo wśród bladożółtych wodorostów.

Staliśmy nad tą beczkę z 15 minut - rybki patrzyły się na nas a my 
na rybki. 
W kolejnej beczce były nieduże kraby,w innej jakieś zupełnie nieznane
rybki, przypominające wielkością szprotki. 
W jeszcze innej były meduzy. Na ścianach wisiały jakieś zasuszone 
okazy całkiem sporych ryb, ale żadnych etykiet nie było. 
Patrzyłam na te rybne zwłoki i za nic  w świecie nie mogłam odgadnąć 
co to za ryby.
Rozbawieni nieco tym akwarium poszliśmy na plażę.

Było już na niej pusto, kręcili się tylko ludzie porządkujący plażę-
ustawiali  równo leżanki , składali parasole, opróżniali kosze na śmiecie, 
czyścili z piachu blaty stolików i krzeseł.
Z daleka, powarkując rytmicznie,  nadjeżdżał mały, zgrabny traktorek 
z miniaturową broną, której kolce przeczesywały piasek wydobywając
z niego  różne śmiecie. Za nim pomykał z grabiami i śmietniczką chłopak
i zgarniał śmiecie do plastikowego worka.
Poszliśmy na jeden z wielu drewnianych pomostów-były niewysokie, 
dość głęboko wchodziły na plażę i kończyły się tam, gdzie woda sięgała 
do pasa.
Woda była zielonkawa, a płaskie fale leniwie podpływały do brzegu i 
równie niespiesznie się wycofywały z powrotem.
Stałam w wodzie obok pomostu rozkoszując się ciepłem nagrzanej przez 
cały dzień wody. W końcu przysiadłam na brzegu pomostu, a fale 
delikatnie kołysały moimi zwisającymi luzno nogami.
Po dwóch dniach podróży autokarem było to niezwykle miłe doznanie.
Plaża była szeroka i bardzo długa- wydawało się, że nie ma końca. 
Była podzielona na poszczególne sektory, bo każdy z  hoteli miał tu 
własny kawałek plaży. 
Nasz hotel serwował plażowiczom stoliki z parasolami i krzesełkami - 
meble były białe, czasze parasoli były w białe i niebieskie paski ułożone koncentrycznie, co dawało niezły efekt wizualny. 
Na końcu i początku każdego rzędu stał duży, zamykany pojemnik na 
śmiecie, z nazwą hotelu.
Mogłabym tak siedzieć na tym pomoście jeszcze długo, ale obie pannice
rozsadzała energia po spędzeniu wielu godzin w podróży. 
Bardzo chciały rozejrzeć się po wczasowisku. Wróciliśmy tą samą drogą, 
obok "akwarium", tym razem nie podglądając rybek.
Dziewczynki koniecznie chciały się przebrać w jakieś bardziej luzackie
kreacje- w końcu jak się już jest absolwentką pierwszej licealnej to 
chce się wyglądać "szałowo". 
We wczasowej części Jesolo były "dwie ulice na krzyż" - ta główna, 
przy której stał nasz hotel i druga, znacznie krótsza od niej, gdzie 
stały nowsze i droższe hotele.
Po obu stronach ulicy były kawiarnie- niemal jedna za drugą, do wyboru 
i do koloru. Powiedzenie  "do koloru" było wielce adekwatne. 
Każda z kawiarni czarowała kolorami obrusów, serwet, poduszek na 
krzesłach, lampek otaczających ich granicę  oraz kolorem dachu i wnętrza.
A tak w ogóle całe  popołudniowe i wieczorne życie Jesolo toczyło się na 
ulicy.
Wszystkie sklepy wystawiały swój towar na ulicę- wyjątek stanowił sklep
jubilera i sklep z porcelaną. 
Tak ogólnie to bardzo się zawsze wszyscy sprzedawcy namęczyli - towar
wystawiali rano do chwili sjesty, potem wszystko chowali i około 16,00
towar znów wychodził ze  sklepu na ulicę. O północy kończono sprzedaż i
towar wraz ze stelażami wracał do wnętrza sklepów. 
Kawiarnie zamykały swe mini ogródki grubo po północy.
Pracowały właściwie do ostatniego klienta. 
Na ulicy był spory ruch, a wiek spacerowiczów oscylował od kilku miesięcy
do  lat 100. 
Bez oporów poddałam się tej wakacyjno- bazarowej atmosferze. 
Beztrosko krążyłam pomiędzy wystawionymi towarami podziwiając 
czystość włoskich barwników. 
Włosi mają zawsze takie bardzo czyste kolory - nawet róż indyjski  jest czystym kolorem i nie można o nim powiedzieć, że to "brudny róż". 
Degustowaliśmy lody wybierając nie tyle ich  smaki co ich niesamowite 
kolory- u nas naprawdę w tym czasie nie było takich lodów. 
Ale niezależnie od koloru, wszystkie lody były niezmiernie smaczne i 
nigdy nikomu z nas nie zaszkodziły.
Każde z naszej czwórki wędrowało ze szklanką jakiegoś zimnego napoju
chyba nigdy w życiu nie wypiłam tylu różnych zimnych napojów i nie 
zjadłam tylu lodów. 
Gdy już znudziło się nam krążenie pośród sklepów szliśmy na promenadę, 
która prowadziła  wzdłuż plaży. 
Chodnik był drewniany, cała droga oświetlona stylowymi latarniami. 
Było tu mało ludzi, a że droga prowadziła wzdłuż hoteli to wraz 
z mijanym hotelem zmieniała się dobiegająca z hotelowych dyskotek 
muzyka.
Następnego dnia ujrzeliśmy jak wygląda plaża pełna ludzi.
O, właśnie tak:
Pomosty były pełne wylegujących się ludzi, a moja ulubiona rozrywka,  
czyli wędrowanie płytką wodą wzdłuż plaży była mocno utrudniona.
Każdy pomost musiałam omijać albo wchodząc dość głęboko na plażę, 
albo pokonywać od strony wody, co bardzo wydłużało mi drogę.
W końcu wpadłam na swietny pomysł- nie chodziłam przed południem
na plażę ale korzystałam z hotelowego basenu, który był na hotelowym
dziedzińcu. Miało to tę zaletę, że można było przy okazji wypić koło
basenu kawę, zjeść lody lub wziąć "coś  zimnego" do picia.
Poza tym mieliśmy jeszcze w planie Wenecję.



 

poniedziałek, 10 sierpnia 2015

Dziwne spotkanie

Pisałam już tu kiedyś, że mam rodzinę, której nieomal nie znam, choć to
w sumie dość bliska rodzina, bo to bratankowie mojej matki. 
Ostatni raz widziałam dwóch z nich gdy starszy z nich i ja mieliśmy po
cztery lata a młodszy zapewne niecały rok. 
Potem widziałam kilka zdjęć i raz, w 1990 r., widziałam ich matkę, bo zjechała
z wizytą do Polski. 
Tak to jest gdy członkowie rodziny rozchodzą się niczym drogi na skrzyżowaniu wielopoziomowym.
Z całą pewnością część winy ponosi tu po pierwsze wojna, po drugie - okres powojenny.
Gdy wybuchła wojna brat matki dostał oczywiście powołanie do wojska i po
klęsce wrześniowej wraz z wieloma innymi żołnierzami trafił wpierw do Francji a potem do Wielkiej Brytanii, gdzie służył w RAFie.
Cały okres wojny stacjonował  na Wyspach Brytyjskich, był wtedy jeszcze
bardzo młodym i bardzo przystojnym facetem, a ponoć polscy piloci cieszyli się  wielkim wzięciem u brytyjskich dziewczyn. 
Były podobno zachwycone ich szarmanckim zachowaniem oraz składaniem
pocałunków na dziewczęcych dłoniach, czego żaden  Anglik nie robił.
W krótkim czasie poznał przemiłą Grace, która pracowała w cywilnej kadrze
tego lotniska. Ślub szybciutko zwieńczył to uczucie, bo polski młodzian
szanował święte zasady - najpierw  ślub, konsumpcja związku- po ślubie.
Po wojnie, stęskniony za rodziną mój wujek, postanowił wrócić na stałe do
Polski. 
Jego ojciec bardzo go do tego zachęcał, malując w listach do syna obraz powojennej Warszawy  w pięknych, pastelowych barwach. Nie napisał, że wrócił z obozu z Niemiec z otwartą gruzlicą ani tego, że jego stan raczej się nie poprawi, chociaż niemal nie opuszczał sanatorium, zmieniając tylko jego kategorie na coraz bardziej przypominające szpital.
Zapomniał również napisać synowi, że w zrąbanej do cna Warszawie jest
piekielny brak mieszkań i że ich  przedwojenne mieszkanie jest teraz mieszkaniem "kołchozowym", bo dokwaterowano im drugą rodzinę, więc on
z żoną i dwójką dzieci oraz jego siostra z dzieckiem będą  mieszkać w jednym
pokoju z kuchnią.
Rozstał się więc mój wujek z RAFem, gdzie życie może nie było, podobnie jak
w całej W.Brytanii zbyt różowe, ale przynajmniej nie było bałaganu i było to
życie przewidywalne. Mieszkali w osiedlu oficerskim i nie mieli problemów lokalowych ani aprowizacyjnych, choć tak jak i tu były  kartki.
Po dość długiej i męczącej podróży z dwójką malutkich dzieci dotarli do
Warszawy.
Grace na widok tak okropnie zrujnowanej Warszawy nieomal dostała szoku-
bo chociaż miasto było już odbudowywane, nadal widać było ogromne
zniszczenia.
W krótkim czasie okazało się, że życie tutaj zupełnie Grace nie odpowiada -
nawet w najgorszych snach nie przewidywała, że będzie dla niej takie trudne.
Po roku pobytu zaproponowała swemu mężowi by wrócili do W.Brytanii, przy
okazji zabierając mnie ze sobą, ale okazało się, że to wcale nie jest proste.
Po pierwsze wujkowi zabrano paszport, ale na pocieszenie dostał bardzo
dobrą pracę w MSZ ( znał perfekt  angielski). 
Mnie nie można było ot tak sobie wywiezć, trzeba było mnie wpierw adoptować,a to wymagało czasu, a Grece z kolei wygasała polska wiza i
bała się, że może mieć kłopoty, gdy tu dłużej posiedzi.
W końcu Grace spakowała swoje manatki i wraz z chłopcami wyruszyła w drogę powrotną do W.Brytanii. 
Umawiali się, że wujek złoży dokumenty na paszport i za jakiś czas do niej przyjedzie, być może że i ze mną. 
Na wszelki wypadek Grace zostawiła notarialne oświadczenie, że zgadza 
się, by wujek mnie adoptował.
Oczywiście wujek nigdy nie pojechał już do Grace - w kilka lat pózniej wzięli
poprzez adwokatów rozwód, a ja trafiłam do rodziców swego ojca zaraz po
wyjezdzie Grace.
I nagle, w  1990 roku Grace zapragnęła zobaczyć się jeszcze raz z byłym mężem- może dlatego, że wiedziała już o tym, że jest nieuleczalnie chory
i bliżej mu do śmierci niż do życia.
To było naprawdę trochę dziwne- przy jednym stole siedział wujek z dwiema
swymi żonami- byłą i obecną a wraz z nimi ja z córką i mężem. 
Rozmowa się jakoś nie kleiła, aktualna żona była przesadnie uprzejma i serdeczna dla byłej, co nie przeszkodziło jej w kuchni dopytywać się mnie  
po co Grace tak naprawdę przyjechała. 
No ale ja naprawdę nie wiedziałam.
W dwa lata pózniej wujek przeniósł się do lepszego świata, a obie żony prowadziły ze sobą dość regularnie korespondencję, której treści nie znam,
czego zupełnie nie żałuję. 
Wiem tylko, że w kilka lat po śmierci wujka "była" chciała przyjechać do 
Polski, ale druga żona nie wyraziła entuzjazmu i ten projekt upadł.
I teraz, nagle, do Polski zjechał z W.Brytanii mój rówieśnik.
W międzyczasie odeszły w dość podobnym okresie obie żony mego wujka, 
o czym nawet nie wiedziałam, a dowiedziałam się od niego.
A mój wujeczny brat przyjechał by się dowiedzieć coś na temat spadku po
swym ojcu. 
Tyle tylko, że  biedak zle trafił - ja nic mu w tej sprawie nie pomogę, bo niczego nie wiem.
Za to domyślam się, dlaczego druga żona wujka zupełnie przestała się ze
mną kontaktować- w 75 wiośnie życia wyszła ponownie za mąż. Zapewne sądziła, że ja, jako najbliższa rodzina wujka będę jej to miała za złe.
Jak widzicie życie to wielce skomplikowana historia -ciągle się w nim coś plącze.
A, zapomniałabym - dostałam zaproszenie do Londynu, ale nie sądzę bym
skorzystała.


sobota, 11 lipca 2015

Horyzont zdarzeń-XI

Sporo wody upłynęło nim "papiery przemówiły". Po śmierci niemal całego
pokolenia  babci Marysi, Weronika nawiązała kontakty z jej bratanicami,
które właściwie były w jej wieku. Bo ich ojciec, najmłodszy brat babci
Marysi był od niej o kilkanaście lat młodszy, ale z zupełnie nie znanych
Weronice powodów nie utrzymywali zbyt bliskich kontaktów. 
Za to Babcia Marysia swe bratanice dawała  zawsze Weronice za wzór 
cnót wszelakich, tak samo postępował jej brat, wychwalając pod 
niebiosa Weronikę.
Efekt był dość nieoczekiwany - dziewczyny nie znając  się wcale czuły 
do siebie szczerą niechęć.
Właściwie były one jej ciotkami, ale różnica wieku była tak znikoma, 
że mówiły do siebie po imieniu.
Inicjatywa kontaktów wyszła właściwie od nich i wkrótce obie  strony
zorientowały się, że są ofiarami dziwacznych metod wychowawczych
lwowskiego rodzeństwa. 
One miały zaszczepioną miłość do Kresów i silną nienawiść do tego
co żyje i istnieje za Bugiem od chwili zakończenia II wojny światowej.
A Weronika wychowana przez dziadków nie mogła się z tym pogodzić. 
Babcia Marysia opuszczając Lwów definitywnie zamknęła za sobą pewien
okres swego życia -od chwili opuszczenia Lwowa nigdy już tam nie była.
Podkreślała, że ludzie we Lwowie byli jednak tolerancyjni, że miasto 
było wielokulturowe i nie było problemów etnicznych. 
Nie do końca była to prawda, ale babcia tak właśnie to przedstawiała
Weronice.
Dziadek z kolei uczył ją, że nie ma gorszych i lepszych nacji, że nie ma
również znaczenia jakich kto miał przodków. Bo najważniejsze jest
jakim jest się tu i teraz człowiekiem, a nie kim był dziadek lub pradziad.
Bo idioci i dranie zdarzali się również w arystokratycznych rodzinach, 
a prawi ludzie wywodzili się również i z wiejskiej biedoty. 
Ale pomimo sporej różnicy poglądów jakoś się Weronika dogadywała
z bratanicami babci. Ba, nawet były kiedyś wszystkie wraz ze swymi
dziećmi razem na wakacjach w Bieszczadach.
I wtedy właśnie powiedziała im o tych tajemniczych fotokopiach.
Ale dla nich to wcale nie było tajemnicą, od dawna wiedziały o co chodzi.
Właściciele tych tarcz herbowych wywodzili się ze Szwajcarii. 
Ale w bardzo dawnych czasach Szwajcaria był bardzo ubogim krajem a
ówczesne rycerstwo oraz wielu szlachciców utrzymywało się służąc
w obcych armiach. 
Niektórzy powracali do Szwajcarii, inni osiedlali się w krajach, w których
służyli. Właściciele tych herbów nie powrócili nigdy do Szwajcarii.
Ślady potomków Konrada i Fryderyka znaleziono na terenie dzisiejszych
Czech, między innymi w Libercu jak i również na terenie byłej Jugosławii
oraz dzisiejszej Austrii. Najdawniejszy "lwowski" ślad sięgał roku 1830
i był to ojciec pradziadka Weroniki. Był zawodowym wojskowym.
Do Lwowa przybył najprawdopodobniej z terenu dawnej Jugosławii.
Nie udało się jednak ustalić, czy miał tylko jednego syna czy też może
byli i inni potomkowie.
Ciotko-kuzynki Weroniki były bardzo dumne, że pradziadek ich ojca
był z "herbowej rodziny" .
A Weronice było to zupełnie obojętne. Raczej bardziej ją cieszyła ta
różnorodność genów. Nie od dziś wiadomo, że najlepiej by krzyżujące
się ze sobą geny pochodziły z dość odległych od siebie stron.
Dziś całe pokolenie babci Marysi już nie żyje, z pokolenia rodziców
Weroniki też już większości nie ma. 
Ciotko-kuzynki Weroniki i ona sama też zaczynają pomału schodzić
ze sceny.
Jeszcze się  śmieją, żartują, ale chwilami każda z nich zdaje sobie
sprawę z tego, że powoli, powoli trzeba się szykować do przejścia
na tę drugą, nieznaną stronę istnienia. 
Wszystkie starają się przekazać swym dzieciom jak najwięcej 
wiadomości o tych którzy już przeminęli.
Tyle tylko, że wcale nie mają pewności, że pamięć o tych co odeszli
przetrwa.
Ale próbować trzeba, warto.
                                          Koniec
 

piątek, 10 lipca 2015

Horyzont zdarzeń -X.

Wizyta cioci Nusi dobiegła końca. Siostry żegnały się czule, jakby już wtedy
wiedziały, że więcej się nie spotkają. 
Nadal prowadziły regularną korespondencję, ale dla jednej i drugiej  podjęcie podróży i związany z  nią wysiłek przekraczały ich siły.
W domu pozornie wszystko wróciło do normy, a Weronika zaczęła się
spotykać z pewnym młodym chłopakiem, którego poznała jeszcze przed
śmiercią dziadka. I chociaż dziadek widział go zaledwie kilka razy, zapałał
do niego szczerą sympatią. Bo Bartek, gdy dziadek już był w szpitalu
pomagał Weronice  w opiece, twierdząc, że Weronice z nim będzie łatwiej
przebywać na sali gdzie leżeli sami mężczyzni. A tuż przed śmiercią dziadek
wzywał po imieniu Bartka, o czym opowiedziała Weronice jedna z salowych,która była przy nim na sali operacyjnej.
Bartek był zaledwie o rok starszy od Weroniki, ale dziwnym trafem mieli o 
czym pogadać, choć tak po prawdzie to podział ról był taki, że on gadał, a ona słuchała.
Nie wzbraniał się przed tym by siedzieli często w domu Weroniki zamiast iść
gdzieś do  kawiarni czy też kina. Bartek kończył studia na politechnice i
właściwie mieli bardzo mało czasu na spotykanie się.
I tym sposobem wymyślili, że jeśli razem zamieszkają to będą mieli dla 
siebie  nieco więcej czasu. Pomysł był nieco szalony - nie mieli mieszkania
ani pieniędzy.
Jedyną osobą, która nie protestowała była babcia Marysia, która uznała,że
skoro tuż przed śmiercią jej mąż wołał Bartka, to jest to znak, którego nie
należy lekceważyć. 
Ojciec Weroniki kazał jej się popukać w czółko, bo poprzedni kandydat na
 zięcia bardziej mu się podobał, ale Weronika powiedziała, że oni muszą
się pobrać- oczywiście nie dopowiedziała, że to dlatego, żeby mieć więcej
czasu dla siebie. Rodzina Weroniki pochopnie wysnuła wniosek, że pewnie
potomek w drodze.Matce Weroniki było zupełnie obojętne co jej córka
robi, miała własne problemy.Ale wszyscy zgodnie uważali, że ten ślub
to przejaw egoizmu Weroniki, bo przecież powinna zaczekać aż babcia
odejdzie w ślad za dziadkiem.
Tradycji rodzinnej stało się zadość - to była kolejna panna młoda, która
nie miała sukni ślubnej - ślub brała w kostiumie, zamiast welonu był
biały kapelusz, z rondem skrywającym dość dokładnie twarz.
Na tej uroczystości było równie mało rodziny jak i na pogrzebie. Ale to
młodym zupełnie nie przeszkadzało. 
Nie było im łatwo -pierwszy rok mieszkali  razem z rodzicami Bartka i 
to był wielce poroniony pomysł. Potem zamieszkali z babcia Marysią, 
wreszcie zdecydowali się wynająć oddzielne mieszkanie. Ale przez to
cała pensja Weroniki szła na wynajęcie mieszkania i jej studia odpłynęły
chwilowo w dal.
Lata mijały, raz lepsze raz gorsze.Wpierw zmarł ojciec Bartka, rok pózniej 
ojciec Weroniki. 
Po długich latach wyczekiwania Weronika i Bartek odebrali klucze do
własnego "M". Przeprowadzając się do własnego "M" Weronika zabrała
wszystkie rodzinne dokumenty.
W międzyczasie Weronika  ukończyła studia, pożegnała na zawsze ciocię 
Nusię. W trzy lata po otrzymaniu mieszkania na świat przyszła maleńka
księżniczka. A gdy maleńka  miała niecałe 3 lata odeszła z tego świata
babcia Marysia. Przeżyła swego męża o 12 lat.
Weronika zabrała z domu resztę zdjęć i dokumentów.
Spoczywały spokojnie w swoich pudełkach i nadal niczego nie zdradzały.
                                         c.d.n.

 

czwartek, 9 lipca 2015

Horyzont zdarzeń -IX

O tym, jak doszło do tego, że babcia Marysia  została wybranką serca dziadka Witka, niewiele się Weronika dowiedziała. 
Jedno było pewne -pojawienie się we lwowskiej filii młodego dyrektora, dotychczasowego mieszkańca Wiednia, było sporą sensacją i wywołało duże poruszenie wśród młodych panienek.
W tych czasach w biurze pracowały młode kobiety do chwili zamążpójścia, kobiety niezamężne,czule nazywane "starymi pannami", czyli te, które 
męża nie znalazły a już przekroczyły 25 rok życia oraz wdowy.
Nowy dyrektor był młody, przystojny i do tego - kawaler.
Jak twierdziła babcia Marysia panienki "wychodziły ze skóry" by wpaść w oko
nowego dyrektora. A do tego wszystkiego "nowy" był bardzo towarzyskim
człowiekiem, przesiąkniętym wiedeńską atmosferą.
I  babcia Marysia, 145 cm wzrostu, 40 kg żywej wagi, żadna piękność, jakimś cudem przyciągnęła jego uwagę.
W 1916 roku, w marcu, wzięli ślub, chociaż narzeczona nie miała jeszcze
ukończonych 21 lat. Była wojna,warunki bytowe pogarszały się ciągle, więc
panna młoda zrezygnowała z obstalowania dla siebie sukni ślubnej - przed
ołtarzem stanęła w "niedzielnej" bluzce i spódnicy, zamiast welonu miała
biały kapelusz przybrany dwiema tiulowymi różami.
Rodzice babci Marysi, którzy wynajmowali całe jedno piętro, jeden pokój
przeznaczyli dla młodych.
Dziadek Witek był właściwie ulubieńcem całej rodziny babci Marysi.
Nic dziwnego, był człowiekiem wielce tolerancyjnym, nigdy nikogo nie
podejrzewał o złą wolę, zawsze potrafił usprawiedliwić czyjeś postępowanie.
Wspólne prowadzenie domu było korzystne dla obu stron -Marysia bowiem
przestała pracować, więc pomagała w domu swej mamie,która zawsze miała
ręce pełne roboty. 
W rok po ślubie na świecie pojawiła się "mała księżniczka",w trzy lata potem
syn. "Mała księżniczka" odebrała ten fakt  jako zamach na jej podstawowe
prawa - na dzień dobry urocza trzylatka przygrzmociła noworodkowi swym
dużym misiem. W dwa lata pózniej ponowiła zamach na jego życie waląc
braciszka metalową łopatką w czoło. Blizna po tym ciosie i takie układy między rodzeństwem pozostały na zawsze.
Weronika niewiele  mogła się dowiedzieć o ojcu babci Marysi, czyli swym 
pradziadku. Jedyne co było pewne - bardzo kochał i poważał swą dużo
młodszą od siebie żonę. Był urzędnikiem państwowym na kolei, bo kierownik
pociągu był de facto urzędnikiem. 
Ale , jak twierdziła babcia Marysia, kierownik pociągu musiał znać się na wielu rzeczach.Był odpowiedzialny za ludzi z obsługi pociągu a jednocześnie musiał
się znać na  sprawach technicznych. W wolnych chwilach bardzo dużo
czytał, podkradał z kredensu prababci czekoladę i podkarmiał nią wnuczęta.
Gdy był młodszy często mówił, że byłoby wspaniale, gdyby ktoś wymyślił 
maszynę cięższą od powietrza, a jednak unoszącą się w nim z pomocą
silników. Niestety doczekał się tych latających maszyn - kilka z nich
zbombardowało lwowski dworzec. I ten fakt mocno ostudził jego entuzjazm. 
A prababcia? jaka była?- zapytała Weronika.
Zmęczona i bardzo dla wszystkich dobra. Starała się zawsze by choć raz na tydzień spotkać się ze swoimi siostrami. Bardzo się kochały. 
A taką ją zapamiętałam 
Twój pradziadek w tym samym czasie wyglądał tak:
To zdjęcia chyba z 1918 roku. Nigdzie nie ma na nich daty, więc
tylko tak przypuszczam. 
Babcia zamilkła i z rozczuleniem przyglądała się zdjęciom.
                                       c.d.n.