czwartek, 20 lutego 2014

Skąd się biorą życiowe mądrości?

Z tego co pamiętam, to zawsze jako dziecko miałam w domu "tyły". Ciągle były
jakieś afery, ze mną w roli głównej. Niemal wszystko psułam, bo musiałam
zobaczyć co jest w środku. Były to czasy, gdy po pierwsze niemal nie było zabawek,
a te co były nie grzeszyły urodą. Ofiarą mej niezdrowej ciekawości padały misie,
z których wypadały trociny, prawdziwe drewniane wiórki. Lalki też przeważnie  miały
miękkie korpusy , także wypełnione trocinami, ale znacznie drobniejszymi. Bez trudu
rozpruwałam ich ubranka, a potem zszyte na okrętkę korpusy.
Celuloidowe lalki miały zawsze mocno nadwyrężone  stawy  barkowe i biodrowe,
bo zaglądałam do ich wnętrza  mocno odciągając gumki. Po kilkunastu takich
odciąganiach kończyn od tułowia, lalczyne rączki i nóżki smętnie zwisały.
Ogólnie zawsze miałam dość dzikie pomysły - kiedyś wykończyłam dość szybko
piękną palmę, bo podlewałam ją roztworem tajemniczych tabletek - jedne były
bardzo żółte, drugie bordowe i obie wspaniale puchły w zetknięciu z wodą.
Oczywiście mnie najbardziej interesowało zjawisko "puchnięcia" tych tabletek,
a roztwór wylewałam do doniczki z palmą, bo gdybym poszła z tym do kuchni,
zaraz by się wydało, że zainteresowały mnie te tabletki.
Kiedyś, gdy zostałam sama w domu, obrałam z łupin chyba ze 2 kg cebuli, która
leżała rozłożona na  jakimś papierze by przeschła, bo miała być przechowywana
przez zimę. Narobiłam się przy tym okrutnie, bo cebule były dość drobne, a nagrodą
za ten trud była koszmarna awantura.
Jak większość dzieci funkcjonowałam głównie na podsłuchu -dość wcześnie załapałam,
że jeśli dorośli mówią coś szeptem, lub wtedy gdy myślą, że dziecko śpi, to należy
taką wiadomość dobrze zapamiętać.
Natomiast to wszystko, co mówiono  do mnie bezpośrednio jakoś mnie omijało
i niezbyt do mnie trafiało.
Gdy  wreszcie zaczęłam sama czytać, co było nim zaczęłam chodzić do szkoły,
zaczęłam czytać niemal wszystko, oprócz gazet. Do gazety zrażał mnie paskudny
zapach farby drukarskiej. Najmniej mnie interesowały książeczki dla dzieci. I tym
sposobem przeczytałam libretta niemal wszystkich oper i operetek. Libretta operetek
były dla mnie o tyle milsze, że zawierały słowa najbardziej znanych arii operetkowych,
 a te znałam niezle, bo dziadek był wielbicielem operetek.
Najbardziej pod słońcem lubiłam jednak podczytywać książki, które dziadek wypożyczał
z biblioteki. Do dziś pamiętam, że pierwszą tak podczytywaną książką była "Dag córka
Kasi", autorstwa Lillian Seymour-Tułasiewicz. Czytałam z zapartym tchem, i w krótkim
czasie dotarłam do miejsca, w którym czytał dziadek . I wtedy niechcący przełożyłam
dziadkowi zakładkę w złe  miejsce. Wydało się, że podczytuję dziadkową lekturę, ale
tym razem nie było afery - dziadek stwierdził, że mogę ją czytać, a jeśli czegoś nie będę
rozumiała, mam się zapytać. I zapytałam - a gdzie jest ta Ameryka?
Póznym wieczorem, z podsłuchu dowiedziałam się, że jak na taką upartą i nieznośną
istotę to jestem całkiem mądre dziecko. A czytanie jeszcze nikomu nie zaszkodziło.
A potem dostałam od dziadka "Heroje czyli klechdy greckie o bohaterach".
Książkę napisał w końcu XIX w. Charles Kingsley. Utonęłam w niej całkowicie.
Te pierwsze, jak je nazywałam "prawdziwe książki" przeczytałam oczywiście po raz drugi
gdy miałam już znacznie więcej lat - i też mi się podobały.
Bardzo lubiłam słuchać opowieści  babci o jej młodych latach, o nieznanych mi zupełnie
pradziadkach, o różnych babcinych kuzynkach i ich losach.
Dopiero wiele lat pózniej "załapałam", że każda taka opowieść niosła w swej treści jakiś
morał. Generalnie  każda z opowieści  świadczyła o tym, że cokolwiek robimy w życiu ma
to swoje konsekwencje. I dlatego nim się podejmie jakąś decyzję trzeba się wpierw nad
nią dobrze zastanowić. A często trzeba myśleć bardzo szybko. Poza tym trzeba umieć
uczyć się również na cudzych błędach, bo na  naukę na własnych błędach może nam
po prostu życia nie starczyć.
Tępiono we mnie tzw. instynkt stadny - to, że inni lecą coś zobaczyć, to wcale nie świadczy
o tym, że rzecz jest warta obejrzenia. Wpierw trzeba się dowiedzieć o co chodzi i pomyśleć
czy warto dołączyć do tłumu. A w ogóle  tłumu należy unikać, bo tłum trudno opanować.
Jeszcze nic dobrego nie przydarzyło się komuś w tłumie, niezależnie od tego gdzie to było.
I tu była opowieść jak w tłumie na Jasnej Górze babciny brat zagubił swą małą córkę. Nim
się odnalazła omal zawału nie dostał.
Babcia zawsze, od najwcześniejszych lat wkładała mi do głowy dwie rzeczy- jedną
dotyczącą śmierci, a pózniej drugą, dotyczącą posiadania własnych dzieci.
Po pierwsze - wszystko co żyje, od chwili pierwszego dnia życia uparcie dąży do śmierci i
nic ani nikt tego nie zmieni. Trzeba to przyjmować naturalnie, jako część rzeczywistości.
Gdy wszystko idzie po kolei, że wpierw odchodzą ci najstarsi, to wszystko jest normalne,
nie jest tragedią - tragedia jest wtedy, gdy rodzice muszą odprowadzać na cmentarz
własne  dzieci.
Co do dzieci- trzeba pamiętać, że dzieci powołujemy do życia nie dla  siebie a dla świata.
I choć w naszym sercu dziecko, nawet  b. dorosłe zawsze jest dzieckiem, następuje chwila,
gdy ono musi stać się zupełnie oddzielnym bytem, a ten, którego dziecko wybierze na
swego najbliższego partnera w życiu, powinien być ważniejszy dla niego niż ojciec i matka.
Po prostu trzeba w pewnej chwili drugi raz odciąć pępowinę i zdjąć znad dziecka ochronny
parasol.
Jest jedna rzecz, której nie udało się babci mnie nauczyć - pomimo próśb i łajań, kar i
awantur pozostałam bałaganiarą pierwszej wody. Dostaję wręcz bólu głowy na widok
wszystkiego poukładanego "pod sznurek". Gdy coś robię wokół mnie wygląda jakby tajfun
przeleciał przez pokój- bo wszystko musi być pod ręką. Gdy skończę - pochowam, ale nie
wyrobiłabym, gdybym bez przerwy coś musiała  zamykać, chować, wyjmować.