piątek, 28 lutego 2014

Przeklęte szkolenie - cz.VI

Michalina obejrzała plany mieszkań, zerknęła na adresy mieszkań do wynajęcia i
powiedziała: wiesz, nie czuję się na siłach wybrać coś dla ciebie, bo niczego o
tobie nie wiem. Nie mam pojęcia jakie masz zainteresowania, hobby, co robisz po
pracy - jesteś dla mnie białą kartą. Może powinieneś raczej poprosić o pomoc
kogoś z rodziny, mamę, tatę albo swoją dziewczynę.
Co do wynajęcia - chyba najlepiej wynająć coś stosunkowo blisko Instytutu, tak
żebyś nie musiał daleko dojeżdżać, żebyś mógł dojechać od biedy rowerem lub
dotrzeć piechotą.
Stosunkowo niedaleko Instytutu jest spore osiedle i jak widzę  są tu dwa mieszkania
do wynajęcia. Nie jest to lokalizacja marzeń kogoś, kto  na stałe chce zamieszkać
w Warszawie, ale jako "przejściówka" to mogłoby być.
A co do mieszkania - ja wzięłabym to z oddzielną łazienką i WC i kuchnią wydzieloną
na stałe. Bo być może szczytem mody są "kombajny" salonowo-kuchenne, ale wtedy
trzeba bardzo dbać o porządek w kuchni lub najzwyczajniej w świecie stołować się
poza domem.
Nie ma tak dobrych wyciągów kuchennych, by zupełnie zneutralizować zapachy
gotowanych lub smażonych potraw.
No i dlatego  uważam, że może lepiej doradziłaby ci twoja dziewczyna lub mama.

Mirek uśmiechnął się - nie mam ani mamy ani dziewczyny. Mama umarła gdy byłem
w liceum,  dziewczyny nie mam, a ty jesteś  mężatką. Od niedawna mam  macochę,
nawet całkiem fajna kobieta. Rozwódka z dorosłym synem, mało interesującym.
Mama przed śmiercią zapisała na mnie dom po swoich rodzicach - stąd mam forsę
na mieszkanie własnościowe.Ojciec nalegał bym raczej kupił domek, ale ja już
dość miałem mieszkania w domku. Taki domek to worek bez dna. Bez przerwy
trzeba inwestować.
No i prawie wszystko o mnie wiesz. Dużo tego nie ma, jak widzisz. A to co jest
pod "prawie" - pewnie kiedyś ci powiem.
I wierz mi - ja cię nie podrywam - szanuję fakt, że jesteś mężatką, mam tylko taki
sposób bycia. Podobno masz bardzo przystojnego męża, jak twierdzą twoje
koleżanki z pracy. I nie często go pokazujesz.
Michalina zaczęła się śmiać - przecież mąż to nie obrazek, by go pokazywać. Ja
po prostu nie lubię tych spędów z okazji świąt Bożego Narodzenia- byłam  raz,
sama  i wystarczy. Nie cierpię tych modnych przyjęć  "na stojaka"- brakuje mi
rąk a poza tym po godzinie stania mam dosyć. Czuję się  jak w kolejce w mięsnym.
Rok temu uparli się, by zorganizować "zakładowego Sylwestra" w klubie
oficerskim. I chyba strasznie się moje koleżanki zawiodły, bo mój mąż nie tańczy,
ze mną też nie, więc się wytańczyłam z kolegami z pracy i zaraz po północy stamtąd
zniknęliśmy. Musiałam przyrzec mężowi, że nigdy więcej nie  zaciągnę go na taką
imprezę bo się na niego "baby patrzyły gdy ja hasałam".
Mirek też się  śmiał, a potem spoważniał i zapytał - to mąż ci pozwala tak hasać
z innymi? Na jego miejscu to bym się nauczył tańczyć by mi inni nie porywali
żony do tańca. Bo taniec to zawracanie głowy nogami, wiesz? Ale dobrze wiedzieć,
że lubisz tańczyć, bo ja też.
Obiad niestety ich nie zachwycił, jedynie kawa i "coś słodkiego-czekoladowego"
uratowały sytuację.
Michalina zerknęła na zegarek i stwierdziła, że musi już iść pomieszkać, bo nie
mówiła mężowi, że wróci pózno. Mirek proponował, że ją odwiezie, ale Michalina
wzięła taksówkę, która właśnie podjechała pod klub przywożąc gości.
W drodze zastanawiała się co było ukryte w życiorysie Mirka pod słowem "prawie".

Romka jeszcze nie było w domu, chyba jeszcze nie wrócił z pracy.
Zrobiła sobie herbatę, włączyła film i otulona kocem spoglądała na ekran. Obudziło
ją delikatne głaskanie po głowie i ciche mruczenie do ucha. To Romek dopytywał się,
czy ma ją zanieść do łóżka czy pójdzie sama. Była już niemal północ. Romek wrócił
przed dziewiątą, ale gdy zobaczył jak mocno Michalina śpi, żal mu było ją budzić.
W końcu doszedł do wniosku, że w ubraniu, zwinięta w kłębek, z głową na oparciu
kanapy to się raczej nie wyśpi dobrze.
Po raz pierwszy Michalina zapytała się go, gdzie był - nigdy nie zadawała żadnych
pytań, więc Romek zrobił nieco zdziwioną  minę i zamiast odpowiedzieć zapytał-
a gdzie ty byłaś? bo dzwoniłem do domu, ale cię nie było.Musiałem pojechać do
rodziców i chciałem ci o tym powiedzieć. Kran się zepsuł, a tata naprawiając go
skaleczył się w rękę, wiec musiałem dokończyć  naprawę za niego. Potem mama
wcisnęła we mnie kolację i wróciłem.
A ja byłam w klubie na obiedzie, z facetem. Obiad był obrzydliwy, ale kawa i
czekoladowe coś było pyszne.
Znam go?- zapytał Romek. Nie, nie znasz, ja też prawie go nie znam. Poznałam go
na szkoleniu. Zmienił miejsce pracy z Krakowa na Warszawę i poprosił o pomoc
przy wybraniu miejsca na mieszkanie. Wiesz, on się dziwi, że nie nauczyłeś się
tańczyć i ja tańczę z innymi. I wiesz,  on twierdzi, że wszystkie dziewczyny
z pracy mówią , że mam  bardzo przystojnego męża. Będę musiała uważać by cię
któraś nie poderwała.
Romek zaczął się śmiać - no jasne, mnie przecież tak łatwo poderwać! Tobie to
zajęło raptem dwie  minuty.
Michalina prychnęła z oburzeniem - nie podrywałam cię, obcas mi się złamał,
wywaliłam się i skręciłam kostkę- nie musiałeś mnie podnosić, nie prosiłam o pomoc!
Nie musiałeś mnie zawozić na pogotowie ani potem wydzwaniać jak tam moja
kostka. I przychodzić do mnie do domu i rysować mi na gipsie głupie obrazki.
Romek śmiejąc się tłumaczył - gdybyś nie chciała mnie poderwać nie padłabyś jak
długa do moich stóp.
Michalina do dziś pamięta jak to było - na niemal pustym korytarzu złamał się jej
szpilkowy obcas -akurat na tym odcinku podłoga była wyłożona płytkami, które
były śliskie. Michalina upadła i poczuła straszliwy ból. Usiłowała wstać i wtedy
nie wiadomo skąd stanął nad nią Romek - pomógł wstać i posadził na parapecie
okiennym.
Obejrzał puchnącą szybko kostkę, kazał zdjąć szpilkę ze zdrowej stopy, potem
poszedł po jakiegoś kolegę i razem zaciągnęli  ją do gabinetu lekarskiego. Tam
pielęgniarka dała jej jakiś zastrzyk i powiedziała, żeby ją zawieżć na ostry
dyżur ortopedyczny. Chłopcy znów pomogli jej poskakać na zdrowej nodze do
wezwanej taksówki i Romek pojechał z nią do szpitala. Potem odwiózł ją znów
taksówką do domu, pomógł pokonać schody i uspokajał jej mamę, że to drobiazg.
Przez 6 tygodni dzwonił  lub przyjezdżał bardzo regularnie i tak jakoś wrósł
w jej życie. Trzymał za rękę gdy ściągali gips bo się okropnie bała i pilnował by
za wcześnie nie chodziła na jakimkolwiek obcasie.
W dwa lata pózniej pobrali się.
c.d.n.



czwartek, 27 lutego 2014

Przeklęte szkolenie - cz.V

Zimowe dni płynęły dość monotonnie, praca-dom, dom-praca.Zima była bardzo
denerwująca, na zmianę śnieg i mróz i zaraz potem roztopy. Wszyscy byli zli,
bo roztopiony solą śnieg obrzydliwie niszczył obuwie i niemal wszystkie kobiety
zaczynały dzień w pracy od oczyszczenia butów z nalotu soli. W każdym pokoju
stała obok wieszaków "kolekcja" zimowych butów. Dyrektor kręcił nosem, że to
mało biurowo wygląda, no ale  nie było przecież w budynku szatni.
W domu Romek szykował się do służbowego wyjazdu, czasami wracał do domu
znacznie wcześniej niż Michalina i wtedy gdy wracała, osobiście odgrzewał dla
niej obiad. Wieczorami Romek pracował w gabinecie, Michalina gotowała obiady
jak zwykle na 2 lub trzy dni, sprzątali najczęściej razem w soboty- Romek
przelatywał odkurzaczem całe mieszkanie, Michalina wycierała kurze.
Zimą Michalina chętnie przesiadywała w domu, oglądała nagrane i dotąd nie
obejrzane filmy, dużo czytała.
Tuż przed świętami Bożego Narodzenia zadzwonił do Michaliny Mirosław. Złożył
"na zapas" życzenia, a na jej pytanie "jak ci leci w pracy?" odpowiedział wielce
tajemniczo - zmiany mi się szykują od nowego roku, ale nie mogę nic mówić bo
jak wiesz, ściany mają uszy. Michalina była pewna, że pewnie obiecali mu nowe
stanowisko.
Obie rodziny zapraszały ich na wigilię - to miała być kolejna podwójna wigilia.
Bardzo to było męczące - wieczorem padali jak muchy z przejedzenia, bo każda
z mam pilnowała by koniecznie wszystkiego popróbowali.
I wtedy Romek  powiedział -  a może wyjedziemy w ciemno do Zakopanego?
Wezmiemy resztki urlopu, wyjedziemy na święta, wrócimy 2 stycznia.
Zawsze się znajdą miejsca, na dworcu będą z pewnością "naganiacze". Najwyżej
nieco przepłacimy.
Wyjechali w przeddzień wigilii. W Krakowie zjedli obiad i bez większych problemów
dojechali do Zakopanego. Wpadli do domu wczasowego, w którym często bywali,
lecz już nie było wolnych pokoi, ale  jedna z pracownic recepcji obiecała, że w ciagu
godziny coś dla nich znajdzie na kwaterach prywatnych.
Mieli szczęście, bo znalazł się pokój w małym pensjonacie Orbisu. Pokój był
malutki ale z balkonem, kuchnia i jadalnia były w tym samym co pokój budynku.
Sporym mankamentem był fakt, że pokój miał tylko umywalkę a do łazienki trzeba
było zejść na półpiętro. Ale praktycznie mieli tę łazienkę dla siebie, bo na górze nie
było więcej gościnnych pokoi.
Pensjonat był drewniany, w budynku było zaledwie 5 pokoi, sala jadalna i kuchnia.
Na posiłki dochodzili wczasowicze z dwóch orbisowskich willi.
Jedzenie było jak to w Orbisie - bezbłędne. Romek tak wszystko pałaszował jakby
był zagłodzony. Michalina też całkiem sporo jadła.
Wigilia była miła, kierowniczka złożyła wszystkim życzenia, na stołach były opłatki
i typowe wigilijne dania.
Największe powodzenie miały pierogi z grzybami i jak zawsze były dla wszystkich
dokładki. Romek stwierdził, że były  nawet lepsze niż te robione przez jego mamę.
Prowadzili bardzo higieniczny tryb życia - wstawali o ósmej rano, spać chodzili
o ósmej wieczorem. Zamiast kolacji brali drugie śniadania, obiad jedli w porze
kolacji - całe dnie spędzali na wędrówkach. Pogoda była cudowna, choć nocą mróz
spadał do -30 stopni a w dzień było -20, ale było bardzo wysokie ciśnienie, świeciło
obłędnie słońce i chodzili z gołymi głowami, chyba głównie dlatego, że nie wiedzieli
że taki mróz.
Noc sylwestrową grzecznie przespali i w nowy rok po śniadaniu ruszyli w drogę
powrotną.
Zakopianka była dziwnie pusta, zapewne ludzie jeszcze odsypiali Sylwestra.
Postanowili, że wszystkie święta będą spędzali poza domem i nie będzie problemu
do których rodziców mają wpaść wcześniej.
Ten zimowy wypad w góry dobrze obojgu zrobił. Już z góry cieszyli się, że na
początku kwietnia będzie Wielkanoc. Postanowili zarezerwować sobie miejsca
znacznie wcześniej i też w Orbisie.
Warszawska zima nadal dawała wszystkim do wiwatu, Michalina z rozrzewnieniem
wspominała zimowe górskie krajobrazy i  wędrówki  reglowymi dolinkami.
Romek szykował się do wyjazdu, który miał nastąpić na przełomie lutego i marca.
Leciał  wraz z  dwoma kolegami do Los Angeles, na całe dwa tygodnie. Wszyscy
trzej byli bardzo tym wyjazdem  zdenerwowani i nie za bardzo wiedzieli dlaczego
pół biura, a zwłaszcza płeć piękna im tego wyjazdu zazdrości.
W połowie stycznia zadzwonił do Michaliny Mirek. Wpierw dość długo zagajał
na tematy fachowe, w końcu  zapytał, czy Michalina może mu poświęcić nieco swego
cennego, prywatnego czasu. A wtedy on jej powie o tych zmianach, poza tym chce się
jej w pewnej sprawie poradzić.
Umówiła się z nim na następny tydzień, w poniedziałek, będąc pewna, że wpierw go
spotka w biurze, bo z pewnością przyjeżdża  służbowo.
W poniedziałek po pracy poszła do klubu NOT-u, gdzie się mieli spotkać na obiedzie.
Zastanawiała się nawet czy ma tam iść, bo jakoś nie widziała Mirka tego dnia w ich
biurze, ale i przecież nie szukała go nigdzie. 
Może był tylko w  Zakładzie Doświadczalnym , a ten był przecież w innym budynku.
Mirek już był, siedział przy stoliku i przeglądał z uwagą jakieś papiery.
Jaki pracowity z niego facet - pomyślała Michalina i cichutko do niego podeszła.
Nieco zaskoczony poderwał się z krzesła, przywitał się bardzo oficjalnie, odsunął dla
niej krzesło i poczekał aż usiadła.
A co ty tak intensywnie pracujesz? znów coś nie gra? Mirek bez słowa podał jej
przeglądane papiery. Były to dokumenty z jakiejś spółdzielni mieszkaniowej, plany
kilku mieszkań i sporo wypisanych odręcznie  adresów z wypisanymi warunkami
wynajmu.
To właśnie ta zmiana u mnie- wyjaśnił. Zmieniłem pracę, od 1 marca będę pracować
w Warszawie, w Instytucie Chemii.
Wynika z tego, że już nie będę twoim kolegą z pracy, więc może..... nie dokończył lekko przygryzając wargę, by nie roześmiać się w głos.
Tymczasem kelner przyniósł menu i zabrali się za wybieranie dań. Michalina  uprzedziła,
że płaci za siebie, więc żeby czasem nie wyrywał się z płaceniem.
Jak chcesz, "Zosiu-Samosiu", możesz płacić za siebie. Ale mam cichą nadzieję, że mi
trochę pomożesz w wyborze lokalizacji  mieszkania.
Muszę coś wynająć do czasu  otrzymania mieszkania a poza tym muszę wybrać rozkład
mieszkania i w tym przydatna jest pomoc kobiety. Mam wybrać  jeden rozkład z trzech.
c.d.n.


środa, 26 lutego 2014

Przeklęte szkolenie - cz. IV

Wiesz Mirek - Michalina spojrzała poważnie na Mirka-  wg mnie to porozmawialiśmy
dziś  sporo, udało się nam nawet ustalić kilka ważnych rzeczy i dzięki temu jutro będzie
nam łatwiej robić ustalenia odnośnie nowego produktu. I wybacz, nie interesuje mnie czy
ja  ci się podobam czy też nie. Nie lubię być podrywana to raz, a po drugie to życie mnie
nauczyło, że przyjaznie i romanse nawiązywane w pracy zawsze dla którejś ze stron zle
się kończą. I dlatego z nikim w pracy się nie przyjaznię, bez względu na płeć.
A to, że mówimy sobie po imieniu to też nie ma żadnego znaczenia - niemal ze wszystkimi
jestem  w naszym biurze po imieniu- właściwie tylko z dyrekcją i kadrową nie.
Mirek wlepiał w nią swe przejrzyste oczy i siedział jak skamieniały- przez moment miała
wrażenie że on nie za bardzo wie co ona do niego mówi. Poczuła się dziwnie, ale w tej
chwili Mirek wstał i cicho powiedział  - zaraz wyjdę, ale ty chyba nie zauważyłaś, że my
nie pracujemy w jednej firmie, choć podlegamy tej samej jednostce nadrzędnej.
Poza tym, chcę ci zaproponować byśmy do  Warszawy pojechali moim samochodem,
pożyczyłem od ojca terenówkę, więc nie powinno być zle,  mimo śniegu.
I jeszcze jedna sprawa - nastaw się na to, że chyba  nie będzie jutro łatwo ani prosto -
ci z Bydgoszczy są nastawieni na "nie", oni nie chcą zmian w normach. Więc te wszystkie
ustalenia mogą się ciągnąć godzinami. A wiem to wszystko od jednego z kumpli, który
tu pracuje. Bo ja, w przeciwieństwie do  ciebie, przyjaznię się z wieloma osobami, bez
względu na płeć.
No to miłych snów ci życzę, do jutra.
Zebrał swoje notatki , podszedł do drzwi i z ręką już na klamce odwrócił się Michaliny i...uśmiechnął.
Smarkacz, pomyślała Michalina. Zawodowo niezły, jak na świeżo upieczonego inżyniera,
sporo wie choć  pracuje w branży niecały rok.

Następny dzień był upiorny - uzgodnienia szły jak po grudzie pod górkę, wszyscy się
kłócili, w sali było czarno od dymu  papierosowego i nawet częste wietrzenie niewiele
pomagało. Michalina z trudem ukrywała swą wściekłość. Uparła się, że muszą  dziś
wszystko ustalić, w razie całkowitego braku porozumienia zrobić protokół rozbieżności
i niech się potem obie dyrekcje ze sobą  użerają. Bydgoszczanie dzwonili kilka razy
do swego zakładu,  co oczywiście powodowało przerwy w rozmowach, ale pomału
rozmowy nabierały konkretnego kształtu. Około godziny 16-tej, gdy już wszyscy byli
nie tylko zmęczeni ale i głodni, przerwali pracę i wybrali się  samochodami do Giżycka
na obiad . Ustalono, że następnego dnia wszystko zostanie zapisane i podpisane.
Na świecie tymczasem zapanowała zima - było biało a szosa nie za bardzo odśnieżona-
jak co roku "zima zaskoczyła drogowców". Na przystankach autobusowych stały grupki
zmarzniętych ludzi, czekających na próżno na autobus. Niektórzy starali się  łapać
okazję.

Przy obiedzie nikt już nie rozmawiał na tematy  służbowe, starali się szybko zjeść by jak
najprędzej wrócić do hotelu. Zapewne każdy chciał jeszcze przejrzeć notatki by wyłapać
wszystkie niuanse.
Michalina usiłowała się połączyć z domem, ale Romka nie było ani w domu ani  w pracy.
Nagrała się więc na sekretarkę w  jego biurze, że prawdopodobnie wróci następnego dnia
wieczorem lub w najgorszym wypadku pojutrze  przed południem.

Do hotelu wszyscy wrócili w lepszych nastrojach, Michalina jeszcze rozmawiała z jednym
ze swych oponentów, w końcu wszyscy rozeszli się do swych pokoi.
Michalina była naprawdę  bardzo zmęczona, bolała ją głowa, więc szybko położyła się do
łóżka. Ze zmęczenia nie mogła zasnąć.
Po raz pierwszy od chwili wyjścia za mąż zaczęła się zastanawiać co Romek robi gdy jej
nie ma w Warszawie. Nigdy dotąd o tym nie myślała i nie wypytywała co robił w czasie
gdy był sam. Uzmysłowiła sobie, że ona też  nie opowiadała mu nigdy co robiła gdy on
wyjeżdżał  służbowo. A jezdził dość często do różnych krajów europejskich. Oczywiście
po powrocie opowiadał  swe wrażenia, zawsze przywoził pocztówki i różne prezenty.
Porównywali również swe wrażenia z Czechosłowacji  i  Rosji.  Bo Michalina jak dotąd
bywała służbowo tylko w tych krajach. Trochę zazdrościła Romkowi wojaży do Europy
Zachodniej, ale pod względem finansowym znacznie  lepiej wypadały delegacje do
"KaDeeLi. Z każdego wyjazdu  przywoził sporo prezentów i po rozliczeniu delegacji
zawsze zostawały mu ich waluty, które skrupulatnie odkładał na subkonto w  banku.
Przydawały się, gdy wyjeżdżali na wakacje do Bułgarii lub na Węgry.
Michalina zaczęła się zastanawiać  dokąd się wybiorą latem. Marzyła o wyjezdzie do
Jugosławii-oglądała sporo folderów i  bardzo jej się tam podobało.
Pogrążona w marzeniach o urlopie w słonecznej Jugosławii spokojnie zasnęła.

Następnego dnia rozmowy szczęśliwe dobiegły końca, wszystko zostało ustalone,
zapisane, podpisane.
O godzinie 13-tej Michalina była spakowana - postanowiła skorzystać z propozycji
Mirka, zwłaszcza, że razem z nimi miał jeszcze jechać jeden z inżynierów z Krakowa.
Panowie zapewniali Michalinę,że w najgorszym razie ona będzie siedziała za kierownicą
a oni we dwóch będą pchać terenówkę.
Okazało się, że szosa była całkiem niezle odśnieżona i droga minęła zupełnie bez żadnych
niemiłych niespodzianek.
Po drodze zatrzymali się na obiad - miejsce Mirek wybrał na podstawie ilości ciężarówek
zaparkowanych przed zajazdem- kierowcy ciężarówek dobrze wiedzieli gdzie można
dobrze zjeść i się nie zatruć.
Mirek odwiózł ją pod dom, szarmancko zaniósł jej torbę pod bramę i śmiejąc się cicho
powiedział - no to wiem teraz również gdzie mieszkasz.

Michalina uśmiechnęła się blado, powiedziała "cześć" i weszła do budynku. Winda znów
była zepsuta, na szczęście mieszkali na 2 piętrze.
Romek był w domu, na biurku w pokoju noszącym dumne miano  gabinetu, który miał
dwa na dwa metry, leżał stos papierów- znak, że Romek znów się szykował do wyjazdu.
Twierdził, że jeśli musi coś starannie przygotować to może to zrobić tylko w domu, bo
w pracy ciągle mu ludzie przeszkadzają.
Oczywiście  lodówka była znów niemal pusta, więc Michalina zarządziła wspólne
wyjście do Delikatesów. Nie chciała sama targać zakupów - była bardzo zmęczona.
Po drodze Romek powiedział, że tym razem  poleci aż do USA i że to bardzo a bardzo
ważny wyjazd. I że ma w związku z tym okropnie dużo pracy. Całą drogę opowiadał
o tym wyjezdzie, a Michalinie przyszło na myśl, że nawet słowem się nie zapytał
czy jej się wszystko udało załatwić.
c.d.n.


wtorek, 25 lutego 2014

Przeklęte szkolenie- cz.III

Michalina była bardzo zadowolona, że szkolenie się skończyło. Nie lubiła przebywać
sama z dala od  domu.
Przejrzała szybko nikłą zawartość lodówki - nie zostawało  nic innego jak wyjść do
osiedlowego sklepu po zakupy. Właściwie to szkolenie miało jeden pozytywny dla
niej aspekt - przez tydzień nie musiała gotować. Bo Michalina nie tyle nie lubiła
gotować co wymyślać co ma ugotować. Wprawdzie Romek nie był kapryśnym
stołownikiem - ale  ona doskonale znała kuchnię jego matki, która uważała, że należy
gotować codziennie a nie raz na dwa lub trzy dni i potem tylko odgrzewać. Wciąż
pamiętała minę teściowej gdy się przyznała,  że ona gotuje na dwa lub trzy dni.
Teściowa mogła sobie pozwolić na luksus gotowania codziennie, ponieważ nie
pracowała zawodowo.
Gdy wróciła z zakupów zrobiła sobie ciepłą kąpiel w pachnącej, seledynowej soli.
Gdy tak leżała rozkoszując się ciepłem i zapachem, znów przed oczami stanął jej
"ten nowy" , jego przejrzyste dziwne oczy. Poczuła wręcz fizyczną chęć zobaczenia
go. Jednocześnie zdawała sobie sprawę, że to jakaś dziecinada, wręcz głupota, bo
tak naprawdę to on się jej nawet nie podobał. A jednak myśli o nim spowodowały
lekkie podniecenie. Zerknęła na łazienkowy zegar, szybko umyła się i wyskoczyła
z wanny. W chwili gdy wychodziła z łazienki do domu wrócił Romek. Szybko
wylądowali w sypialni i Michalina pomyślała - tego mi właśnie brakowało.

Nowy tydzień w pracy zaczęła sprawozdaniem ze szkolenia i wnioskami z niego.
Szef był zadowolony, koleżanki wyraznie zawiedzione, że nic ciekawego pod
wzgledem towarzyskim na tym szkoleniu się nie działo. Michalina stwierdziła, że
nawet jeśli  się działo, to ona  o tym nie wie - wykorzystała ten pobyt na relaks
z książką.
Pracy miała wciąż sporo, ich ośrodek badawczy wdrażał nowe technologie, musiała
opracować kilka norm branżowych i czekał ją jeszcze wyjazd na 2 lub 3 dni do
zakładu produkcyjnego w okolicy Giżycka. Gdyby to był okres letni, wyjazd byłby
w pewnym sensie atrakcyjny - już kilka razy tam była. Okolica była bardzo ładna i
po pracy można było pójść nad jezioro, posiedzieć nad wodą lub wypożyczyć kajak.
Raz nawet jeden z inżynierów zorganizował krótki rejs swoją  żaglówką.
Michalinie  tak się tam podobało, że jeden z urlopów spędziła wraz mężem w pobliskim
ośrodku wczasowym.Wraz z przyjaciółmi wynajęli Omegę i codziennie pływali po
Niegocinie. Dobrze, że w czasie studiów Romek zdobył patent żeglarski.
Odwlekała ten wyjazd służbowy  jak tylko długo się dało, ale w końcu musiała jechać.
Romek proponował by wzięła samochód, ale Michalina  nie za bardzo lubiła sama
jezdzić w daleką trasę. Upewniła się czy jest wolny pokój w przyzakładowym hotelu,
kupiła bilet na dalekobieżny, przyspieszony autobus, zapakowała nieco ciepłych ubrań
i pojechała. Im bliżej celu  tym gorsza była pogoda. Padał śnieg z deszczem i Michalina
bardzo cieszyła się , że nie wzięła jednak samochodu.
Przyjechała na miejsce już po południu, więc tylko zadzwoniła do zakładu, że będzie
następnego dnia rano. Nie opłacało się iść do zakładu na niecałą godzinę. Rozpakowała
się i poszła do bufetu na kawę. Bufetowa, która od lat była ta sama, poinformowała ją,
że zima w tym roku będzie  obrzydliwa, że na pewno tej nocy już chwyci mróz bo rano
było znacznie cieplej, a w ciągu dnia temperatura zaczęła spadać, że zaraz pewnie przyjdą
jeszcze inni goście bo już drugi dzień  "na zakładzie" są ludzie z Bydgoszczy i Krakowa.
Zaproponowała jako obiad bigos lub pyzy. Michalina wybrała pyzy z surówką, zjadła,
wypiła kawę i poszła do swego pokoju.
Zabrała się za dokumenty, by jak najwięcej przygotować  teraz, potem tylko nanieść do
tekstu uzgodnione dane i popołudniowym autobusem wrócić do domu.
W dwie godziny pózniej usłyszała delikatne pukanie do drzwi. Proszę- powiedziała nieco
zdziwiona. Drzwi otworzyły się a w progu stanął właściciel przezroczystych oczu.
Czy mogę na chwilę wejść? - zapytał w progu.  Michalina skinęła głową i powiedziała- ale
tylko na krótko, bo ja jestem zajęta - szykuję dokumenty na jutro. Mirosław  wsunął się do
pokoju i delikatnie zamknął za sobą drzwi. W lewej ręce trzymał jakąś teczkę.
"Bo ja właśnie w sprawie tych norm przyszedłem. Chciałem się poradzić odnośnie izolacji".
Michalina przysunęła mu krzesło i razem zagłębili się w dokumentacji. Po dwóch godzinach
uzgodnili wspólne stanowisko.
Michalina zaproponowała by wypili herbatę, zwłaszcza, że w pokoju nie było zbyt ciepło.
Mirek podszedł do kaloryfera i stwierdził, że jest on po prostu za bardzo przykręcony. Przy
okazji wyjrzał przez okno i aż jęknął - za oknem gęsto padał śnieg, pokrywając wszystko
białym puchem. Michalina też podeszła - widok był naprawdę piękny - śnieg padał równo,
dużymi płatkami, dekorując drzewa, krzewy, płoty i parkany.
No to mało zabawnie się porobiło- stwierdziła Michalina- jeśli tak będzie padało całą noc
to będą kłopoty na drodze. Dobrze, że nie wzięłam samochodu.
Usiedli przy herbacie, Michalina wyciągnęła tabliczkę czekolady, połamała na kawałki,
ułożyła na spodeczku. Siedzieli naprzeciw siebie i patrzyli na siebie w milczeniu.
Muszę Ci coś powiedzieć -zaczął Mirek- tylko się na mnie nie obraz. Od tamtego pobytu
na szkoleniu  ciągle Cię wspominam. Jesteś nie tylko fajną  babką pod takim kobiecym
względem, jesteś też świetna zawodowo i nie zadzierasz z tego powodu nosa.
A co to znaczy "pod kobiecym względem"? - zapytała Michalina.
Mirek  się uśmiechnął - no, po prostu podobasz mi się. Wiedziałem, że będziesz tutaj,
więc się postarałem o tę delegację. Pomyślałem, że tu mam większe szanse na  rozmowę
z Tobą prywatnie niż gdybym przyjechał do Warszawy.
A wiesz, że jestem mężatką? -zapytała. No jasne, przeprowadziłem wywiad, ale chyba fakt,
że jesteś mężatką nie przeszkadza  ci w rozmowie. Nie namawiam cię do grzechu, nie mam
zamiaru gwałcić, chcę tylko porozmawiać- uśmiech nie schodził mu z twarzy.
Cwaniak - pomyślała Michalina.
c.d.n.


poniedziałek, 24 lutego 2014

Przeklęte szkolenie - cz.II

Po dwóch godzinach czytania Michalinie  oczy zamykały się same. Odłożyła
książkę, zgasiła światło, umościła się wygodnie w łóżku, zamknęła oczy i...
zupełnie niespodziewanie wróciła pamięcią do minionych godzin.
Przed oczami stanął jej nowo poznany Mirosław, a tak dokładnie to jego niebywale
jasne, nieomal bezbarwne oczy. Nigdy jeszcze nie widziała takich oczu. A do tego
jego spojrzenie - takie przenikliwe, jakby starał się przejrzeć jej myśli.
I te jego blond włosy - na co facetowi tyle włosów na głowie? Taka ozdoba
należy się wszak kobietom. Jej by się takie włosy przydały, ale  oczywiście nie
taki blond - mogłyby być ciemno kasztanowe. A tak poza tym to nie ma w nim
nic ciekawego, straszny  chudzielec. I jaką ma kościstą dłoń, palce jak patyki.
Tylko te oczy takie zupełnie niezwykłe, intrygujące. Wyglądają jak szklane.
No, dosyć tego rozmyślania- skarciła samą siebie, trzeba spać, jutro pobudka
o 6,30, przecież muszę jeszcze rano umyć włosy, żeby jakoś wyglądać.
Michalina uważała, że włosy są jej bardzo słabą stroną - było ich nie za wiele,
a do tego były cienkie i miały tendencję do kręcenia się w wybraną przez
siebie, a nie przez Michalinę, stronę. Na zdjęciach z dzieciństwa wglądała jak
amorek, krótkie włosy całe w loczkach. Z czasem mniej się zwijały w loczki.
Przez dwadzieścia kilka lat katowała je uczesaniem w kucyk. Niedawno
fryzjerka namówiła ją na  obcięcie włosów. Niech wreszcie odpoczną od
gumki i klamry.
Mężowi bardzo podobało się nowe uczesanie Michaliny i z niekłamaną
przyjemnością rozburzał palcami jej krótką fryzurkę.
Mąż Michaliny, Romek, był od niej tylko nieco starszy, rocznikowo to dwa
lata, licząc miesiącami - półtora roku. Był bardzo przystojnym mężczyzną i
często jej koleżanki  dyskutowały o tym za jej plecami, dziwiąc się, że taki
przystojny facet ożenił się z tak mało interesującą pod względem urody osobą.
Romek był mężczyzna dostrzegającym w kobiecie o wiele więcej niż ładną
buzię i figurę. Należał do tych nielicznych, którzy lubili kobiety inteligentne,
o szerokich zainteresowaniach, jednym słowem - mądre.
Denerwowały go dziewczyny wiecznie się wdzięczące do otoczenia, robiące
słodkie minki - określał je mianem  "słodkich idiotek". A Michalina nie robiła
nigdy słodkich minek. Nie była ponuraczką, ale jednocześnie nigdy nie była
"duszą towarzystwa", miała poczucie  humoru i lubiła tańczyć. Romek nie był
nigdy miłośnikiem tej rozrywki, więc ze spokojem znosił sytuacje, gdy jego
żona szalała na parkiecie z innymi. Nie miał natury psa ogrodnika.
Zresztą oboje uważali swój związek za bardzo udany - każde z nich miało
własne zainteresowania i obszar, do którego partner nie usiłował się wepchnąć.
Darzyli się wzajemnie bardzo dużym zaufaniem  i uczuciem. Nie było tu nigdy
wzajemnego wypytywania się i dociekania  dlaczego któreś z nich wróciło
z pracy 2 godziny pózniej niż zwykle. Poza tym zgodnie twierdzili, że nie są
zupełnie zainteresowani posiadaniem dzieci.
Michalina spokojnie znosiła pytania swoich rodziców i teściów kiedy wreszcie
doczekają się wnuków. Nie robiły też na niej wrażenia ponaglania, że to już
ostatni dzwonek, by decydować się na dziecko, bo Michalina właśnie ukończyła
trzydzieści lat.
Wszelkim indagacjom Michalina położyła kres podczas ostatniego rodzinnego
spędu, gdy któraś z jej starych ciotek zapytała słodkim głosikiem  "a kiedy będzie
z nami nowy członek rodziny?". Michalina przełknąwszy kęs szynki powiedziała
dość głośno  - "uważam to pytanie cioci za bardzo niestosowne, nie pomyślała
ciocia, że może jedno z nas po prostu jest bezpłodne?" Przy  stole zapadła cisza,
którą po kilku długich sekundach przerwała mama Michaliny pytaniem  kto jej
pomoże przynosić z kuchni następną potrawę.
Rano, tak jak zaplanowała umyła włosy i całkiem niezle udało się jej je uczesać.
Na szczęście deszcz nie padał, ale dzień był dość ponury.
Śniadanie zjadła szybko,  żałując, że nie było szwedzkiego stołu. Lubiła tę formę
podawania posiłków, no ale to w końcu nie były wczasy, więc trudno narzekać.
Uczestnicy szkolenia uzgodnili z prowadzącymi, że bardziej wszystkim pasują
trzy godziny przerwy w ciągu dnia, w czasie której będzie też obiad,  a potem
zajęcia do samej kolacji. Nie bardzo było co robić po kolacji, właściwie wszyscy
znikali w swoich pokojach.
Jakoś się tak utarło, że Michalina wraz z trzema znajomymi panami siedziała
podczas posiłków przy jednym stoliku. Wszystkie rozmowy sprowadzały się
właściwie do tematów zawodowych - Mirosław, znacznie młodszy od reszty
towarzystwa najczęściej milczał. Był dopiero rok po studiach i niewiele miał do
powiedzenia w tej branży. Poza tym był chemikiem, specjalistą od tworzyw
sztucznych. Siedział cały czas vis a vis Michaliny, a gdy coś mówiła wlepiał
w nią swe bezbarwne oczy.
Dwaj znajomi z Krakowa byli od Michaliny starsi wiekiem, a tym samym i stażem
pracy  i bardzo niezadowoleni z tego szkolenia - twierdzili, że szkoda było na nie
pieniędzy, bo o tym wszystkim jest cała masa literatury anglo i niemiecko
języcznej. Michalina rozejrzała się po sali i powiedziała, że jednak jest tu sporo
bardzo młodych ludzi, więc chyba jednak nie był to głupi pomysł by zorganizować
takie szkolenie. Kilka lat temu, gdy zaczynała pracę byłaby zadowolona z takiego
szkolenia, bo jednak wiedza wyniesiona tylko ze studiów to trochę zbyt mało,
a  czytanie z pełnym zrozumieniem obcej literatury fachowej szło opornie, bo
lektoraty z języka  angielskiego nie przygotowywały do znajomości języka
technicznego. Mirosław spojrzał na nią z wdzięcznością.
W piątek zajęcia kończyły się około 13-tej. Krakowianie przyjechali samochodem,
więc zaproponowali Michalinie, by jechała razem z nimi, bo przecież i tak jadą
przez Warszawę, więc ją podrzucą w dowolne miejsce miasta.
W związku z tym Michalina zatelefonowała do męża i powiedziała, że wróci sama,
bo znajomi ją zabiorą samochodem.
Wysiadła w  centrum miasta, wielce zadowolona, że wraca do domu.
c.d.n.

niedziela, 23 lutego 2014

Przeklęte szkolenie

Michalina był zła jak osa, gdy szef wytypował ją na szkolenie. Szkolenie miało
być ok. 30 km  od Warszawy, dojazd miał sobie zorganizować  każdy sam na
własną rękę. Była połowa pażdziernika, za oknem siąpił jesienny deszcz, niebo
zaciągnięte było czarnymi chmurami. A szkolenie miało być w letnim ośrodku
nad jeziorem.
Na dole woda, na górze woda a pośrodku szkolenie w psich budach, mruczała
ze złością, pakując  torbę. Szkolenie miało trwać aż 5 dni. Starała się wziąć jak
najmniej rzeczy, zastanawiała się tylko nad kaloszami. Znała ten ośrodek i
doskonale wiedziała, że na terenie nie było chodników, więc  z domków do
głównego pawilonu, gdzie była kuchnia, stołówka i sala konferencyjna trzeba
będzie wędrować po błocie, więc lepiej jednak wziąć kalosze.
Mąż odwiózł ją na dworzec autobusowy i obiecał, że w piątek przyjedzie po
nią do ośrodka.
Autobus tę zawrotną odległość pomiędzy stolicą a ośrodkiem nad jeziorem
pokonał w godzinę. Z ulgą wysiadła z wlokącego się autobusu. 
Do przejścia miała około 700 metrów. Gdy ostatnim razem tu była wydawało
się jej, że ośrodek był znacznie bliżej szosy, no ale wtedy byli tu samochodem.
Dobrze, że chociaż deszcz nie padał. Zerknęła na zegarek - była dopiero
dziewiąta, a szkolenie miało się rozpocząć dopiero o 12 w południe.
Jako osoba przezorna przyjechała wcześniej by zakwaterować się jak najbliżej
głównego pawilonu, jako że ośrodek zajmował spory teren i niektóre domki
stały  dość daleko od głównego pawilonu.
W recepcji bez trudu załatwiła sobie domek o właściwej lokalizacji - było
zaledwie kilka osób. Gdy już załatwiła  formalności w recepcji i szła się
rozpakować, zaczęły podjeżdżać samochody.
W domku obejrzała czy wszystko działa, włączyła elektryczny czajnik   i
zrobiła sobie  przywiezioną kawę, pogryzając do niej wafelki czekoladowe.
Przed dwunastą poszła do pawilonu. W holu już stali "kursanci"- wśród
nich zobaczyła kilka znajomych  twarzy. Jak zwykle przeważała płeć męska,
po prostu w tym zawodzie mało było kobiet. Niewiele kobiet kończyło
politechnikę, a zwłaszcza wydział elektryczny.
Po 3 godzinach wykładów, na których jak na razie nie dowiedziała się niczego
nowego, zaproszono wszystkich do jadalni na obiad.
Prezentem od organizatora było wolne pierwsze popołudnie szkolenia.
Michalina nawet się ucieszyła - wzięła ze sobą książkę i kilka kolorowych
czasopism-  w myślach już widziała siebie otuloną kocem, zagłębioną
w lekturze.
Po obiedzie podeszli do niej znajomi z Krakowa. Zaczęli rozmowę, a po
chwili dołączył do nich jeszcze jeden mężczyzna. Koledzy go przedstawili,
"nowy" skłonił się  niemal w pas i stwierdził, że bardzo się cieszy, że może
ją poznać osobiście, bo jak dotychczas to zna ją tylko z niektórych  jej
artykułów zamieszczonych w prasie fachowej.
Nowy miał na imię Mirosław, szopę blond włosów, nieprawdopodobnie
jasne oczy, właściwe bez żadnego koloru i wielce przenikliwe spojrzenie.
Plany Michaliny jakimś cudem uległy radykalnej zmianie i czas do kolacji
spędziła na rozmowie z krakowskimi znajomymi.
Po kolacji panowie proponowali partyjkę brydża, ale karty nie były ulubioną
rozrywką Michaliny, więc skłamała, że nieco boli ją głowa więc pójdzie
się położyć.
Panowie szarmancko odprowadzili ją do domku, zwłaszcza, że było to po
drodze.
Michalina  wychodząc z domku przezornie  włączyła piec akumulacyjny,
więc w środku panowało miłe ciepło.
Postanowiła, że położy się wcześnie  do łóżka i poczyta przed zaśnięciem.
c.d.n.




sobota, 22 lutego 2014

Zemsta ( ale nie autorstwa Fredry)

Usłyszałam dziś przedziwną historię. Wpadła do mnie koleżanka w bardzo kiepskim
nastroju. Pytam  co się stało, a ona mi  na to: "rozwodzimy się".
Szczęka mi opadła na podłogę i spojrzałam na nią z niedowierzaniem, bo  już kilka lat
temu obchodziła z mężem 50-lecie  ślubu.
Chrzanisz,  odparowałam łagodnie. Pokłóciliście się? Tym razem koleżanka spojrzała
 na mnie dziwnym wzrokiem.
My? nie skąd. Poczułam się jak uczestnik skeczu "dialogi na 4 nogi".
No to dlaczego się rozwodzicie? Czułam, że moja cierpliwość się kończy.
Ale to nie my się rozwodzimy, to Młodszy. Aha - udałam , że rozumiem.
Pognałam do kuchni, zrobiłam herbatę z melisy i poprosiłam, by spokojnie  opowiedziała
o co biega.
Danuśka klapnęła z westchnieniem i rzuciła w przestrzeń - "on jest debil, wiesz?"
Nie wiedziałam. Zawsze mi się wydawał dość inteligentnym  facetem.
No bo, zaczęła Danuśka, Młodszy zdradził ze 3 lata temu swoją żonę.  I zaczęło go gryzć
sumienie, więc po dość długim czasie  wyznał swej żonie, że ją zdradził.
Nie obeszło się bez awantury, bo się synowa z lekka zdenerwowała, ze dwa tygodnie
ze sobą nie rozmawiali, ale  przecież nie można ze sobą nie rozmawiać gdy się ma
dwoje dzieci a do tego wspólnie prowadzi się firmę.
Młodszemu wydawało się,  że wszystko wróciło do normy, w ramach przeprosin kupił
żonie b. ładne kolczyki i bransoletkę i jakoś codzienne sprawy toczyły się  jak przed aferą.
W pół roku pózniej żona powiedziała  Młodszemu, że w ramach wyrównywania krzywd,
ona też go zdradziła - nie dlatego, że miała na to ochotę, ale po prostu chciała się zemścić.
I to zemściła się kilka razy, z różnymi  panami, bo czuła przy tym wielką satysfakcję.
I teraz ona rozumie powiedzenie "zemsta jest rozkoszą bogów" i że są w zasadzie 
skwitowani. No i ma nadzieję, że Młodszy nie ma o to do niej żalu, bo gdyby on jej nie
zdradził, to ona by się nie mściła.
Młodszy nie uwierzył, więc nawet awantury nie zrobił. Zaproponował jedynie by się
zaczęła leczyć u psychiatry, bo tylko osoba chora psychicznie może się w ten sposób
zachowywać i takie brednie opowiadać.
Rzecz w tym, że ona wcale nie bredziła, mówiła szczerą prawdę. W dwa miesiące
pózniej poprosiła Młodszego, by się wyprowadził i zabrał swoje rzeczy, bo ona nie
ma ochoty nadal z nim siedzieć pod jednym dachem, a on od samego początku był tu
jedynie gościem, bo dom jest własnością jej rodziców i jej brata. Może zabrać ze sobą
elektronikę, czyli  odbiornik TV, wieżę i płyty, bo ona tego i tak nie słucha.
Była tak miła, że pozwoliła mu pozostać do czasu aż sobie znajdzie jakieś lokum, ale
miał opuścić ich sypialnię.
Przez jakiś czas były różne przepychanki słowne między nimi , przy okazji okazało się,
że "mściwa kobieta" dość dokładnie uszczupliła wspólne konto bankowe.
Młodszy w sądzie wniósł sprawę o  przyznanie dzieci jemu, ale sąd sprawę oddalił, bo
on nie  ma wszak mieszkania, więc gdzie te dzieci będzie wychowywał?
Oczywiście dzieci zostają z nią. Pierwsza sprawa już była i za kilka dni będzie następna
i z całą pewnością sąd orzeknie rozwód, zresztą Młodszy stwierdził, że on już też nie
chce z nią być, skoro to taka "dziwka".
Debil, skończony debil,  zdradził - no trudno, ale po jaką cholerę o tym jej mówił?!?!-
powtarzała w kółko Danuśka.
No właśnie -  po co wyznał? Na co liczył?- na rozgrzeszenie? Żona to nie ksiądz.

czwartek, 20 lutego 2014

Skąd się biorą życiowe mądrości?

Z tego co pamiętam, to zawsze jako dziecko miałam w domu "tyły". Ciągle były
jakieś afery, ze mną w roli głównej. Niemal wszystko psułam, bo musiałam
zobaczyć co jest w środku. Były to czasy, gdy po pierwsze niemal nie było zabawek,
a te co były nie grzeszyły urodą. Ofiarą mej niezdrowej ciekawości padały misie,
z których wypadały trociny, prawdziwe drewniane wiórki. Lalki też przeważnie  miały
miękkie korpusy , także wypełnione trocinami, ale znacznie drobniejszymi. Bez trudu
rozpruwałam ich ubranka, a potem zszyte na okrętkę korpusy.
Celuloidowe lalki miały zawsze mocno nadwyrężone  stawy  barkowe i biodrowe,
bo zaglądałam do ich wnętrza  mocno odciągając gumki. Po kilkunastu takich
odciąganiach kończyn od tułowia, lalczyne rączki i nóżki smętnie zwisały.
Ogólnie zawsze miałam dość dzikie pomysły - kiedyś wykończyłam dość szybko
piękną palmę, bo podlewałam ją roztworem tajemniczych tabletek - jedne były
bardzo żółte, drugie bordowe i obie wspaniale puchły w zetknięciu z wodą.
Oczywiście mnie najbardziej interesowało zjawisko "puchnięcia" tych tabletek,
a roztwór wylewałam do doniczki z palmą, bo gdybym poszła z tym do kuchni,
zaraz by się wydało, że zainteresowały mnie te tabletki.
Kiedyś, gdy zostałam sama w domu, obrałam z łupin chyba ze 2 kg cebuli, która
leżała rozłożona na  jakimś papierze by przeschła, bo miała być przechowywana
przez zimę. Narobiłam się przy tym okrutnie, bo cebule były dość drobne, a nagrodą
za ten trud była koszmarna awantura.
Jak większość dzieci funkcjonowałam głównie na podsłuchu -dość wcześnie załapałam,
że jeśli dorośli mówią coś szeptem, lub wtedy gdy myślą, że dziecko śpi, to należy
taką wiadomość dobrze zapamiętać.
Natomiast to wszystko, co mówiono  do mnie bezpośrednio jakoś mnie omijało
i niezbyt do mnie trafiało.
Gdy  wreszcie zaczęłam sama czytać, co było nim zaczęłam chodzić do szkoły,
zaczęłam czytać niemal wszystko, oprócz gazet. Do gazety zrażał mnie paskudny
zapach farby drukarskiej. Najmniej mnie interesowały książeczki dla dzieci. I tym
sposobem przeczytałam libretta niemal wszystkich oper i operetek. Libretta operetek
były dla mnie o tyle milsze, że zawierały słowa najbardziej znanych arii operetkowych,
 a te znałam niezle, bo dziadek był wielbicielem operetek.
Najbardziej pod słońcem lubiłam jednak podczytywać książki, które dziadek wypożyczał
z biblioteki. Do dziś pamiętam, że pierwszą tak podczytywaną książką była "Dag córka
Kasi", autorstwa Lillian Seymour-Tułasiewicz. Czytałam z zapartym tchem, i w krótkim
czasie dotarłam do miejsca, w którym czytał dziadek . I wtedy niechcący przełożyłam
dziadkowi zakładkę w złe  miejsce. Wydało się, że podczytuję dziadkową lekturę, ale
tym razem nie było afery - dziadek stwierdził, że mogę ją czytać, a jeśli czegoś nie będę
rozumiała, mam się zapytać. I zapytałam - a gdzie jest ta Ameryka?
Póznym wieczorem, z podsłuchu dowiedziałam się, że jak na taką upartą i nieznośną
istotę to jestem całkiem mądre dziecko. A czytanie jeszcze nikomu nie zaszkodziło.
A potem dostałam od dziadka "Heroje czyli klechdy greckie o bohaterach".
Książkę napisał w końcu XIX w. Charles Kingsley. Utonęłam w niej całkowicie.
Te pierwsze, jak je nazywałam "prawdziwe książki" przeczytałam oczywiście po raz drugi
gdy miałam już znacznie więcej lat - i też mi się podobały.
Bardzo lubiłam słuchać opowieści  babci o jej młodych latach, o nieznanych mi zupełnie
pradziadkach, o różnych babcinych kuzynkach i ich losach.
Dopiero wiele lat pózniej "załapałam", że każda taka opowieść niosła w swej treści jakiś
morał. Generalnie  każda z opowieści  świadczyła o tym, że cokolwiek robimy w życiu ma
to swoje konsekwencje. I dlatego nim się podejmie jakąś decyzję trzeba się wpierw nad
nią dobrze zastanowić. A często trzeba myśleć bardzo szybko. Poza tym trzeba umieć
uczyć się również na cudzych błędach, bo na  naukę na własnych błędach może nam
po prostu życia nie starczyć.
Tępiono we mnie tzw. instynkt stadny - to, że inni lecą coś zobaczyć, to wcale nie świadczy
o tym, że rzecz jest warta obejrzenia. Wpierw trzeba się dowiedzieć o co chodzi i pomyśleć
czy warto dołączyć do tłumu. A w ogóle  tłumu należy unikać, bo tłum trudno opanować.
Jeszcze nic dobrego nie przydarzyło się komuś w tłumie, niezależnie od tego gdzie to było.
I tu była opowieść jak w tłumie na Jasnej Górze babciny brat zagubił swą małą córkę. Nim
się odnalazła omal zawału nie dostał.
Babcia zawsze, od najwcześniejszych lat wkładała mi do głowy dwie rzeczy- jedną
dotyczącą śmierci, a pózniej drugą, dotyczącą posiadania własnych dzieci.
Po pierwsze - wszystko co żyje, od chwili pierwszego dnia życia uparcie dąży do śmierci i
nic ani nikt tego nie zmieni. Trzeba to przyjmować naturalnie, jako część rzeczywistości.
Gdy wszystko idzie po kolei, że wpierw odchodzą ci najstarsi, to wszystko jest normalne,
nie jest tragedią - tragedia jest wtedy, gdy rodzice muszą odprowadzać na cmentarz
własne  dzieci.
Co do dzieci- trzeba pamiętać, że dzieci powołujemy do życia nie dla  siebie a dla świata.
I choć w naszym sercu dziecko, nawet  b. dorosłe zawsze jest dzieckiem, następuje chwila,
gdy ono musi stać się zupełnie oddzielnym bytem, a ten, którego dziecko wybierze na
swego najbliższego partnera w życiu, powinien być ważniejszy dla niego niż ojciec i matka.
Po prostu trzeba w pewnej chwili drugi raz odciąć pępowinę i zdjąć znad dziecka ochronny
parasol.
Jest jedna rzecz, której nie udało się babci mnie nauczyć - pomimo próśb i łajań, kar i
awantur pozostałam bałaganiarą pierwszej wody. Dostaję wręcz bólu głowy na widok
wszystkiego poukładanego "pod sznurek". Gdy coś robię wokół mnie wygląda jakby tajfun
przeleciał przez pokój- bo wszystko musi być pod ręką. Gdy skończę - pochowam, ale nie
wyrobiłabym, gdybym bez przerwy coś musiała  zamykać, chować, wyjmować.

środa, 19 lutego 2014

Iga - cz. 2

Drugiego dnia pobytu w "rezydencji Pana Artysty", świtkiem koło południa, Pan Artysta
doszedł do wniosku, że musi skoczyć  na Krupówki nieco popracować.
Iga miała zostać w domu, odpocząć i czekać na niego.
Ledwo się za nim zamknęły drzwi Iza ruszyła do porządkowania pracowni. Nie było to
łatwe zadanie, bo tu mieszkał ARTYSTA, a nie zwykły człowiek, a więc popularne
środki czystości a nawet zwykłe ściereczki nie były mu znane, jako coś zupełnie mu
nieprzydatnego.
Ale Iga była wszak kobietą, a rzecz powszechnie wiadoma, że kobieta zawsze  da sobie
radę - taki to gatunek biologiczny. Jeden ze swoich ręczniczków zamieniła w trzy
ściereczki, a swe pachnące mydełko toaletowe w środek czyszczący.
Gdy tak szalała w pracowni, ktoś wszedł do domu. Po chwili w drzwiach pracowni
stanął jakiś zapyziały osobnik, ni to góral ni to ceper i ze zdumieniem spoglądał na Igę,
która w majtkach i staniku  myła stół.
A pan czego tu szuka? - zapytała niezbyt grzecznym tonem, zdając sobie sprawę ze swego
niezbyt kompletnego odzienia.
Znaczy Pana Artysty nie ma - całkiem przytomnie skonstatował przybysz. No to mu pani
powie, że byłem, Wojtek jestem. Iga kiwnęła głową na znak zrozumienia, a "Wojtek" się
szybko wycofał. Daleko nie odszedł, rozsiadł się wygodnie na ławce pod oknem sypialni.
W dwie godziny pózniej ławka opustoszała.
Około piątej po południu dotarł do domu Pan Artysta. Był w dobrym humorze, bo trafili
mu się "zagranicznicy", którzy przeliczali złotówki na dolary jeden do jednego. Zrobił
aż 5 portretów  za dolary, oraz całkiem sporo za złotówki. Z tej radości zrobił nawet
zakupy  do domu - kilka torebek zupek w proszku, trzy różne słoiki gotowych drugich
dań, pieczywo, masło, żółty ser no i oczywiście wino.
Porządek i czystość w pracowni nie rzuciły Pana Artysty  na  kolana. Oooo, zrobiłaś
porządki - skwitował rzeczywistość. Miałem sprzątnąć, ale nie złożyło się, zresztą ja
tu nie przyjmuję często kobiet i właściwie cały dzień, jeśli tylko nie pada jestem poza
domem.
Wojtek tu był - poinformowała go  Iga. Mówił coś? -zainteresował się Pan Artysta. Nie,
nic nie mówił, posiedział trochę na ławce pod oknem  a potem zniknął - odparła Iga.
Iga, która wiecznie się odchudzała, nie wpadła w zachwyt nad zakupami, które zrobił
Pan Artysta. Jedynym jadalnym wg niej produktem był ser. Żółty ser i czerwone wino
stanowiły jej zestaw kolacyjny i śniadaniowy. Resztę dnia i wieczór spędzili tym razem
w pracowni, a sen ich zmorzył na wersalce.
Rano Pan Artysta zarządził wycieczkę w góry - bo cóż może być piękniejszego niż
łażenie po górach z dziewczyną! Pójdziemy do doliny Małej Łąki, potem w górę na
Przysłop Miętusi i zejdziemy na Ornak. A tam zobaczymy co dalej.
Tylko wez dobre buty i grube skarpety, długie spodnie i kurtkę - wydawał Idze polecenia.
Na szczęście Iga miała wibramy i porządne wełniane skarpety. Pan Artysta rwał w górę
niczym górska kozica, Iga ledwie za nim nadążała. Na Przysłopie  Mętusim Pan Artysta
zszedł ze szlaku i po 200 metrach znalezli się obok szałasu zrobionego z gałęzi. Tu
odpoczniemy- zadecydował . A czyj to szałas? -zainteresowała się Iga. Pewnie drwali-
oni tu prowadzili ścinkę jesienią. Nie marudz, siadaj na mojej kurtce - zarządził.
Po tym odpoczynku Iga czuła, że każdy centymetr jej skóry na plecach był podrapany i
wcale nie była pewna, czy było to cudowne doznanie, choć Pan Artysta był wielce
usatysfakcjonowany. Na Ornak doczłapała się resztką sił. Była tak zmęczona, że nieśmiało
zaproponowała, by może zostali tu na noc. Na szczęście był wolny pokój, który Iga
wykupiła, co Pan Artysta przyjął z zadowoleniem. Popołudnie spędziła na obserwowaniu
Pana Artysty, który robił szkic pejzażu. Bo Pan Artysta nie rozstawał się ze szkicownikiem.
Następnego dnia Iga została pognana na Kominy Tylkowe. W drodze na Kominy nie było
co prawda żadnego szałasu, ale na  hali nie było żywego ducha nie licząc latających i
głośno bzyczących stworzeń. Pan Artysta zrobił Idze kilka szkiców na łonie przyrody  i
oznajmił, że będzie to cykl  "łono kobiety na łonie przyrody". Oczywiście nagie łono Igi
wywołało łatwy do przewidzenia skutek - ten facet miał niespożyty zasób  sił.
Gdy wracali Drogą pod Reglami do Zakopanego, Pan Artysta oświadczył się Idze.Według
niego Iga była wymarzoną partnerką. Z żadną kobietą nie było mu tak dobrze, żadnej
tak dotąd nie pożądał, żadnej nie chciał malować ani być z którąś na stałe. A gdy nagle
przyklęknął i poprosił, by za niego wyszła , Iga doszczętnie straciła resztkę rozumu.
Nawet plecy podrapane igliwiem przestały jej dokuczać i odpowiedziała  "TAK".
W  45 dni pozniej zostali  małżeństwem. Na ślubie było kilku kolegów Pana Artysty oraz
najbliższa przyjaciółka Igi, która do ostatniej chwili starała się przemówić jej do rozsądku.
Daremny to był trud, małżeństwo zostało zawarte. Iga pojechała do swego rodzinnego
miasta by: 1. wziąć urlop dziekański, 2. poinformować rodziców, że jest już mężatką,
3. zabrać z domu swoje rzeczy.
Pierwsze i trzecie  zadanie nie nastręczyły żadnych trudności, ale rodzice stwierdzili, że
może zapomnieć, że ma rodziców.
Iga wróciła nieco podłamana do Zakopanego. Tu czekał ją kolejny zimny prysznic.Trzeba
było poszukać innego lokum, a Pan Artysta musiał się przyznać, że owe pół domu nie było
jego własnością.
Znalezli starą, opuszczoną chatę w Kościelisku. Jej właściciele wybudowali nowy, elegancki
dom, a chatę zamierzali rozebrać. Była to typowa, góralska chata z pięknego  drewna. Iga
pożyczyła od swej starej ciotki pieniądze i wynajęła chałupę na trzy lata. Pan Artysta wraz
z Igą i swymi kolegami doprowadzili obiekt do stanu używalności. Iga, ku zmartwieniu Pana
Artysty, załatwiła sobie pracę w dużym domu wczasowym, czynnym cały rok.
W kilka miesięcy pożniej stwierdziła, że jest w ciąży. Jej pierwszym odruchem była chęć
usunięcia ciąży, ale Pan Artysta był tak dumny z faktu, że "zmajstrował dziecko", że takie
rozwiązanie nie wchodziło w grę.
Ciąża była dla organizmu Igi sporym wyzwaniem, a w 7 miesiącu okazało się, że nie tylko
należy natychmiast wydobyć dziecko  ale i usunąć macicę. Tym ostatnim faktem Iga nie 
bardzo się zasmuciła - nie wyobrażała sobie, by zgodziła się na następną ciążę.
Poza tym zaczęło do niej docierać, że Pan Artysta nie był łatwym do codziennego życia
partnerem. Coraz częściej w jego pracowni zjawiali się jacyś dziwni "kolesie", niektórzy
nocowali tam po kilka dni a do tego wszyscy brudzili a Iga wciąż sprzątała.
Gdy Iga zwracała Panu Artyście uwagę, że to jest przecież ich wspólny dom, ten wpadał
we wściekłość - to byli jego koledzy, pracownia była jego i on ma prawo gościć każdego.
Nadal jego profesja  przynosiła grosze, to Iga zarabiała na wszystkie wydatki.
Po kolejnej awanturze, gdy goście Pana Artysty zarzygali dokumentnie sień, Iga zagroziła
Panu Artyście rozwodem.
W trzy tygodnie  pózniej, z pomocą swej przyjaciółki wróciła do domu rodzinnego.
Mała istotka całkowicie podbiła serca dziadków. Iga podjęła kroki rozwodowe.
Wystąpiła też o pozbawienie Pana Artysty praw rodzicielskich.
Jeśli ktoś myśli, że z tego doświadczenia  wyciągnęła jakieś wnioski  to się grubo myli.
W kilka lat pozniej zafascynował ją jakiś norweski muzyk , młodszy od niej z 10 lat. Iga
wylądowała na dwa lata w Norwegii, zostawiając dziecko u dziadków. Potem był znów jakiś
artysta plastyk , ale dość krótko. W chwili gdy się poznałyśmy Iga hołubiła jakiegoś
zapoznanego kompozytora.
Oczywiście z zaciekawieniem i nieco opadniętą szczęka wysłuchałam opowiadań Igi, ale
nie nawiązałam z nią współpracy.
Jak dla mnie była zbyt niepewnym partnerem.

wtorek, 18 lutego 2014

Iga

Nie mogę z czystym sumieniem napisać, że miałam ciekawe życie, ale z całą
pewnością  nasłuchałam się wielu fajnych życiorysów. Chyba umiałam słuchać
a do tego zadawać dobre pytania.
W domu uczono mnie, że po to nam natura dała umysł, byśmy  czerpali wiedzę
z otaczającego nas świata i uczyli się na cudzych błędach zamiast na własnych.
Poza tym zawsze wytłumiano mój entuzjazm ( chyba byłam dość żywiołowym
bachorem) i kazano włączać myślenie ilekroć zauważano, że ruszam na żywioł.
Iga stanęła na mojej drodze życiowej w chwili, gdy po bardzo długim urlopie
wychowawczym usiłowałam wrócić do pracy zawodowej.
Ale nagle okazało się, że już jestem za stara, wszędzie podkreślano, że moje
40 lat już mnie nie kwalifikuje do pracy. Przyjmowali kobiety do 35 roku życia.
I zupełnie do nikogo nie trafiały argumenty, że mam dziecko odchowane, że nie
planuję drugiego, że nad grobem też jeszcze nie stoję.
W trakcie kolejnej rozmowy nieco poniosły mnie nerwy i powiedziałam
ewentualnemu szefowi, że zaczynam podejrzewać, że są chyba  ukrytą agencją
towarzyską a nie firmą handlową.
Po tych wszystkich doświadczeniach założyłam własną firmę - przecież musiałam
wyrobić limit lat pracy do emerytury!
I wtedy natknęłam się na Igę. Iga była w podobnym wieku, rozwódka z synem
nastolatkiem.
Była niewątpliwie przystojną kobietą - 180 cm wzrostu na płaskim, miała piękne
gęste, długie niemal do pasa włosy, ładną twarz, piękne  zielone oczy i tuszę
adekwatną do wzrostu - śmiałyśmy się, że to co było na mnie dobre na długość, jej
z trudem starczało na szerokość.
Iga twierdziła , że ją gubi zamiłowanie do fascynujących facetów. A fascynujący
faceci to byli głównie różnego rodzaju artyści - malarze, plastycy, muzycy.
A im który był bardziej zakręcony i życiowo "niedorozwinięty" tym Iga bardziej
była nim zafascynowana.
Pierwszą jej fascynacją był jej były mąż, artysta - malarz. Z kolei jego fascynacją
były góry , alkohol i przeróżni kumple-darmozjady.
Malował jedynie po wypiciu wina i to niestety dobrego jakościowo, a więc nie
taniego. Specjalizował się w wykonywaniu "na poczekaniu" portretów ceprów
szlifujących bruk Krupówek. I właśnie tam trafiła na niego Iga. Stała w jego
pobliżu i z zapartym tchem obserwowała jak z pustej kartki szkicownika wyłaniała
się czyjaś twarz. Pierwszego dnia postała tak około trzech godzin, w końcu ból
nóg ją z lekka otrzezwił.  I  właśnie  wtedy spojrzała również nieco uważniej na
niego - niesamowite, to był naprawdę przystojny facet. Oczwywiście miał długie
włosy jak każdy szanujący się artysta, bardzo wyraziste rysy twarzy- istny Janosik-
pomyślała Iga.
Następnego dnia znów przyszła na Krupówki i skromniutko stała z boku, patrząc
już nie tylko na rysunki, ale coraz częściej zerkając na niego.
Wreszcie zdobyła się na odwagę i zapytała, czy mógłby narysować jej portret.
Pan Artysta powiedział, że nie ma sprawy, on każdego narysuje, stawka taka sama
dla każdego.
Iga cały czas go zagadywała, komplementowała jego talent, w końcu rysunek
został ukończony, Iga zapłaciła, a Pan Artysta zainteresował się gdzie to Iga mieszka
i zaprononował, że "pod wieczór" przyjdzie po nią i oprowadzi po Zakopanem,
pokaże takie miejsca, gdzie normalnie turyści nie bywają.
Oczywiście Iga, cała w  skowronkach, zgodziła się natychmiast. Na kwaterze
nerwowo przerzuciła zawartość walizki, ze trzy razy zmieniała ciuchy i cały
czas czekała na jego przyjście. Wreszcie około 8 wieczorem pan artysta przyszedł.
Rzeczywiście prowadził ją tam, gdzie nie było turystów- np. do koszmarnego baru,
gdzie pili tylko miejscowi a powietrze było tak gęste od dymu i alkoholowych
wyziewów, że po 10 minutach Iga poprosiła, by mogli wyjść.
Pan Artysta był rodem  z Podhala, a na Krzeptówkach wynajmował od któregoś
gospodarza pół domu. Oczywiście nie powiedział wtedy Idze, że to tylko wynajęte
lokum, tylko powiedział, że teraz to on jej pokaże swoją  pracownię.
Z owego paskudnego baru na Bystrem do Krzeptówek był kawał drogi , a oni
wędrowali już po ciemku drogą pod Reglami. Iga sama sobie dziękowała, że
założyła wygodne tenisówki, bo ścieżka pod Reglami nie była wszak chodnikiem.
Gdy dotarli na Krzeptówki Iga była  zmordowana, choć wcale nie szli szybko,
bo Pan Artysta cały czas ją obejmował a co jakiś czas przystawał, przyglądał się
jej badawczo i twierdził, że musi ją namalować - nie jakiś szkic ołówkiem, ale
zrobi portret olejny. Popiersie, a może i akt? Iga słuchała tego a w brzuchu
latało jej stado motyli.
Widok "pracowni" nieco Igę zbulwersował - w oczy kłuł bałagan i  brud. Na stole
zgodnie stały nieumyte talerze z resztkami jedzenia obok pustych butelek po winie,
popielniczki pełne niedopałków, słoiczki z farbami, słoiki z zamoczonymi w czymś
pędzlami, pod ścianami stały różne obrazy, w tym wiele zaczętych a nieskończonych,
całości dopełniały: stary fotel, na którym leżała równie stara kapa,  dwie różnej
wielkości sztalugi, regał z surowego drewna z różnymi dziwnymi jak dla  Igi
rzeczami, lampa "jak w atelier fotograficznym", wersalka i kilka stołków. Drugie
pomieszczenie było połączeniem sypialni, łazienki i kuchni - takie trzy w jednym.
Sypialnię symbolizowało wielkie łoże i szafa ubraniowa, nieduża lodówka i 2 szafki
oraz zlewozmywak spełniały rolę kuchni.
Obok lodówki były drzwi, które prowadziły do "łazienki" - była to przybudówka
z prysznicem, umywalką i wc. Niestety korzystanie z niej zimą było zapewne
bohaterstwem, bo pomieszczenie nie było ogrzewane.
Zapewne do  dziś Iga nie wie, dlaczego natychmiast  stamtąd nie wyszła. Może
dlatego, że Pan Artysta  poczuł wenę, posadził Igę na starym fotelu i zabrał się do
rozrabiania farb? A może była po prostu już bardzo zmęczona?
Artysta  z kuchni przyniósł butelkę wina, wynalazł jakąś czystą szklankę dla Igi
i wypełnił ją po brzeg, sam popijał z butelki. Następnie zaczął Igę "ustawiać",
narzekał, że bluzka ma zbyt mały dekolt, w końcu przyniósł jakiś pled, ściągnął
z Igi bluzkę i biustonosz, owinął ją tym pledem tak, by ramiona były nagie, ułożył
ręce, głowę kazał przechylić i.....zaczął malować, ale nie  farbami olejnymi, chyba
akrylowymi. Co jakiś czas podchodził do Igi, poprawiał ułożenie rąk, głaskał
po nagich ramionach, zachwycał się  włosami, które w końcu kazał rozpuścić
luzno, a Iga przy  każdym jego dotyku czuła, że za chwilę te motyle z brzucha
przeniosą  się w  każdy zakamarek jej ciała.
Około północy wylądowali w sąsiednim pokoju  na wielkim łożu. Iga była nieco
oszołomiona nadzwyczajnym wigorem Pana Artysty, który nie wyglądał raczej
na Herkulesa. Z łóżka wygonił ich w końcu głód - Pan Artysta z żalem zauważył,
że nie ma nic w domu do jedzenia, więc trzeba iść gdzieś coś zjeść.
Zaproponował też, by Iga przeprowadziła się do niego na drugi tydzień swego
pobytu, tym bardziej, że jak dotąd opłaciła swą kwaterę tylko za pierwszy tydzień
pobytu.  Iga ogłupiona  nieco tym tempem "poszła na żywioł". Spodobała się
jej ta propozycja. Pan Artysta przyjechał nawet po nią taksówką, za którą
oczywiście zapłaciła Iga. Po drodze zakupiła nieco jedzenia i pojechali do Pana
Artysty. Zaczęty portret Igi nie mógł się doczekać ukończenia, bowiem każda
sesja kończyła się w wiadomy sposób.
c.d.n.


c.d. 3

U nas większe spędy rodzinne zdarzają się dość rzadko - najczęściej z okazji
ślubów lub...pogrzebów. Np. na moim ślubie trafiły mi się dwie ciotki, które
świadomie to widziałam po raz pierwszy w życiu.
Podobno gdy je widziałam poprzednim razem to miałam dwa lata. W ogóle moja
rodzina wielce rodzinna nie jest. Moi rodzice spotkali się na moim ślubie po
20 latach niewidzenia się.
Mniej więcej w rok po tym gdy ostatni raz widziałam Wiesię, dotarło do nas
zaproszenie na ślub. Przyznam się bez bicia  - zupełnie nie wiedziałam od kogo
to zaproszenie, bo żadne z nazwisk nic mi nie mówiło. Mąż się nieco ze mnie
pośmiał, ale gdy jest się członkiem rodziny, w której niemal wszyscy są po
rozwodach i mają kolejne żony i mężów, to wierzcie mi - niełatwo się połapać
kto  kim jest.
Ale  akurat zakupiłam sobie  nowe szatki wraz z kapeluszem, więc postanowiłam
pójść na ten ślub.
Celowo pojechałam nieco wcześniej,  mając nadzieję, że jeszcze przed wejściem
dowiem się na czyim ślubie jestem.
Pierwszą spotkaną osobą  była ciocia Maria, mama Wiesi. Zapytałam się co u cioci,
jak zdrówko  i co u Wiesi. Ciocia Maria spojrzała na mnie jak na rozdeptaną żabę-
jak to, nie wiesz? No nie wiem, z rok jej nie widziałam-odpowiedziałam.
Ciocia spojrzała na mnie z pogardą i wycedziła półgębkiem: "będę babcią za dwa
miesiące". Ledwie zdążyłam baknąć ,że to fajnie, ciocia Maria stwierdziła, że chyba
mam zle w głowie zupełnie jak jej głupia córka. Bo przecież Jerzy to pijak, ona
o tym dobrze wie, choć Wiesia to ukrywa.
Pomyślałam, że to pewnie jednak przez te ciemne mokasyny, ale już nic nie lapnęłam
na ten temat.
Za chwilę dołączyła do nas moja cioteczna  babka  i od niej dowiedziałam się, że
żeni się syn ciotecznej siostry mojej matki. Ciocia -babcia pokiwała głową  nad moją
ignorancją  dotyczącą powiązań rodzinnych i poszłyśmy do kościoła.
Ślub jak ślub - panna młoda miała mocno zabudowaną długą sukienkę , długie wąskie
rękawki miały małe bufki, a sukienka była odcinana pod biustem. Dziewczę było
dość ładne ale za bardzo anorektyczne, a mój kuzyn, którego pierwszy raz zobaczyłam,
prezentował się miernie.
Rzeczywiście w dwa miesiące pózniej urodził się mały Jaś, o czym powiadomił mnie
Jerzy- wpierw telefonicznie, a potem specjalnym drukiem -listem typu:
"Nasz mały synek Jaś urodził się w dniu..., ważył.....,długość....cm, o czym powiadamiają
szczęśliwi rodzice".
Na dole był odręczny dopisek Wiesi, żebym wpadła do nich, kiedy zechcę.
Zatelefonowałam do Wiesi, pogratulowałam synka, umówiłam się na najbliższą sobotę.
Zakupiłam  w komisie ładny sweterek i śpioszki, "suche pieluchy" i wytworną białą
kołderkę, poza tym odkupiłam od koleżanki specjalną poduszkę do karmienia dziecka.
Dla Wiesi dorzuciłam kwiatki i książkę angielskiego pediatry o wychowie dzieci- jak
zauważyłam była  ona traktowana przez młode matki niczym Biblia.
Mały Jaś był dorodnym  noworodkiem, choć mnie wydawał się okrutnie maleńki.
Cały czas grzeczniutko spał w swojej kołysce. Jerzy zrobił   dla mnie kawę, dla Wiesi
coś "mlekopędnego", sobie herbatę.
Kończył już swój doktorat, nanosił ostatnie poprawki. Pracował w Stołecznym Centrum
Rehabilitacyjnym pod Warszawą. Podobno nie pił, bo zakupił sobie samochód, o ile
"syrenę" można było uznać za samochód. Poza tym miał całkiem sporo prywatnych
pacjentów, więc samochód był mu potrzebny.
Wiesia  wyglądała na zadowoloną i szczęśliwą. Jerzy trenował przewijanie maleństwa,
prał pieluchy i je pracowicie prasował. Wszystko wyglądało bardzo optymistycznie.
Wiesia była zdania, że Jerzy został całkowicie wyleczony z choroby alkoholowej, a ja
byłam pewna, że po prostu jest zaleczony tylko i jeśli sobie choć raz odpuści - sprawa
powróci niczym bumerang.
W dwa lata pózniej młodsza siostra Wiesi wychodziła za mąż. Wiesia i Jerzy byli
świadkami. Mieli być  tylko na ślubie, ale Jerzy uparł się by wpadli na godzinę na
wesele.
Był stęskniony rozrywki, dziecko było u jego matki, mogli zostać choć trochę na weselu,
by potańczyć. Po długich namowach i prośbach Wiesia zgodziła się.
Starała się nie zostawiać Jerzego samego w towarzystwie, pilnując by mu ktoś nie nalał
jakiegoś procentowego napitku. Nie upilnowała- ktoś mu wcisnął pełny kieliszek w rękę
i nim do niego doszła- Jerzy wypił. Natychmiast stamtąd wyszli, a Jerzy całą drogę do
domu usiłował jej wytłumaczyć, że nic się nie stało, że wcale nie ma ochoty na  drugi
kieliszek. Wiesia omal nie wpadła samochodem do rowu ze zdenerwowania a Jerzy się
śmiał, że ona nie pijąc jest   bardziej pijana niż on po jednym kieliszku.
W miesiąc pózniej Jerzy był "w ciągu". Pił w domu, ukradkiem. Rano skacowany jechał
do pracy. Wracał, zamykał się w swoim pokoju i popijał. Nie pił dużo, ale systematycznie.
Wiesia szalała, bo żadne rozmowy nie skutkowały. Prosiła, tłumaczyła, groziła,
że odejdzie wraz z dzieckiem - do Jerzego nic nie docierało.
Ciocia Maria gorzko triumfowała- "przecież mówiłam ,  że to pijak!!!"
Nie zawsze jezdził do pracy samochodem - były dni gdy korzystał z komunikacji miejskiej.
Wracał wtedy niesamowicie pózno, Wiesia stała przy oknie, wypatrując jego powrotu.
Czasami wracał do domu na rauszu i wtedy ostentacyjnie wypijał przy niej tylko jeden
kieliszek wódki. Widzisz - mówił wtedy- wystarcza mi jeden kieliszek, nie  mam żadnego
problemu z odstawieniem picia.
W pół roku pózniej do drzwi Wiesi zapukali policjanci - patrol znalazł pobitego Jerzego
w pobliskim parku. Nim Wiesia dojechała do szpitala, do którego go odwieziono, Jerzy
już nie żył.
Jak na ironię był to szpital, w którym niegdyś pracował.
Wiesia była bliska samobójstwa i zapewne gdyby nie fakt, że był malutki Jaś, kto wie jak
potoczyłyby się sprawy.
W kilka lat pózniej Wiesia poznała sporo starszego od siebie Szweda.
Namówił ją by wzięli ślub i osiedlili się w Szwecji. Przeprowadził adopcję Jasia i bardzo
go kochał, w pełni zastępując mu ojca. Od chwili wyjazdu z Polski Wiesia tylko raz tu
była - przyjechała na pogrzeb swej matki.
Spotkałam się z nią wtedy - wyglądała na spokojną i nawet niezbyt  zmartwioną śmiercią
matki.
Jaś wyrósł na całkiem fajnego chłopaka, skończył studia, ożenił się... z Polką. Wiesia
w ubiegłym roku pochowała swego drugiego męża. Nie ma zamiaru wracać do Polski,
przyzwyczaiła się do życia w Goteborgu. Tam ma grono przyjaciół, pracę i syna.
Żegnając się ze mną powiedziała z lekkim uśmiechem - dopilnuj, by twoja córka miała na
swym ślubie wygodne buty i koniecznie dopasowane kolorem.
                                                     K O N I E C

poniedziałek, 17 lutego 2014

c.d.2

Nim dotarł do domu Jerzy zdążyłam się dowiedzieć wielu rzeczy. Wiesia była zachwycona
stanem małżeńskim - było nie tylko "lepiej ale i znacznie częściej". Tym, którzy nie wiedzą
co mam na myśli przytaczam dowcip krążący wówczas po mieście: pytanie do świeżo
upieczonej mężatki- no i jak, lepiej teraz? Mężatka  odpowiada- lepiej to może nie, ale za
to częściej.
Wiesia rozpływała się w  zachwytach nad swoim mężem- tyle o nim mówiła, że aż się
zaczęłam zastanawiać- chce mnie o tym przekonać, czy może samą siebie? Po godzinie
takich peanów na cześć byłam pewna, że gdy Jerzy stanie w drzwiach zobaczę nad jego
głową delikatną poświatę a u ramion skrzydła anielskie.
Niestety , gdy wszedł Jerzy zobaczyłam tylko nieco zmęczonego faceta, bez śladu
aureoli czy też skrzydeł anielskich.
Przejrzał moje zdjęcia rentgenowskie, powiedział czego mogę oczekiwać po rehabilitacji
i jak zapewne będzie ona przebiegać, potem zadzwonił do swego przyjaciela i poprosił
by się mną zajął, gdy do niego w ciągu najbliższych dni trafię.
Jerzy był aktualnie w trakcie pisania doktoratu więc dużo czasu spędzał w szpitalu na
chirurgii urazowej. Odniosłam wrażenie, że ciągle nie mógł patrzeć na te wszystkie
skomplikowane urazy, z którymi się stykał. Jak sam mówił,  na izbie przyjęć często
była krwawa jatka i nawet doświadczeni lekarze tracili zimną krew.
Nie bardzo mogłam pojąć po co rehabilitant miał oglądać te otwarte złamania i obcięte
niemal kończyny, skoro miał się zajmować pacjentem w pózniejszym czasie, bo
rehabilitacja była przecież już ostatnim etapem leczenia.
My piłyśmy w trakcie tej rozmowy kawę a Jerzy - mleko....z wkładką. Przyniósł sobie
z kuchni niepełną szklankę mleka, dolał do niej wódkę i pomału sączył. Oczy zrobiły mi się
niewiarygodnie wielkie ze zdziwienia, a Jerzy spokojnie mnie poinformował, że tak właśnie
odstresowują się  jego koledzy- lekarze.
Bo to niezmiernie stresujący zawód - każdy chirurg, bez względu na swą specjalizację czuje
ciężar  odpowiedzialności za  życie pacjenta.
Bo nie ma łatwych i prostych operacji, każdy kontakt ze skalpelem jest ryzykiem- no bo
wszystko szkodzi - zawsze jest to ingerencja w środek organizmu. I zawsze jest szansa, że
będą komplikacje.
Szybko doszłam do wniosku, że już nawet samo słuchanie o tych wszystkich wypadkach
może człowieka doprowadzić do ciężkiego stresu. Dla przyzwoitości odsiedziałam jeszcze
z pół godziny i z ulgą się pożegnałam.
Dzięki Jerzemu trafiłam do ośrodka rehabilitacji dla sportowców. Ówczesny kierownik tej
placówki wprowadzał właśnie do  technik rehabilitacyjnych akupresurę na bazie
akupunktury. Okazałam się wdzięcznym obiektem do wypróbowywania tej metody, jako że
kość krzyżowa jest miejscem, do którego nie ma właściwie dostępu.
Przez dwa miesiące, 3 razy w tygodniu znęcał się  nade mną osobiście przyjaciel Jerzego.
Z dnia na dzień byłam coraz bardziej posiniaczona i obolała a dr. S. twierdził, że mogłabym
śmiało iść na obdukcję i skarżyć męża o znęcanie się nade mną.
Czasami rozmawialiśmy na temat Jerzego - dr.S. bardzo go chwalił, że to taki pracowity i
zdolny człowiek, że jego praca doktorska będzie zapewne b.ciekawa i nowatorska.
Słuchając tego jakoś tak nieopatrznie  "lapnęłam", że mnie się wydaje, że praca w szpitalu
zupełnie mu nie służy, bo jest chyba zbyt wrażliwym człowiekiem.
A co, zaczął pić? - zapytał dr.S. Stwierdziłam, że tak naprawdę to nie wiem,a to że raz
widziałam go niezle przypitego na weselu a raz jak pił mleko z "wkładką" nie musi wcale
oznaczać, że facet pije. Doktor S. wyglądał na zmartwionego - postanowił, że sprawdzi to,
bo to w końcu on podsunął Jerzemu temat pracy doktorskiej i załatwił tę pracę w szpitalu.
Rzeczywiście zadziałał -Jerzy nie mógł odtąd dowolnie długo przebywać na izbie przyjęć
w dniach dyżuru chirurgii urazowej. Mógł obserwować jedynie te przypadki, które były
potrzebne mu jako materiał do jego pracy doktorskiej.
Gdy zakończyły się moje zabiegi rehabilitacyjne, postanowiłam wpaść do Wiesi i Jerzego
z podziękowaniami. W dowód wdzięczności przytargałam ze sobą kwiaty i dwa bilety
do Opery, na Giselle. Wiedziałam, że Wiesia jest miłośniczką baletu, więc z pewnością
będzie zadowolona. Prawdę mówiąc nawet się nie zastanowiłam, czy sprawię tym frajdę
również Jerzemu.
Jerzego nie zastałam, ale tym razem, gdy znów Wiesia zaczęła piać z zachwytu nad swym
mężem, niezbyt grzecznie zapytałam co ją napadło.
Wiesia w odpowiedzi się rozryczała, bo po tym incydencie na weselu  matka wciąż
suszyła jej głowę by się rozeszła dopóki nie mają dzieci, bo Jerzy nie jest odpowiednim
materiałem na męża i ojca.
Okazało się, że ciotka dość często wpadała znienacka do swej córki i przyłapała zięcia
w stanie wskazującym na spożycie procentów.
Trochę mi się chciało śmiać, bo wyobraziłam sobie ciotkę na takiej inspekcji. Musiało
być wesoło, jako że ciotka była choleryczką z natury.
Opanowawszy się, zapytałam Wiesię, czy ona zdaje sobie sprawę, że za  jakiś czas Jerzy
będzie zdeklarowanym alkoholikiem, więc może powinna podjąć jakieś kroki - nie
miałam na myśli rozwodu ale np. namówienie go na wstąpienie do klubu AA.
Nie miał facet jeszcze całkiem zdegenerowanego mózgu, więc może warto spróbować.
Poza tym zwróciłam jej uwagę, że alkohol uszkadza materiał genetyczny nie tylko
kobiety, mężczyzny też, więc jeśli ona chce mieć dzieci to chyba on nie powinien pić.
Bo wy go nie lubicie, łkała Wiesia, a ja sobie nie wyobrażam życia bez niego, bez jego
pieszczot, dotyku, przytulań. Nieważne, możemy nie mieć dzieci, ale ja jestem od
niego seksualnie uzależniona! Nie zostanę bez niego!
No to go kretynko lecz - wrzasnęłam. Zaciągnij go na leczenie a potem pilnuj, by nie pił.
W przeciwnym razie nic z tego nie będzie, bo będzie pił coraz więcej. Teraz jest  cudny
w łóżku, ale za rok, dwa będzie co najwyżej spał jak zarżnięty. A ty będziesz umierać
ze strachu czekając na niego zapitego lub znów siedzieć w poczekalni gdy będą go
odtruwać.
Miałam dość - żal mi jej było, no ale na głupotę nie ma rady. Podałam jej szklankę zimnej
wody, rzuciłam "cześć" i...wyszłam.

niedziela, 16 lutego 2014

Kto jest w stanie zrozumieć kobietę???

Tak jakoś jest ten świat urządzony, że  w pewnej chwili spotykamy na swej drodze
osobnika płci przeciwnej.
I bardzo często  finałem takiego spotkania jest powstanie podstawowej komórki
społecznej, czyli małżeństwa.
Trudno powiedzieć czy zawsze podstawą związku jest miłość czy też tylko silny
pociąg fizyczny.
Po jakimś czasie pociąg fizyczny mija ,miłości nie było, przyjazni też nie więc co
zostaje? Najczęściej jedynym wyjściem jest po prostu rozwód.
Podobnie jest i wtedy, gdy uczucie było ulokowane w osobniku, który nie był
odpowiednim kandydatem ani na męża ani na ojca.
Wiesia, moja  bardzo, bardzo daleka kuzynka, tzw. "dziesiąta woda po kisielu",
studiując na AWF-ie, będąc chyba już na trzecim roku, zakochała się bez
pamięci w jednym ze swoich nieco starszych kolegów.
Wiesia po ukończeniu  studiów miała być "panią mgr od WF", a obiekt jej uczuć
mgr rehabilitacji.
Pobrali się jeszcze w trakcie studiów. Rodzice obojga zadziałali na staropolskiej
zasadzie "zastaw, ale postaw się" i wyprawili młodym weselisko, na którym
było z 200 osób. Stoły uginały się pod pełnymi jedzenia półmichami i wciąż
donoszonym alkoholem. Pan młody jeszcze przed ślubem wzmocnił się nieco
kielichem, żeby w stanie niewielkiego znieczulenia przetrzymać mszę trwającą
niemal godzinę. Biedna Wiesia, którą ślubne szpilki mocno uwierały w stopy,
kręciła się cały czas jakby parzyła ją w stopy podłoga.
Zaraz po zakończeniu uroczystości, poprosiła swą młodszą siostrę by dała jej swe
pantofle i w Wiesi albumie rodzinnym jest zdjęcie ślubne, na którym Wiesia jest
w białej bezie ( tzn. sukience) i ma na stopach ciemne mokasyny.
Matka Wiesi orzekła, że to zły omen, że małżeństwo legnie w gruzach. Bardzo mnie
to rozbawiło, bo co ma kolor butów do trwałości związku?
Wesele było typowe, goście co chwilę wydzierali się  "gorzko! gorzko!" i ostro
wszyscy ćwiczyli spełnianie toastów.
Gdy stamtąd wychodziłam jeszcze przed północą, Pan Młody (Jerzy mu było)
wyglądał żałośnie  - oczęta miał przekrwione i półprzytomne spojrzenie , ale nadal
dzielnie spełniał toasty. Wiesia na próżno prosiła by jednak mniej pił, lecz niewiele
już do jego świadomości docierało.
Trochę mnie to zastanowiło - nie było to pierwsze w mej karierze wesele, ale z reguły
każdy ze znanych mi świeżo upieczonych mężów starał się do końca być trzezwym.
Ale  jak mówią - nie mój cyrk, nie moje małpy.
Podobno nad ranem Jerzy zsiniał i stracił przytomność a wezwana karetka zabrała go
do szpitala - na odtrucie.
Poranek poślubny Wiesia spędziła na krzesełku w poczekalni  szpitalnej dzieląc się
swym niepokojem z teściową. Obie były zaskoczone tym wypadkiem.
Wiesia może nieco mniej, bo Jerzy często wypijał  "na odprężenie" dwa, trzy kieliszki
wina gdy wracał ze szpitala, gdzie miał wtedy praktykę.
Jerzy ukończył studia i swą pierwszą pracę dostał w szpitalu. Nie widywałam się zbyt
często z Wiesią, ona jeszcze studiowała, ja pracowałam i nie cierpiałam na nadmiar
wolnego czasu.
W dwa lata pózniej doznałam na nartach przykrej kontuzji - złamałam kość krzyżową.
Przypomniałam sobie, że przecież mam teraz  w rodzinie rehabilitanta i zadzwoniłam
do Wiesi, z pytaniem, czy mogę niecnie wykorzystać jej męża. Oczywiście mogłam,
tylko musiałam do nich przyjechać.
Kupiłam kawę, coś do kawy, czyli torcik wedlowski i pojechałam w drugi koniec
miasta. Jerzego jeszcze nie było w domu, więc zaczęły się babskie pogaduchy.
c.d.n.

sobota, 15 lutego 2014

Baby są głupie- cz.II

Zojka dość długo czekała na telefon od Adama. Nie ona jedna zresztą - Adam był
wręcz "rozrywany"  przez dziewczyny. Poza tym był wielbiony przez ich mamusie.
Śmiałam się, że był wymarzonym przez mamuśki kandydatem na męża - był bardzo
grzeczny, gdy wpadał po dziewczynę to zawsze się pytał, czy może panienkę wziąć
np. do kina (cokolwiek to znaczyło  naprawdę), mało tego, dopytywał się również
czy mamuśka nie będzie  się gniewała, gdy on odprowadzi "skarb rodziny" dopiero
około północy, bo po kinie pójdą  potańczyć do klubu.
Dziewczyny za pierwszym razem miały bardzo zdziwione miny i były wręcz
zgorszone, ale Adam szybko im tłumaczył, że przecież tak naprawdę nie  stanowią
same o sobie, skoro mieszkają z rodzicami. A skoro jest jak jest, wypada "starych"
w pewnym sensie docenić i dać im złudzenie, że to oni rządzą.
Adam miał tych dziewczyn na pęczki.
Mamuśki były Adamem zachwycone i niemal każda z nich czekała kiedyż to ten
cud płci męskiej zechce zostać ich zięciem.
Chyba po trzech miesiącach nieustannego czekania Zojka doczekała się telefonu
od Adama. I dostąpiła zaszczytu spotkania się z nim. Mniej więcej po 2 godzinach
Adam zakończył spotkanie. Na nieśmiałe pytanie kiedy się spotkają odpowiedział
szczerze, że doprawdy nie wie kiedy, bo on tak naprawdę to teraz jest z tą dziewczyną,
z którą był u Zojki. Ale ponieważ Zojka bardzo mu się podoba, to będzie się starał
co jakiś czas się wyrwać i wtedy zadzwoni.
Przez następne dwa lata Zojka była stale "tą drugą", oczekując swej kolejki. I właśnie
w tym okresie poznałam Zojkę -pracowałyśmy w jednej firmie.
Była bardzo dobrym pracownikiem a poza tym była bardzo sympatyczna.
Dość szybko stałyśmy się dobrymi koleżankami. Pewnego dnia, gdy razem ze swym
mężem byłam u Zojki, poznałam Adama. On i mój mąż też przypadli sobie do gustu,
choć tak naprawdę różnili się niemal całkowicie.
Zojka wreszcie cierpliwością i chyba wielkim uczuciem  zdobyła Adama. Osobiście
podejrzewałam, że w grę wchodziło tu nie tylko uczucie ale i biznes. Rodzice Zojki
dali do zrozumienia, że gdy Zojka wyjdzie za mąż to w prezencie ślubnym dostanie
własnościowe mieszkanie w stolicy.
Zojka na swym ślubie wyglądała wręcz zjawiskowo- dzień był marcowy i chłodny-
Zojka była otulona długą, białą kaszmirową peleryną z kapturem - wszystkie brzegi
peleryny i kaptura były obszyte białym puszystym futrem z lisa.Istna królowa zimy.
Adam w garniturze w kolorze ciemnego grafitu też się ładnie prezentował.
Zamiast wesela zafundowali sobie wyjazd na Majorkę.
Jeżeli ktoś myśli, że ślub   wiele zmienił w stosunku Adama do  kobiet, to się myli.
Biedna Zojka była wiecznie "na czatach"- nie mylić z rozmowami w sieci, wtedy była
to nieznana konkurencja.
Z jednej strony było mi jej żal, ale z drugiej - widziały gały co brały.
Zojka była  spokojna tylko wtedy, gdy siedziała obok Adama i do tego trzymała go za rękę.
Spędzaliśmy w czwórkę sporo czasu-  nie stanowiłam dla Zojki żadnej konkurencji
a i Adam, po pierwszym kubełku zimnej wody (słownym), którym go potraktowałam,
przestał traktować mnie jak obiekt do podrywu.
Czasami widywałam Adama  z innymi kobietami, ale nie miałam najmniejszego zamiaru
mówić o tym Zojce.
Z chwilą gdy wreszcie  zdecydowałam się na macierzyństwo siłą rzeczy rzadziej się
spotykaliśmy z nimi. Nie mniej stosunki nadal były przyjacielskie, zostali nawet
chrzestnymi  naszej  córeczki.
Zojka zrobiła w międzyczasie studia i awansowała w pracy. Adam kilka razy prosił mnie
o alibi - wpadł na kilka minut , doręczył coś, co Zojka miała dla swej chrześnicy i poprosił
bym powiedziała, że się u mnie zasiedział. Przy drugiej takiej prośbie nie odmówiłam
sobie przyjemności uraczenia go kazaniem umaralniajacym.
Adam twierdził, że nadal mu się Zojka podoba, że nawet ją po swojemu kocha, a to,
że czasem pójdzie  na randkę z inną nie ma żadnego znaczenia dla trwania związku.
Wiesz - mówił całkiem szczerze - dla mnie jedna kobieta to za mało, zawsze miałem
po dwie lub trzy kobiety jednocześnie.
Ożeniłem się z Zojką, bo sobie mnie wychodziła, wyczekała, wręcz wyżebrała.
Ja jej nie opuszczę, bo to jej obiecałem.
Zagroziłam, że wszystko powiem Zojce, ale Adam popatrzył na mnie poważnie i
nieco zasmucony rzekł - nie powiesz, bo wiesz, że to by ją załamało. Jesteś po prostu
za mądra na to by jej oczy otwierać.
Wiedziałam, że on ma rację - on był dla niej powietrzem, bez którego nie można żyć.
Mijały lata, Zojce i Adamowi urodził się synek.
Moja córka miała już wtedy  chyba 4 lata.
Zojka nie chciała za nic w świecie przerywać pracy, więc zaraz po ustawowym urlopie
macierzyńskim i wypoczynkowym, wróciła do pracy. Dwie kolejne nianie zupełnie
się nie sprawdziły i Zojka uprosiła mnie, że skoro i tak siedzę na wychowawczym, to
może do chwili ukończenia pierwszego roku życia Juniora mogliby go zostawiać u mnie.
Zgodziłam się na próbę, na miesiąc. Po miesiącu miałam dość, tym bardziej, że moja
córka przeżywała ataki zazdrości. Zrobiła się nieznośna. W tej sytuacji Adam porzucił
dotychczasową pracę, zatrudnił się u znajomego prywaciarza i sam opiekował się
synkiem.
To określenie "sam" było chyba dość  płynne - przynajmniej dwa razy w tygodniu
lądował z małym u mnie, a w pozostałe dni pomagały mu inne panie.
Gdy Junior ukończył rok, Zojka dostała stanowisko w jednym z zagranicznych biur
pewnej centrali handlowej.
W ciągu miesiąca musiała wyjechać.Wyjechała razem z dzieckiem, a za miesiąc
miał do niej dołączyć Adam.
Ale jemu zupełnie się nie spieszyło. Romansował w najlepsze na lewo i prawo. Zojka
coraz to dzwoniła, dopytywała się, a Adam twierdził, że musi odpracować ten czas,
gdy opiekował się małym.
W kraju zaczęły się dziać coraz mniej wesołe rzeczy, a my tłumaczyliśmy wciąż
Adamowi, że powinien jednak jak najprędzej wyjechać, bo może być różnie.
Najgoręcej przekonywał go mój mąż, który właśnie wrócił z delegacji do ZSRR. Tam
wszyscy jego znajomi zamartwiali się, że lada dzień mogą do nas wkroczyć wojska
z bratnią pomocą.
I wreszcie Adam odleciał dosłownie trzy dni przed wprowadzeniem stanu wojennego.
Do Polski wrócili po czterech latach i wtedy Zojka  zdecydowała się na drugie dziecko.
Tym razem wzięła urlop wychowawczy. A nasi mężowie zaczęli razem prowadzić
firmę, jednocześnie nas tam zatrudniając.
Ani dzieci, ani pobyt za  granicą nie zmienił Adama. Nadal uganiał się za kobietami.
Ale pewnego dnia , Adam dostał zawału. Nie był to nawet  bardzo ciężki  stan, ale Adam
bardzo się wystraszył, zwłaszcza, że zdarzenie miało miejsce poza domem.
I choć z punktu widzenia medycyny wyzdrowiał, psychicznie się załamał.
Gdzieś się zapodział ten dawny bawidamek. Jego miejsca zajął wsłuchany w siebie,
 w  bicie własnego serca facet.
A Zojka zrobiła się szczęśliwa, że wreszcie Adam  cały czas "trzyma się domu".
                                                K O N I E C

Baby są głupie

Być może, że jako kobieta nie powinnam tak mówić - ale ja nie uznaję solidarności
płci. Mam wrażenie, że winę za głupotę kobiet ponoszą najczęściej ich rodzice.
Po prostu za mało uwagi przykładają do tego, by nauczyć swe córki myślenia -
samodzielnego, trzezwego, logicznego.
Dziewczynki mają być: miłe, dobre, posłuszne, delikatne, mają wyrosnąć na dobre
żony i matki, to one mają być podstawą domowego ogniska.
Ale nikt nie uczy ich, by umiały same siebie docenić, by znały swą wartość.
A do tego wiele mamusiek ukrywało przed nimi czarne strony życia i wychodziły
z domu wykształcone "pierwsze naiwne".
O, zapomniałam jeszcze, że wychowanie seksualne też najczęściej szwankowało i
polegało ono głównie na wbijaniu do dziewczęcych  głów, że seks przedmałżeński
jest "be" a małżeński- ciężkim obowiązkiem.
Zojka była panienką z tzw. "dobrego domu". Rodzice- inteligencja pracująca, tatuś
nawet  po WAM. Mieszkali  w niewielkiej miejscowości na północy naszego pięknego
kraju.
Zojka była naprawdę  bardzo ładną dziewczynką, ale w domu bardzo przestrzegano, by
przypadkiem nie  uważała się za ładną. Jeśli zbyt długo stała przed lustrem natychmiast
babcia zwracała jej uwagę, że wpatrywanie się we własne odbicie jest niewskazane, bo
w lustrze diabeł mieszka.
Zojka obowiązkowo od 5 roku życia uczyła się gry na fortepianie, choć nie sprawiało
to jej ani krzty przyjemności. No ale panienka z dobrego domu powinna taką umiejętność
posiadać. Drugą umiejętnością, niezbędną wg jej mamy, było łyżwiarstwo figurowe.
Na szczęście dla Zojki miejscowe lodowisko było odkryte, a jej talent w tej dziedzinie
poniżej  średniej krajowej, więc po 2 latach obijania sobie kostek , kolan i pośladków
zrezygnowano z tej umiejętności.
Gdy Zojka ukończyła miejscowe liceum  postanowiono, że wyjedzie do stolicy i zacznie
pobierać nauki w Pomaturalnym Studium Stenotypii i Języków Obcych. Absolwenci tej
szkoły mieli pracę zapewnioną - znali dobrze pracę biurową i języki obce. To z tej szkoły
wywodziły się stewardesy LOTu i sekretarki dyrektorów poważanych instytucji.
Gdy już było wiadomo, że Zojka będzie do Studium przyjęta, jej ojciec zwrócił się do
swego znajomego, by pomógł w znalezieniu dla Zojki jakiegoś lokum w Warszawie.
Ów znajomy wynalazł dla niej pokój "przy rodzinie", z pełną używalnością kuchni i łazienki.
Były to czasy, gdy nie było w stolicy samodzielnych mieszkań do wynajęcia. Miasto wciąż
przeżywało niedobór mieszkań.
Właścicielem mieszkania był niemłody już wdowiec - pan Karol.
Zapewniał rodziców Zojki, że "da baczenie" na Zojkę i zawsze będzie jej służył radą.
W kilka lat pózniej miałam okazję poznać pana Karola - był naprawdę bardzo miłym
i kulturalnym człowiekiem. Lubił Zojkę i traktował ją jak własną córkę. Przypominał by
rano zjadała śniadanie, prosił by wieczorami raczej nie wędrowała sama  ulicami stolicy,
a gdy jechała raz na jakiś czas do domu, przekazywał dla jej mamy pozdrowienia i jakiś
drobiazg - bombonierkę pralinek lub  malutką wodę kwiatową.
Zojce podobała się nauka w Studium i życie w stolicy. Ale najbardziej podobało się jej
mieszkanie z dala od rodzinnego domu i......brak pianina w domu pana Karola. Poza tym
mogła swobodnie zapraszać do swego pokoju koleżanki i kolegów - pan Karol często
brał udział w tych "posiadach" i był bardzo lubiany przez młodzież. Nie gorszył się, gdy
na stole lądowały kolejne butelki wina, nie przeszkadzały mu też kłęby dymu - młodzi
ludzie kopcili zawzięcie.
Na którymś z kolejnych spotkań pojawił się "nowy" - przyprowadziła go jedna z koleżanek
Zojki. Adam miał w sobie "coś", czyli podejście do kobiet. Lubił kobiety, wiedział dobrze
co im sprawia przyjemność. Prawił komplementy, głęboko zaglądał w oczy, każda z nich
miała wrażenie,że jest dla niego tą jedną jedyną.
Poza tym Adam naprawdę był przystojnym facetem. Studiował na politechnice kierunek
związany z ciężkimi maszynami.
Już od pierwszego wieczoru Zojka nie mogła od niego oderwać oczu. Wpatrywała się
w niego niczym sroka w gnat, co oczywiście  bez trudu zauważył i Adam i pan Karol.
Gdy Zojka wyszła po coś do kuchni, Adam poszedł za nią, leciutko objął ją ramieniem
i zaglądając jej głęboko w oczy powiedział: "ależ ty jesteś ładna! chyba musimy się spotkać; zadzwonię do Ciebie, gdy będę miał czas, dobrze?"
Oczywiście Zojka zgodziła się i grzecznie czekała na telefon od Adama.
c.d.n.


niedziela, 9 lutego 2014

Pechowiec cz.II

W chwili gdy droga życiowa Pechowca przecięła moją ścieżkę, dziecko miało już
z 5 lat, a Pechowiec nadal usiłował jakoś wybrnąć z tej kwadratury koła.
Pechowcowa już pracowała, ale b. często bywała na zwolnieniu lekarskim, przez co
często zmieniała miejsce pracy. Pechowiec porzucił pół etatu, by częściej bywać
w domu.
Nadal czekali  na spółdzielcze mieszkanie, dzieckiem zajmowała się kolejna niania, bo
wbrew rzewnym  wspomnieniom niektórych osób, miejsce w przedszkolu Pechowcom
nie przysługiwało. Nie dość, że Pechowcowa nie była samotną matką to razem mieli,
zdaniem władz, zbyt wysokie dochody. Przedszkola prywatne właściwie nie istniały, no
chyba że nielegalnie.
Najwięcej mnie złościło,że Pechowiec wciąż zadawał mi pytanie co on ma z tym fantem,
czyli ze swą sytuacją rodzinną zrobić. Odżegnywałam się od odpowiedzi, bo jako
dziecię z rozbitej rodziny byłam przeciwniczką rozwodów. Z drugiej strony widziałam,
że Pechowiec "stracił serce" do swej żony, trwał w tym związku z uwagi na dziecko.
Ale Pechowiec zatruwał mi tak skutecznie życie, że w końcu na zadane pytanie
odpowiedziałam pytaniem:  " a możesz mi wyjaśnić dlaczego się z nią ożeniłeś? bo wg
mnie, tak na zdrowy rozum to nie kamuflowała swych wad- od początku wiedziałeś, że to
wielce zabawowa dziewczyna. Wytłumacz mi, jak taki inteligentny  facet mógł się tak
wrobić?" Pechowiec z godzinę milczał, wreszcie wysapał - "masz rację, jestem kretynem.
Ale, jak każdy młody facet byłem zainteresowany głównie seksem, a tego to ona mi
nigdy nie odmawiała- nie  miała złych nastrojów, które by wykluczały seks, była chętna
o każdej porze dnia i nocy. Bo przeważająca większość młodych  facetów przynajmniej
raz na pół godziny myśli o seksie".
A teraz? - zapytałam niezbyt delikatnie. " Teraz to chyba będę musiał iść do seksuologa,
chyba grozi mi impotencja. Jakoś mi to nie w głowie".
Porozbierałam zagadnienie na części  pierwsze, tłumacząc, że to wszystko normalne ale
Pechowiec  jednak postanowił iść do specjalisty.
Za tydzień zatelefonował do mnie, mówiąc, że on naprawdę jest kretynem, a ja miałam
rację i że niepotrzebnie wydał 100zł na wizytę, bo lekarz powiedział mu to samo co ja.
W międzyczasie Pechowiec wychodził ze skóry, żeby przyspieszyć termin otrzymania
mieszkania. Zwróciłam mu  uwagę, że w chwili otrzymania mieszkania będzie musiał swą
żonę też tam zameldować i jeśli potem wniesie  sprawę o rozwód, trzeba będzie mieszkanie
dzielić.
Pechowiec trzy dni myślał, ja nic się nie wypowiadałam o rozwodzie, ale matka Pechowca
namówiła go, by jednak się rozwiódł i koniecznie walczył o przyznanie mu dziecka.
W końcu rozwodził się z alkoholiczką, więc dla normalnie  myślących ludzi sprawa była
wygrana.  Ale sądy rodzinne w Polsce zawsze działały w dość zastanawiający sposób -
pomimo zeznań wielu świadków, łącznie z opinią lekarza, dziecko przyznano matce.
Decyzję sąd uzasadnił płcią dziecka oraz  faktem , że matka pozwanej zobowiązała się do
sprawowania opieki nad  dzieckiem oraz do monitorowania poczynań swej córki.
Team Pechowca był zadziwiony wyrokiem niepomiernie, on sam początkowo załamany.

Nie wiem jak to jest, ale każdy "kawaler z odzysku" ma spore wzięcie u pań. Bardzo mnie to
dziwi, bo wg mnie zawsze wina leży po obu stronach i rozwód jest dowodem, że obie strony
mogą mieć potem kłopoty w kolejnym życiu we dwoje.
Pechowiec zaczął być podrywany przez niektóre panie. To było średnio zabawne, bo każdą
ze swych  "wielbicielek" przedstawiał memu mężowi i mnie.
U swej byłej żony bywał raz w tygodniu i zabierał dziecko na różne spacery. Była żona jakoś
wcale nie zmieniła swych upodobań do nadużywania procentów, choć nie siedziała  sama
w domu z dzieckiem.
Pechowiec, zapewne z wdzięczności, że ma obok siebie ludzi, którzy zawsze go wysłuchają,
bywał u nas niemal codziennie. Byłam w tym czasie w stanie odmiennym, a samochód
mieliśmy otrzymać dopiero za jakiś czas, więc Pechowiec robił za taksówkę. Dostąpił nawet
zaszczytu zawiezienia mnie do szpitala i  przyjechania po mnie. Przynajmniej wracałam
dzięki  temu w pozycji leżącej, co był niezłe, bo urodziłam w niedzielę a wracałam już
w czwartek, zaraz po zdjęciu szwów.
W dwa lata pózniej pechowiec poznał bardzo miłą i fajną dziewczynę. I......ożenił się.
Miałam nadzieję, że będzie to trwały związek, ale myliłam się. Pechowiec wymyślił sobie,
że w świetle przeróżnych dziwacznych przepisów PRL-u najlepiej będzie, gdy wezmą
rozwód. Nie wiem jakich użył argumentów, ale w chwili gdy Pechowcowa nr 2 była w zaawansowanej ciąży, wnieśli zgodnie sprawę o rozwód.
Mnie tłumaczył, że tym sposobem będą mogli utrzymać dwa mieszkania , ona bez trudu
dostanie wtedy miejsce w przedszkolu  dla dziecka i jeszcze jakieś ulgi.
Popukałam go w czółko (coraz wyższe), wzruszyłam ramionami i poprosiłam by swoje
sprawy omawiał raczej z  żoną niż ze mną.
Ale Pechowca trudno było się pozbyć. A może łączyło nas zbyt wiele spraw? Np. wakacje - Pechowiec brał dwójkę swych dzieci  i razem jezdzilismy na wakacje - wynajmowaliśmy
cały dom, na plaży ja się mogłam spokojnie wylegiwać, Pechowcowa nr 2 była w tym
czasie w sanatorium, a Pechowiec cudownie zabawiał trójkę  dzieciaków. Dzieciaki go
uwielbiały, moja mówiła do niego oczywiście wujku, jego dzieci  nam "wujkowały i
ciotkowały".
W drugim miesiącu wakacji jego miejsce zajmowała Pechowcowa nr 2.
Mój mąż uczestniczył  w tym wszystkim raptem 2 tygodnie, bo drugie dwa tygodnie
zostawiał sobie na zimowy wyjazd.
Ale dawałyśmy sobie radę , obie byłyśmy zmotoryzowane i samodzielne z natury.
Nie pytałam nigdy Pechowcowej nr2, dlaczego zgodziła się na taki niewydarzony układ.
A że nie był to najlepszy układ pod słońcem okazało się mniej więcej po trzech latach.
Pechowiec poznał kolejną panią- tym razem rozwódkę z dwójką dzieci.
I powstał baaardzo dziwny układ  - Pechowiec miał już dość luzne układy ze swą żoną nr 2,
która dość niespodziewanie podjęła decyzję wyjazdu do Anglii, ale bez dziecka.
Nie ma problemu, orzekł Pechowiec i wziął dziecko do siebie. Dość szybko ożenił się
z panią  rozwódką, tak więc była kolejna pani Pechowcowa, nr 3 i jej dwójka dzieci.
Teraz mieszkanie okazało się nieco za małe, więc je sprzedał i zakupił dom pod Warszawą.
Dom, w którym wiecznie było pełno ludzi, bo : pomieszkiwało tam dziecię Pechowca
z jego pierwszego małżeństwa, (bo jej matka zapiła się na śmierć w międzyczasie),
dziecko z drugiego związku, dwójka dzieci trzeciej pani Pechowcowej, a w drodze było
kolejne dziecko - wspólne Pechowca i Pechowcowej nr 3.
Na wszystkie święta przybywało jeszcze dodatkowo kilka osób: była żona nr 2, były mąż
żony nr 3, rodzice Pechowca i babcia najstarszego dziecka Pechowca.
Z czasem dołączyła jeszcze druga żona byłego męża pani Pechowcowej nr 3 oraz
przyjaciel  pani Pechowcowej nr 2.
Tylko raz dałam się nabrać na takie wspólne święta- po godzinie nie bardzo wiedziałam
jak mam na imię -  w sumie było siedmioro dzieci w wieku różnym, kupa dorosłych i
dwa psy.
Czterdziesto metrowy salon ledwo wszystkich mieścił i z ulgą stamtąd wyszliśmy po
kilku godzinach.
Rozluzniłam kontakty z Pechowcem. Dzwonił do mnie tylko w sprawach podbramkowych
- gdy zmarł jego ojciec, potem matka.
Po15 latach ciszy w eterze znów zadzwonił - "ratuj, Pechowcowa nr 3 się  znarowiła".
Wcale się jej nie dziwię, cały dom, wszystkie dzieci i ich kłopoty były  wciąż na
jej głowie.
A Pechowiec? Właśnie poznał 20 lat młodszą panią i...tokuje.
Baby są jednak głupie, ot co.