sobota, 17 lutego 2024

Córeczka tatusia - 86

 Szef laboratorium dotrzymał słowa i skontaktował Martę z profesorem chemii, który  zgodził  się, by zostać promotorem Marty. Pan profesor był dość bliskim znajomym  szefa laboratorium. Obaj twierdzili, że gdy  tylko Marta ukończy uczelnię, te  studia, które teraz jeszcze funkcjonują, będą dostępne już tylko w  formie płatnej, jako studia podyplomowe. No fakt, nas jest teraz  tylko garstka na tym II stopniu- stwierdziła  Marta. No właśnie - tu  zostaną tylko studia licencjackie a i to zapewne będą to studia płatne. Co prawda jest pomysł, żeby ci najzdolniejsi z bardzo dobrymi wynikami mieli  stypendium. Ale jak będzie to czas pokaże.

Pan profesor z pięć razy dopytywał  się, czy aby Marta  na pewno ma ukończone  18 lat, bo tak naprawdę to wygląda  co najwyżej na licealistkę  a nie na kobietę, która  dobiega trzydziestki. Ach, to na pewno dlatego, że wiecznie chodzę w dżinsach i bez  makijażu a do tego stałam  w niewłaściwej kolejce gdy w niebie wzrost rozdawali - śmiała  się Marta. A do tego  ponieważ na  co  dzień poruszam  się samochodem to chodzę  w adidasach a nie na obcasie i właściwie   jestem złą reklamą uczelni bo się nie  maluję. Ale ja rano  zawsze  jestem z lekka  "obecna-nieprzytomna", więc się nie maluję.  Gdy  się już ociepli to będę przed  wyjściem  z  samochodu zmieniała  adidasy na  szpileczki,  zawsze kilka  centymetrów jestem wtedy  wyższa. Dobrze, że jeżdżę na  wykłady  stale tą  samą trasą, bo rano to zawsze kiepsko kontaktuję. Po prostu z natury jestem niskociśnieniowcem. Podejrzewam, że gdyby mi drogowcy nagle  zrobili jakiś objazd to pewnie bym zabłądziła lub wzywała  męża na pomoc.  I przyjechałby? - dopytywał się pan profesor. No tak - na pewno  by przyjechał, bo zna mnie od czasu  szkoły podstawowej. A mąż też ma  coś wspólnego z chemią i kosmetyką? Nie, jest informatykiem.

Ty, stary, nie masz pojęcia jakiego stracha mi napędziła  pani Marta - łapała w rękę pękniętą  zlewkę z jej zawartością - mało zawału  nie dostałem - poinformował pana profesora szef.  Ale już się  wszystko zagoiło i pozrastało  - powiedziała Marta. I najważniejsze, że nie zostały przecięte ścięgna lub żyły i nie było żadnej infekcji. I dłoń mam w 100% sprawną, mięsień miałam pięknie  zszyty. Pozszywał  mnie brat przyrodni  mego męża. I wszystko  się pięknie wygoiło i mam pełną  sprawność wszystkich palców  i mięśni w pełni zachowaną.  I na pewno nigdy więcej nie będę podstawiała  ręki by łapać rozpadające się jakieś szklane  naczynie - zapewniła obu panów  Marta.  Ja po prostu nie  skojarzyłam, że nadal trzymam brzeg tej zlewki, miałam  wrażenie, że ona mi się wymknęła z palców prawej ręki, a nie  że ona się po prostu  "sama z siebie rozpada". Ale się wszystko dobrze  skończyło, skaleczenia nie były zainfekowane bo je zaraz  potraktowałam  całą butelką  wody utlenionej  a mąż po mnie przyjechał i odwiózł mnie do szpitala i jego brat wpierw  sprawdził, czy aby   nie  zostały w ranach odłamki  szkła  a potem elegancko mnie pozszywał i podał profilaktycznie antybiotyk. I tylko znieczulanie mnie  na początku trochę bolało. W trzy kwadranse  od chwili wypadku już byłam zszywana. I nie  było żadnych odłamków  szkła  w tych skaleczeniach. 

To można  uznać, że miała pani nieco  szczęścia  w tym nieszczęśliwym wypadku- podsumował pan profesor. Oj tak - zgodziła się z nim Marta. No i ulżyło mi, gdy dotarło do mojej świadomości, że to nie  był wynik mojego gapiostwa, bo nadal cały czas trzymałam w palcach prawej  ręki górny brzeg tej zlewki. Teraz  już  wiem, że ta  zlewka  była po prostu pęknięta a efekt  tego wypadku taki, że nim cokolwiek szklanego biorę do ręki to wpierw  się temu podejrzliwie przyglądam.  

Szef  zerknął ukradkiem na  zegarek i powiedział - ja już omówiłem z profesorem temat, który w moim odczuciu byłby dla pani dobry a i dla nas przydatny. I, przyznam się bez bicia, nieco panią "obgadałem" do pana profesora, bo świetnie się  pani spisywała pracując w naszym laboratorium no i już widzę panią w naszym laboratorium badawczym nowych produktów. Jest  pani chyba  jedyną z tego ostatniego rocznika, która nie chce mieć własnego gabinetu kosmetycznego i przyznała  się, że wylądowała tu głównie dlatego, że odpadła na egzaminie wstępnym na medycynę. Marta roześmiała  się - ja po prostu byłam przekonana, że jestem dobra   z chemii i że wiadomości wyniesione  z liceum  są wystarczające i nie douczałam  się przed egzaminami  z chemii. A nie startowałam  po raz  drugi  bo rozmawiałam  z kilkoma lekarkami i mnie jakoś skutecznie  zraziły do tych studiów i nie startowałam po raz  drugi. Brat męża jest chirurgiem i cały czas mi "wypomina", że powinnam  była jednak startować na medycynę, ale ja  chyba jestem za mało odporna  psychicznie na ten zawód. A może i za mało ambitna i chciałabym, gdy będę miała  dziecko, móc mu poświęcić cały swój czas a nie dzielić czas pomiędzy dziecko i pracę zawodową. To, jak na dzisiejsze  czasy mało popularny pogląd, wręcz niemodny, ale tak  sobie  zaplanowałam życie. A mój mąż popiera taki plan. Według niektórych znajomych to jesteśmy właśnie określani jako staromodni, co mnie śmieszy, bo mąż jest informatykiem. Mój ojciec zawsze mi mówił i nadal powtarza, że trzeba  się kierować w życiu zdrowym rozsądkiem a nie  zachciankami i modą. 

Zdecydowanie nie pasuję do nowego wzorca kobiety, która na okrągło wmawia wszystkim dookoła, że w każdej dziedzinie jest co najmniej tak dobra jak mężczyzna i nie wytykam na okrągło moim "domowym facetom", że wiele tak  zwanych "męskich prac" potrafię wykonać  sama i to równie  dobrze i jeśli nie muszę to zawsze owe "męskie prace" zostawiam albo obu ojcom  albo mężowi  i nie ćwierkam, że mi żaden facet nie jest potrzebny. Umiem zmienić koło w  samochodzie, ale na ponad 10 lat prowadzenia   samochodu tylko raz  sama zmieniałam koło, bo nikt nie jechał tą drogą,  na której musiałam to zrobić, umiem nawet aparat zapłonowy w małym fiaciku rozebrać i złożyć, ale  wolę gdy to zrobi mój  tata lub mąż. I nie  zauważyłam by z tego powodu któryś  z nich cierpiał. 

Ponieważ nie ma mnie  cały  dzień w  domu to gotowaniem zajmuje się mój teść, bo pracuje  tylko na połówce etatu, mój ojciec też potrafi gotować, no  ale częściej gotuje teść  - lubi to. Czasem gotujemy z teściem  oboje. A czasem  gotuję  razem  z mężem. Mieszkacie państwo razem z teściem?- spytał szef. Nie, mamy oddzielne   mieszkanie , ale jeśli teść  się nieco gorzej  czuje to wtedy prosimy by nie szedł do siebie, ale nocował u nas. Kiedyś miał zawał, więc gdy się nieco gorzej  czuje, to  już pojął, że wtedy lepiej by nocował u nas a  miejsca mamy sporo bo jak na dzisiejsze  czasy to mieszkanie mamy duże.  Teść mieszka raptem kilometr od nas, a moi rodzice  to mniej niż 300m od  nas. A gdzie państwo mieszkacie? Na starym, mokotowskim WSM- osiedle powstało chyba w 1948 roku. Do Al. Niepodległości to od naszego bloku jest 120 metrów. 

Mojemu teściowi to się marzy, byśmy  wszyscy razem   mieszkali w jednym budynku i jest  niepocieszony, że to jest nierealne. Bo tereny dostępne pod  zabudowę indywidualną są właściwie na terenach ongiś podwarszawskich. Wielu naszych  znajomych  zazdrości nam tej lokalizacji bo i do metra nie mamy daleko, bo stacja jest przy Racławickiej. No to jesteśmy, pani Marto, nieomal sąsiadami, bo my mieszkamy przy Ligockiej, druga  kamienica od Alei Niepodległości. To jeszcze przedwojenna kamienica, ale zbudowana tuż przed  wojną. Dwa sąsiednie domy zostały w czasie  Powstania  w 44 roku zbombardowane, a ten budynek ocalał. To ten budynek przylegający do tego narożnego,  w którym jest sklep spożywczy.Mocno oberwał Mokotów  w czasie Powstania.  Gdy moi rodzice po wyzwoleniu wrócili na Mokotów to mój  ojciec chodził po tych okolicach i fotografował  i zapisywał wszystko. Raz przez  to omal to więzienia nie trafił, ale skończyło się  na pobiciu go, wybiciu kilku zębów, zabraniu mu aparatu i filmu. A willa  ciotki  ocalała bo w sąsiedniej mieszkali Niemcy i bomby jakoś omijały tę posesję i te  dwie przylegające po jej dwóch  bokach. Wniosek nasuwa  się prosty, że mieli niezłe rozeznanie gdzie mieszkają ich rodacy.

A zaczęła już pani coś myśleć na temat pracy magisterskiej? Tak z ręką na  sercu to jeszcze  nie, bo jeszcze ze mną szef laboratorium  nie omawiał co konkretnie on by chciał w tej pracy zobaczyć. Ja to bym chciała bym mogła napisać coś o kosmetykach leczniczych opartych na produktach naturalnych np. takich jak maść Cepan. W moim odczuciu to jest ona  po prostu niedoceniana - wyparł ją ze świadomości dermatologów contractubex. Tak zupełnie prywatnie to mam podejrzenie, że po prostu producent zachodni zainwestował sporo w  reklamę i w swego rodzaju przekupienie części lekarzy.  A najprostszy  sposób to zorganizowanie "Seminarium  ze  szkoleniem" w  jakiejś  sympatycznej miejscowości nad ciepłym morzem, oczywiście poza ścisłym sezonem urlopowym. Poza tym to mało kto wie, że młoda  skóra ma tendencję do tworzenia się bliznowca i nic jak na  razie na to nie pomoże- ani maść contractubex ani cepan. Chcę  się spotkać z jedną doktor  dermatolog i z  nią na ten temat porozmawiać.  To lekarka  z doktoratem. Brat męża mi obiecał, że jeżeli tylko zechcę to mnie  z nią skontaktuje. Ja tak naprawdę to powinnam uzgadniać  temat pracy dopiero po absolutorium, ale wiem, że w praktyce to każdy studiujący już na początku ostatniego roku uzgadnia temat pracy i omawia ją z promotorem. Z tym, że tu to  chyba jest mniej typowo niż na innych uczelniach i moje koleżanki zainteresują  się tematami pracy magisterskiej najwcześniej po rozpoczęciu przedostatniego semestru a i tak większość z nich będzie pisała o organizacji i wyposażeniu gabinetów kosmetycznych, bo są nastawione na prowadzenie własnego lub firmowanie gabinetu  wspólniczki. Ja jestem po prostu nie  zainteresowana prowadzeniem własnego gabinetu kosmetycznego lub do spółki z kimś, czego mi moja teściowa nie może  wybaczyć. I w ogóle jest mocno zdegustowana, że obecne przepisy wymagają by osoba będąca właścicielem gabinetu  miała owe mgr przy nazwisku. Więc jestem solą w oku swej teściowej, bo zapewne  będę miała owe mgr a jestem paskudna i  nie  chcę żadnego gabinetu kosmetycznego prowadzić.

A co pani mąż o tym sądzi?- spytał pan profesor. No cóż - małżeństwo jego rodziców rozpadło się, są już po rozwodzie, teść mój mieszka w Warszawie, teściowa mieszka w Austrii. A małżeństwo utrupiła teściowa, nie teść. To tak mało typowe - podobno.  No ale mamy przecież równouprawnienie. Byłam tym szalenie zaskoczona,  bo znam moją teściową odkąd  zaczęłam chodzić do I klasy szkoły podstawowej i zawsze mi się jawiła jako Hestia, ale jak widać pozory mylą, jak powiedział pewien jeż. Mój mąż tylko powiedział mojej  teściowej, żeby nie przyjeżdżała do nas  do domu bez uprzedzenia, bo ojciec jest z nami właściwie  codziennie i jej widok oraz teksty go denerwują , co po zawale dobre nie jest. Na razie jest śmiertelnie  obrażona  na nas oboje.  Na mnie chyba  bardziej.

To podsumowując chce pani napisać  coś o fitoterapii w dermatologii - mamy teraz  trend powrotu do Matki Natury, więc proszę  się  rozejrzeć w literaturze i spotkać  z ową doktor- dermatologiem. Myślę, że to może być bardzo ciekawa praca magisterska.  Tu są moje namiary, a tu proszę mi się wpisać łącznie z wpisaniem godzin,  w których  telefon  nie będzie pani przeszkadzał. Mnie nigdy  nie przeszkadza, bo po prostu mam w pewnych godzinach przełączony na wibracje  zamiast dzwonka a ponieważ jest wtedy w kieszeni to  zazwyczaj wtedy odpowiadam tekstowo kiedy będę mogła  rozmawiać- wyjaśniła  Marta. 

Oooo, to nawet jest niezły patent, muszę to wypróbować.   I myślę, że następnym  razem  to się spotkamy  raczej w naszej dzielnicy, może w tej kawiarence wis a' vis SGH? Bardziej by mi to pasowało- jeśli mam być szczery. Ona  chyba ma  w  nazwie jakąś gęś. Myśli pan o tej kawiarence w mieszkalnym  wieżowcu? Tak, mam wrażenie, że ona  chyba ma nazwę "Zielona Gęś". Być może, ale ja tam jeszcze  ani razu nie byłam. No cóż w kawiarnie to nasza okolica  nie  obfituje,  ale  to może i lepiej. Może w tej "Gęsi" jest lepsza kawa niż ta, którą serwują w "Lunie" na Alei Niepodległości - tam to chyba podają popłuczyny z mycia expresu do kawy.   Raz tam byłam  -  czyli byłam o jeden  raz  za dużo. 

                                                                        c.d.n.