poniedziałek, 10 września 2018

Przyjaciółki -IX

Lusia zmobilizowała się  i ukończyła studia.
Kolejny raz zmieniła pracę , zarabiała teraz znacznie lepiej, tyle tylko, że nie ma
róży bez kolców, więc lepsza praca i lepsze zarobki okupione były znacznie dłuższym
dojazdem do pracy.
Dryblas błysnął dowcipem, że teraz to już wiadomo kto w  tej rodzinie prawdopodobnie
jest bezpłodny, bo przecież te hormony to są środki antykoncepcyjne. Jak zwykle biedak
wiedział, że gdzieś dzwonią kościelne dzwony, tylko nie wiedział w którym kościele.
Wiedza ogólna tego faceta była zastanawiająco niska. Ale - nauczył się gotować.
Lusia nawet się nie zdenerwowała jego gadaniem, ale zaczęła odkładać pieniądze na
mieszkanie dla siebie.
Pewnego dnia Lusia zatelefonowała do Dryblasa do pracy,  że jest do wzięcia, za darmo,
szczeniak -8 tygodniowy jamnik standard, krótkowłosy. Rasowy, kolor rudy brąz.
Kolega Lusi dostał szczeniaka w ramach podziękowania za użyczenie swego jamnika do
krycia  pewnej wielce rasowej suni, ale nie chciał  brać do domu szczeniaczka. Jeden
dorosły pies w domu to dosyć szczęścia.
Przyniósł go więc do pracy w nadziei, że maluszek się komuś spodoba.
Na  początek przyniósł maleństwo do pokoju Lusi. Przyniósł go w szufladzie wyłożonej
zielonym kocykiem, obłożonego  zabawkami.
Lusia opowiedziała Dryblasowi o szczeniaczku, jak wygląda, jaki śmieszny i maleńki.
W pół godziny pózniej Dryblas przyjechał do Lusi do pracy - bardzo mu się szczeniaczek
spodobał i zabrał go do domu. Lusia urwała się tego dnia wcześniej, wpisała do książki
wyjście służbowe i pojechała do domu. Ruda kluseczka była zabawnym stworzonkiem,
posikującym tu i ówdzie, więc Dryblas wydzielił dla niego kąt w pokoju, na którym
wpierw rozłożył folię, na tym stare, kąpielowe prześcieradło, ustawił miskę z wodą i
szczeniaczka w szufladzie. Ruda kluseczka otrzymała imię Lord. Bo, jak wywodziła
Lusia, jest maleńki, ale w bardzo dystyngowany sposób trzyma łepek.
Lord w pewnym sensie był lekarstwem na całe zło tego świata.
Dryblas miał kogo strofować lub coś mu nakazywać, ewentualnie zakazywać. Miał też
w jego postaci kumpla do jedzenia rano owsianki. Poszedł nawet z maluszkiem do
weterynarza po instrukcje co to małe może jeść. Bardzo chętnie brał psa na spacery, choć
tak naprawdę mieszkali  na betonowej pustyni. Nie było trawników, drzewka dopiero
sadzono na parkingu, więc Dryblas  brał psa pod pachę zanosił kilka ulic dalej, gdzie
były już założone trawniki. W niedzielę jezdzili razem z psem pod Warszawę by mógł
się do woli nawąchać, pokopać w ziemi,  wybiegać.
Pisałam już, nie ma róży bez kolców? Pisałam- i rzeczywiście nie ma. Mały Lord już
bez trudu  wyczłapywał się z szuflady a gdy nie było nikogo w domu zajmował się
wygryzaniem dermy, którą były obite od środka drzwi wejściowe.
Psiątko, krótkołape, niziutkie, wygryzło dermę i gąbkę pod nią na wysokość 60 cm.
I zupełnie nic sobie nie robiło z długich przemów Dryblasa, że "nie wolno gryzć tego
obicia", "zobaczysz draniu, wleję ci w tyłek pasem".
Przestał gryzć gdy dobrnął do drewna i gdy przestał zmieniać zęby mleczne na stałe.
Drzwi  zostały obite na nowo,  ale nowa derma już nie budziła psiego zainteresowania.
Luśka  przyzwyczaiła się, że w domu przez kilka lat bywała niczym gość hotelowy,
czyli głównie wyspać się, wykąpać, wrzucić coś do pralki, więc wciąż kombinowała
jakby  z tego domu "wyciec".
Zaczęła od wystarania się o skierowanie do sanatorium - wiadomo, to nie wczasy,więc
Dryblas musiał zostać w domu no a poza tym miał przecież już kumpla.
Wróciła w świetnym humorze, poznała sporo nowych osób, nawet kilka pań, które też
mieszkały w Warszawie oraz, o czym zaraz doniosła Nowej, bardzo miłego pana.
Co prawda pan był żonaty i nieco starszy od Lusi, ale świetnie im się  rozmawiało,
chodziło razem na spacery i pływało w sanatoryjnym basenie.
Opowiadali sobie wzajemnie jakie to mają strasznie zatrute życie przez swe drugie
połówki i postanowili, że w  następnym roku znów spotkają się w którymś z uzdrowisk.
No ale pobyt w sanatorium to tylko trzy lub cztery tygodnie a rok ma przecież ich
dużo, dużo więcej.
I tu pomocna okazała się firma, w której Lusia pracowała - ciągle były dla pracowników
jakieś szkolenia i najczęściej odbywały się poza stolicą. Wprawdzie nie gdzieś daleko,
 no ale tak w granicach do 50 kilometrów. Lusia nie odpuściła żadnego - trzy dni bez
bez Dryblasa też były dla niej cenne. Współpracownicy nie mogli się jej nadziwić -
oni wymigiwali się od szkoleń jak diabeł od święconej wody, a Lusia niemal każde
szkolenie  zaliczała. Tylko jedno zupełnie jej nie przypadło do gustu - szkolenie
komputerowe.
Primo - okazało się, że Lusia musi do pracy zakładać okulary, bo z lekka niedowidzi.
Od dziecka uważała , że noszenie okularów szpeci kobietę bo ją postarza. Po drugie -
to wszystko było zbyt skomplikowane- wtedy jeszcze nie było Windowsów.
Secundo - szkolenie było w siedzibie firmy.
 Wściekała się okrutnie, nawet wydzwaniała do Nowej, że jej zazdrości "siedzenia na
dupie w domu" bo przynajmniej nie musi się uczyć tych komputerowych zawiłości.
Oczywiście Nowa podpadła Lusi, bo stwierdziła, że wystarczy się nieco skupić a rzecz
cała przestanie być skomplikowana. Została przez Lusię zbesztana, że wątpi by wiedza
męża Nowej, który był inżynierem od hardware komputera spłynęła na nią przez dotyk,
a to, że chcieli Nową jeszcze gdy była w pracy skierować na kurs programowania to
dziwne, bo kobiet programistek  nie po politechnice przecież nie ma.
Ponieważ Nowej nie zależało na żadnym udowodnianiu , że jednak obsługa komputera
to nie jest szczyt ludzkich możliwości, wycofała się z dyskusji.
Na zakończenie rozmowy dodała, że może Lusia, skoro tak nie może znieść Dryblasa
powinna pomyśleć jednak o rozwodzie. Lusia, wielce kulturalnie, cisnęła słuchawkę
na widełki, przerywając rozmowę.
Ponieważ to Lusia zakończyła dość niespodziewanie rozmowę, Nowa poczuła się
obrażona. Ale Lusia widocznie też się poczuła obrażona i kontakty na linii Lusia-
Nowa urwały się na wiele lat.
Nowa już nie wróciła do pracy w państwowym sektorze.
W  międzyczasie przez kraj przegalopowała wpierw inflacja, potem transformacja.
Pewnego dnia, tak w okolicy świąt BN zatelefonowała do Nowej Lusia.
Po prostu nagle zapragnęła dowiedzieć się : "co u was słychać i u naszej córeczki".
Nową z lekka zatchnęło, ale wzięła głębszy oddech, powiedziała, że wszystko
dobrze a jeśli idzie o jej chrześnicę, to też wszystko jest w porządku, studiuje,
wakacje spędza najczęściej na różnych zagranicznych wojażach. Mało bywa
w domu, no ale w końcu to już dorosła osoba.
Lusia  zaproponowała spotkanie na mieście.Umówiły się, że Nowa  wpadnie po
Lusię na basen, a potem pójdą gdzieś razem na kawę.
W holu basenu Nowa doznała szoku - z daleka machała do niej ręką jakaś stara,
siwiuteńka kobieta w rozmiarze 3XL, której twarz wydała się Nowej znajoma.
Nowa , która w swej karierze pracowała również w obsłudze klienta, przywołała
na twarz minę nr 36 z gatunku "jak miło mi panią/pana znów zobaczyć".
Ta siwo-białowłosa duża kobieta to była Lusia.
Wybrały się więc na kawę i coś do kawy. Długo trwało to spotkanie, bo  Lusia
musiała opowiedzieć o całym paśmie nieszczęść, które ją spotkały.
Do pasma nieszczęść zostały wliczone liczne ubytki na zdrowiu, a więc dwie
kolejne operacje żylaków, jedno złamanie nogi, śmierć koleżanki z pracy, która
Lusi zawsze rozjaśniała  wszystkie niejasności prawne, bo jakoś te studia
z zakresu prawa administracyjnego niewiele wiedzy pozostawiły w Lusinym
mózgu, następnym ciosem był kilkuletni nieudany romans z pewnym wdowcem,
który był na tyle dziwnym człowiekiem, że "trzymał w tym swoim mieszkaniu
swą teściową, choć jego żona już nie żyła".
Ów wdowiec starszy był od Lusi tak z 15 lat, ale nadal sprawny i znający potrzeby
kobiety w sferze seksu, niestety, zdaniem Lusi był straszliwym skąpcem i zupełnie
nie obsypywał Lusi prezentami.Poza tym Lusia się bała, że będzie chciał by ona
zajmowała się do śmierci jego teściową, a potem nim.
Ponadto doszła do wniosku, że przecież  gdy się rozejdzie, to w żaden sposób
 nie odzyska nic z pieniędzy, które jej rodzice włożyli w mieszkanie należące
do Dryblasa. A znając Dryblasa spodziewała się, że z pewnością rozwód będzie
jednym ciągiem awantur a on ją wyrzuci gołą i bosą z mieszkania.
No i z bólem serca zerwała ten romans. 
Ale Lusia miała też osiągnięcia - założyła u siebie w pracy Związek "Solidarność" i,
co było oczywiste i jasne jak słońce na niebie, została jego przewodniczącą.
Widzisz, jaka jestem mądra- teraz nie mogą mnie wyrzucić z roboty!- zakończyła
swą opowieść z nutką triumfu w głosie. Uprzedziłam ich!
Nowa słuchała, słuchała i nie bardzo wiedziała co ma powiedzieć. Na szczęście
Lusia spojrzała na zegarek i stwierdziła, że już musi uciekać.
Rozstały się zapewniając się wzajemnie, że spotkają się niedługo.

Nikt nie wie  ile godzin, dni, miesięcy trwa "niedługo". Tu upłynęło kilka lat, nim
się znowu spotkały. Tym razem Lusia przywiozła do Nowej prezent dla swej
chrześnicy z...okazji ślubu.
Ślubu,  którego ona nie popierała, ponieważ  chrześnica  wychodziła za mąż za
obcokrajowca.
"Szkoda, że ze mną o tym nie porozmawiała wcześniej, ja bym jej doradziła by
jednak nie  wychodzić za mąż za cudzoziemca".
Nowa nie  mogła powstrzymać  się od śmiechu  i śmiejąc się powiedziała: no tak, ty
rzeczywiście dobrze byś jej doradziła. Przecież tak świetnie wyszłaś za mąż!
I taka niesamowicie szczęśliwa jesteś!
Lusi twarz zczerwieniała. "No tak tobie to na pewno to małżeństwo jej pasuje,
bo ty nigdy nie chciałaś dziecka!"
Nowa przestała się śmiać. 
Lusiu, przykro mi to mówić, ale przyjmij do wiadomości że widzimy się dziś po
raz ostatni. Nie wiem co się z Tobą stało, kto lub co ci poprzestawiało rozum.
Chyba sama nie bardzo wiesz co mówisz.
Lusia wstała, zgarnęła z powrotem prezent,  który przyniosła i.....wyszła.
Od tego czasu znów minęło wiele lat. Nie widywały się przez te lata, choć
kilka razy rozmawiały telefonicznie.
A od wspólnych znajomych Nowa wie, że Lusia wiele razy pokazywała różnym
ludziom zdjęcie swej chrześnicy, mówiąc,  że to jest jej córka, która teraz
mieszka za granicą.
                                                            KONIEC



sobota, 8 września 2018

Przyjaciółki - VIII

Macierzyństwo podobało się Nowej, choć pierwsze sześć tygodni było upiornych.
Dziecię było na sztucznym pokarmie, jadło mniej niż powinno, spało nie tak jak
napisali w książce 20 godzin na dobę a zaledwie kilka, resztę czasu poświęcając na
płacz.
Ale nie ma to jak koleżanki - doradziły by natychmiast zastosować inny pokarm
i zobaczyć co się będzie  działo. No i zaczęło się dziać dobrze, dziecko  było
najedzone, zadowolone i nie ryczało.
Siedzenie z dzieckiem w domu zamiast biegania  o świcie do pracy też było
miłe, wreszcie był czas na  wszystkie zaległe prace domowe i czytanie książek.
Co prawda życie towarzyskie nic na  tym fakcie nie  zyskało, bo pediatra który
zajmował się małą kazał ograniczyć wszelakie odwiedziny w domu jak i wyprawy
z niemowlakiem "w gości".
Zaraz na pierwszej wizycie domowej powiedział Nowej, że dziecko to nie jest
małpka do oglądania, więc wizyty ciotek, babć i koleżanek i znoszenie przez gości
do domu dziecka  wszelakich  zarazków jest zabronione.
Lusia też była tylko jeden raz, ale Nowa nie miała o to do niej żalu, rozumiała, że
Lusi może być przykro, że Nowa ma dziecko, a ona nadal nie.
Ale  to nie  z tego powodu Lusia  nie  bywała u Nowej.
Primo - studia jednak pochłaniały sporo czasu, poza tym Lusia została wybrana
starościną roku.
To były bardzo dziwne  "wybory", bo właściwie była jedyną chętną  na to miejsce.
Wszyscy odetchnęli z ulgą  gdy Lusia zgodziła się podjęcia tych obowiązków.
A Lusia zgodziła się, bo błyskawicznie doszła do wniosku, że dzięki temu będzie
miała stały kontakt z kadrą wykładowców i nie będzie tylko jedną z obcych twarzy
studentów. Doszło jej  co prawda sporo nowych obowiązków, ale jednocześnie był
to strzał w dziesiątkę. Wtedy na pierwszym roku z jakichś nie znanych nikomu
powodów, jednym z wykładanych przedmiotów była matematyka. Wg  Lusi równie
dobrze mogliby wykładać astronomię, bo matematyka była jej równie obca.
Na maturze ledwie się przeczołgała właśnie z powodu matematyki.
Jak potem opowiadała Nowej, siedziała na wykładzie wpatrzona niczym w obrazek
w wykładowcę i myślała głównie o tym, jaki z niego przystojny facet.
 A po którymś wykładzie podeszła do niego i oznajmiła, że bardzo jej przykro, ale
ona nic a nic z owej matematyki nie pojmuje i chyba z tego powodu zrezygnuje ze
studiów. I chyba panu wykładowcy żal się zrobiło, że straci tak przystojną słuchaczkę
wpatrzoną w niego niczym w święty obrazek, bo zaproponował jej spotkanie poza
uczelnią, na którym postara się jej nieco przybliżyć  tajniki nauki zwanej matematyką.
Przez cały pierwszy rok wykładowca usiłował zlikwidować jej braki z tego przedmiotu.
Tłumaczył, dawał jakieś zadania do rozwiązania a na egzaminie spokojnie wpisał jej
do indeksu stopień dostateczny, bez dręczenia jakimiś pytaniami.
Gdy już Lusia zaliczyła tę nieszczęsną matematykę pan wykładowca  dostrzegł w niej
kobietę i ich znajomość przeszła na inny grunt.
Spotykali się w wynajętej przez wykładowcę kawalerce  i miesiąc w miesiąc Lusia
oczekiwała u siebie symptomów ciąży. Przy okazji odkryła, że  istnieje coś takiego
jak orgazm, że seks z Dryblasem to była raczej jakaś pomyłka a ona myślała że
to tak ma być.
Matematyk był człowiekiem żonatym i dzieciatym, z gatunku tych mężczyzn, co to
nigdy nie przepuszczą okazji w postaci chętnej i ładnej kobiety. Ale  o tym, że jest
żonaty i dzieciaty Lusia nie wiedziała. Dziwne,  ale nigdy nie  zainteresowała się
 jego stanem cywilnym, a facet nigdy nie nosił obrączki. Zresztą chyba była wręcz
opętana pragnieniem zajścia w ciążę i zupełnie nie myślała logicznie.
Mniej więcej po  niemal rocznym okresie tych seksualnych harców Lusia dostała
tajemniczych bóli brzucha. Internista skierował ją do szpitala, gdzie okazało się,
że owszem, Lusia jest w ciąży, ale pozamacicznej i wymaga natychmiastowej operacji.
Przed operacją lekarz ją  poinformował,że straci jeden jajnik a poza tym, przy okazji,
usuną dwa małe mięśniaki. Lusia spędziła w szpitalu miesiąc, a przed wyjściem
dowiedziała się że ma zerowe szanse na ciążę.
Ale  za dwa, trzy miesiące może podjąć życie płciowe.
Lusia była załamana, wpadła wręcz w depresję. Brała leki, często była na zwolnieniu
lekarskim, ale dalej studiowała. Raz spotkała się z matematykiem, któremu wyjaśniła
co się stało.
Był wstrząśnięty- tak powiedział, ale w kolejnym zdaniu dodał, że właściwie to
dobrze, bo on jest żonaty i ma dwójkę dzieci i "byłby kłopot".
Lusia bez słowa wstała od stolika i wyszła, nie kończąc zaczętej przed momentem kawy.
Dryblas nic nie wiedział o tej ciąży, na prośbę Lusi lekarz prowadzący ją w szpitalu
powiedział tylko o konieczności usunięcia mięśniaków i w konsekwencji braniu
leków hormonalnych. A rozpoznanie  na epikryzie  było napisane tylko po łacinie, jak
zawsze w tamtych czasach.
Nowa dowiedziała się o całej historii w wiele miesięcy pózniej od Lusi, która pewnego 
dnia zupełnie niespodziewanie do niej przyjechała.
Prawdę mówiąc, to Nowa nie bardzo wiedziała co ma powiedzieć, gdy Luśka skończyła
swą opowieść.
Siedziały milcząc, Nowa z dzieckiem na kolanach, Lusia obok  bawiąc się bezmyślnie
grzechotką  małej.
Wreszcie  Lusia zadała raczej retoryczne pytanie:  no co ja mam dalej robić?
Nowa odpowiedziała  całkiem szczerze, że nie ma pojęcia co Lusia ma teraz robić i że
ona nie widzi właściwie żadnego dobrego rozwiązania, bo każde może się okazać dla
Lusi wielce  bolesne.
Ale jedno jest pewne- Lusia powinna skończyć studia, bo już niewiele ma do końca.
A jak już je skończy to wtedy będzie czas na podjęcie następnych decyzji.
                                                      c.d.n.

piątek, 7 września 2018

Przyjaciółki - VII

Nowa już rok wcześniej zabrała się za studia. Nie było jej wcale łatwo bo
w tym czasie pracowała  dość  daleko od miejsca zamieszkania -wychodziła
z domu rano około 6,30, wracała około 23,00. Nie było kiedy się uczyć a
nauki było sporo. Chodziła wiecznie zaspana, skołowana i zła. Do tego
lekarz uświadomił jej, że jeśli kiedykolwiek ma zamiar mieć dziecko, to
jest to już najwyższy czas, bo dobiegała trzydziestki.
Tyle tylko, że Nowa wcale nie była pewna, czy chce  dziecka, jej mąż również
nie miał w tej materii określonego zdania. Było im całkiem dobrze we dwoje,
nie  brakowało im ani płaczu ani śmiechu dziecka w domu. A do tego  studia
Nowej pochłaniały dużo czasu i energii.
Z Lusią się prawie nie widywały, czasem "wisiały" godzinę  lub dłużej na
telefonie i opowiadały sobie wzajemnie co u każdej z nich się dzieje.
Lusia dziwiła się trochę, że Nowa i jej mąż jakoś nie tęsknią za dzieckiem.
Ona miała dziecko w  swych planach życiowych, ale jak dotąd nic z tego
nie wynikło, więc Nowa poradziła  Lusi, by może odwiedziła lekarza.
Bo może jednak cos jest "nie tak", skoro dziecka nie ma, a ona nie robi
nic, żeby go nie było.
Lusia poszła  do lekarza, porobiła sporo badań wydawało się, że z nią jest
wszystko w porządku, a więc - należało przebadać Dryblasa. Ale jak mu to
powiedzieć?
Nowa się  wściekła- no jak to jak- a powiedzieć zwyczajnie, że on się musi
pierwszy przebadać, żeby wykluczyc jego niezdolność rozrodczą, bo wtedy
będzie wiadomo jakie  badania lekarz ma zlecić Lusi.
Niestety nie obeszło się bez awantury, Lusia usłyszała, że on już z całą pewnością
ma kupę dzieciaków, bo przecież przed ślubem świętym nie był. Ale tym razem
Lusia była twarda i powiedziała, że dopóki nie będą znane jego wyniki lekarz nie
skieruje jej na szczegółowe i skomplikowane badania.
Wyniki Dryblasa były marnieńkie, szanse na zapłodnienie niewielkie, więc lekarz
już nawet nie kierował Lusi na jakieś bardziej skomplikowane badania.
Na Lusine  pytanie co w takim  razie ma zrobić, odpowiedział, że ma  dwa
rozwiązania- pierwsze to adopcja dziecka, drugie - począć go z kimś innym.
To były czasy, gdy jeszcze nikt nie słyszał o dzieciach z próbówki, a według
statystyk ponad 5% ojców wychowywało dzieci, które nie miały ich genów.
Lusia, całkiem przytomnie, nie powiedziała Dryblasowi, że raczej nie mają
szans na wspólne dziecko. Musiała to wszystko spokojnie "przetrawić" i
skłamała, że jego wyniki może nie są olśniewające, ale nie wykluczają ciąży.
Ale Dryblasowi zaświeciła się jednak w głowie czerwona lampka- jak to
nie olśniewające? Zażyczył sobie obejrzeć wynik badania, więc rada nie rada
Lusia dała mu ten wynik. I chyba Dryblas z kimś go konsultował, bo po kilku
dniach powiedział, że on nigdy nie zgodzi się na adoptowanie cudzego dziecka.
Najwyżej nie będą mieli dziecka, ale cudzego pod swój dach nie przyjmie.
Dyskusja w tym momencie została zakończona. Lusia zaczęła studiować i plany
"co dalej" odeszły na jakiś czas w siną dal.
A Nowa na razie musiała swój organizm przestawić na inne tory, bo w końcu
wraz z mężem doszli do wniosku, że jedno dziecko im nie zaszkodzi, dadzą radę
je wychować. Jak sprawnie obliczyli to skoro przestawianie musi potrwać co
najmniej pół roku, to oni te pół roku wydłużą do roku (tak na wszelki wypadek),
a gdy Nowa zajdzie w ciążę to po prostu przerwie studia. Bo planowali, że jeśli
się dziecko urodzi, to Nowa weżmie trzy lata bezpłatnego urlopu wychowawczego,
ponieważ nie mają żadnej babci, która zajęłaby się dzieckiem.
Nowa podeszła do zagadnienia "naukowo"- wpierw zakupiła stos książek o ciąży
i porodzie, potem świetną amerykańską  książkę z dziedziny pediatrii, potem
gdzieś zdobyła  kilka pozycji na temat hodowli dzieci.
Czas mijał jak zwykle bardzo szybko, rok przestawiania organizmu przeleciał i
w kilka miesięcy pózniej Nowa na wizycie kontrolnej dowiedziała się, że zostanie
matką. Oczywiście pierwszą osobą, której to powiedziała był jej mąż a zaraz potem
zatelefonowała do Luśki. Luśka wyraziła wielki entuzjazm i stwierdziła, że ona
to chyba postara się o dziecko z kimś innym, zwłaszcza, że zaczęła romansować
z pewnym wykładowcą- żonatym, dzieciatym i chętnym, ale ona oczywiście nie
powie mu nic jeśli  się uda i zajdzie  w ciążę.
Nową zatkało - może  i Dryblas nie był zbyt  bystry, Nowa  za nim nie przepadała,
ale w jej mniemaniu to Lusia nie powinna tego robić, bo jeśli Dryblas z kimś swe
wyniki konsultował, to doskonale wie, że musiałby zaistnieć cud, żeby doszło do
do zapłodnienia. Oczywiście przy najbliższej okazji powiedziała Lusi co o tym
myśli i po raz pierwszy  się  najzwyczajniej w świecie pokłóciły.
Nowa jej przypomniała, że Dryblas nadmiarem kultury nie grzeszy i nie zawaha
się zakwestionować swego ojcostwa, poza tym mógłby zażądać przeprowadzenia
badań genetycznych gdy się już dziecko urodzi i wtedy Lusia będzie winna
rozpadowi małżeństwa.
W miesiąc potem się dziewczyny przeprosiły, Nowa przemyślała całą sprawę i
doszła do wniosku, że przeciez Lusia  ma prawo pokierować swym zyciem tak jak
chce i Nowej nic do tego.
W tym roku obie obchodziły 33 urodziny, a że daty ich urodzin różniły się tylko
o dwa miesiące, zrobiły wspólne urodziny.
Było miło, a nawet nieco rodzinnie, znały się już 15 lat i wiele je łączyło.
Z uwagi na Nową nie było nawet kropli alkoholu, czego jakoś Dryblas nie mógł
przeboleć i zapewne z tego powodu po dwóch godzinach nakazał odwrót do
domu.
Nowa w drugiej połowie ciąży przerwała studia, ciąża, praca i studia to było stanowczo
zbyt wiele dobrego na raz.
Pewnej lipcowej nocy, po okropnie upalnym dniu Nowa urodziła dziewczynkę.
Matką chrzestną  Małej została oczywiście Lusia, ojcem- przyjaciel  Nowej i jej męża.
Stanowili piękną parę, on ciemnowłosy, ona blondynka, oboje wysocy, przystojni.
Nowa zadbała by dziecko miało urodziwych rodziców chrzestnych.
                                                                    c.d.n.

środa, 5 września 2018

Przyjaciółki - VI

Był początek lat 70'. Nowa z mężem wreszcie zamieszkali we własnym mieszkaniu.
Wreszcie pensja  Nowej nie szła na wynajęcie  mieszkania, oboje mieli wiele radości
z meblowania, choć z perspektywy czasu można ocenić, że meblowanie w tamtych
czasach raczej przyprawiało o ból głowy niż o radość. Kanapę  i dwa fotele do
dziennego pokoju kupili dzięki przyjaciołom, którzy się akurat też meblowali ( i to
w tym samym bloku), a którzy byli objęci kredytem dla młodych małżeństw.
"Młody mąż" stał niemal całą dobę w kolejce pod domem meblowym "Emilia" i
nawet ma pamiątkę w postaci zdjęcia w codziennej gazecie.
Co prawda kanapa była tylko kanapą, nie rozkładaną, ale i tak Nowa z mężem
cieszyli się z tego zakupu.
Pomału przybywało w domu sprzętów różnorakich i oboje czuli się wreszcie
szczęśliwi, choć  wszystkie zakupy żywnościowe, nawet pieczywo, trzeba było
przywozić  "z miasta", autobusem  zatłoczonym do granic wytrzymałości pojazdu.
Do pracy  i z pracy mąż nowej chodził na piechotę, pokonując dziennie 10 km.
Zabierało   to tyle samo czasu co przejazd na tej trasie aż dwoma autobusami
w strasznym tłoku ale mimo wszystko było milsze.
Nowa jeżdżąc do pracy jechała wpierw autobusem 3 przystanki w przeciwnym
kierunku  by  móc dostać się do autobusu jadącego w stronę centrum i tam przesiąść
się w kolejny autobus.
A tak w linii prostej odległość do jej miejsca pracy to było tylko 8 km.
Lusia kolejny raz zmieniła pracę, jako że częsta zmiana miejsca pracy  dawała
wtedy możliwość podwyższenia swoich zarobków.
Dryblas nadal tkwił na etacie kierownika działu gospodarczego, nadal też Lusia
redagowała mu różne służbowe notatki i pisma.
W czwórkę spotykali się bardzo rzadko, przeważnie wtedy, gdy możliwy był
całodzienny pobyt na łonie natury - panowie szli na tereny sportowe grać
w siatkówkę (potrafili tak grać  sześć godzin bez przerwy) a Lusia z Nową
plotkowały na  kocu koło basenu.
Pogawędki na ogół omijały temat drażliwy, czyli zachowanie Dryblasa wobec Lusi
i jej mamy.
Lusia któregoś dnia stwierdziła, że gdyby nie jej mama, to już dawno by się z domu
wyniosła, bo Dryblas potrafi być  agresywny.
Kilka razy ją  szarpnął, raz wypchnął z mieszkania na korytarz klatki schodowej i
często mówił przykre  rzeczy,  że on jest właścicielem tego mieszkania i one obie
nie mają tu nic do powiedzenia.
Słuchając tego Nowa wymyśliła, że jeżeli on jeszcze raz tak się zachowa, to Lusia
powinna mu uświadomić, że większość pieniędzy na to mieszkanie dostał od ojca
Lusi więc jeśli np. chce rozwodu to ona się na to zgodzi a sąd na podstawie
posiadanych  przez nią dokumentów przeprowadzi podział majątku.
Nowa wiedziała, że to tylko blef  bo zapiski ojca Lusi raczej nie miały wartości
dokumentu, ale nie takie rzeczy dobry adwokat potrafił załatwić, a ona znała takiego
bardzo dobrego adwokata. No a poza tym Dryblas do bystrzaków nie należał.
Ale nim Dryblas urządził w domu następną awanturę okazało się, że Mama Lusi jest
poważnie chora i musi poddać się leczeniu szpitalnemu.
Był to cios w żołądek Dryblasa,bo w domu gotowaniem zajmowała się nadal mama
Lusi, a Lusia co najwyżej nieco pomagała.
Lusia była tak zmartwiona, że żywiła się głównie kawą, herbatą i kanapkami poza
tym każdą wolną chwilę spędzała u matki w szpitalu.
 Głodny Dryblas zapoznał się nawet z....książką kucharską, choć wiele zdań było
dla niego trudnych do zrozumienia, np. zwrot "gotować na wolnym ogniu" lub
"usunąć zbierające się szumowiny" oraz  "poluzować kości i wytrybować".
Nawet nie bardzo miał się kogo dopytać, bo Lusia była albo w pracy albo u mamy
w szpitalu, a po powrocie zamykała się  w pokoju mamy i płakała.
Luśka  całkiem przytomnie wywiozła z domu wszystkie posiadane precjoza i co
ważniejsze  dokumenty i zapiski swego ojca. Wiedziała, że mama gdzieś schowała
te swoje 500 $ na  "czarną godzinę", ale ich nie znalazła.
Lusia z Nową na zmianę siedziały przy chorej w szpitalu,  obie  dobrze wiedziały,
że chora zbliża się do kresu życia i nic ani nikt już nie pomoże.
Pogrzeb uzewnętrznił tylko problemy rodzinne, Lusia miała kłopot z pochowaniem
matki w rodzinnym grobowcu, w którym był pochowany jej ojciec.
Rzecz wiadoma- jedyne w czym na ogół rodzina pomaga to w wydawaniu pieniędzy.
Bo pieniądze to chętnie przyjmie, ale w niczym nie pomoże.
Nowa tylko cieszyła się po cichutku, że właściwie jej rodzina jest rozrzucona po
całej Polsce a tu nie ma żadnej bliskiej rodziny ani jakiegoś rodzinnego grobu,
więc jeden kłopot  z głowy.
W pracy Lusia dostała "propozycję nie do odparcia" -skierowanie na studia na  UW,
na prawo administracyjne. Młody, ponoć wielce przystojny i sympatyczny kierownik
działu kadr wezwał któregoś dnia Lusię do siebie i oznajmił, że jeśli ma ona nadal
pracować na obecnym stanowisku to musi uzupełnić nieco wykształcenie.
Lusię to  przeraziło, ale właściwie nie miała wyboru, musiała na te studia pójść.
Dryblas zareagował na tę wiadomość nerwowo - wpierw  stwierdził, że takie studia
wieczorowe to nic nie dają, potem, że fajnie, bo może ona tam kogoś pozna i może
się z domu wyniesie.
Co prawda następnego dnia przeprosił Lusię, że tylko tak żartował, bo nie będzie
mu miło siedzieć wieczorami samotnie w domu, ale niestety te słowa niczego już
nie zmieniły.
                                                            c.d.n.

wtorek, 4 września 2018

Przyjaciółki- V

Mijały dni, miesiące, minął rok  od śmierci ojca Lusi i jeszcze pół roku i...
wreszcie blok, w którym mieli zamieszkać Dryblas, Lusia i jej mama został
oddany do użytku. Trzy pokoje z kuchnią i łazienką zajmowały raptem
powierzchnię około 54 metrów kwadratowych.
Co gorsze, posiadane meble (zresztą piękne) za nic w świecie nie pomieściłyby się
w tym nowym mieszkaniu.
Największy z pokoi miał zaledwie 16 metrów kwadratowych, pozostałe dwa po
siedem i dziewięć metrów,resztę metrażu zajmowała kuchnia, przedpokój i łazienka
z  WC. Było  jeszcze coś, co z czasem  miało urosnąć  do rangi problemu, bowiem
wg dokumentów spółdzielni mieszkaniowej właścicielem tego mieszkania był tylko
i wyłącznie Dryblas, a Lusia i jej mama osobami tylko z nim zamieszkującymi, bez
jakichkolwiek do niego praw.
Nowa od jakiegoś czasu przyglądała się uważnie Dryblasowi, którego zachowanie
wobec Lusi  po śmierci jej ojca uległo pewnej niemiłej zmianie. W towarzystwie
znajomych pozwalał  sobie wobec niej na kąśliwe uwagi w rodzaju: nie nakładaj
sobie  tyle na talerz bo ci tyłek urośnie  i na krześle się nie zmieścisz, nazywał ją
często serdelkiem lub robił uwagi typu: więcej ci nie naleję, bo się spijesz .
Gdy w którąś niedzielę,jeszcze przed przeprowadzką, grali w czwórkę w badmintona
na zasadzie dziewczyny contra  panowie i gdy Dryblas nagle wrzasnął "uważajcie
tłuścioszki, zaraz was nie będzie", Nowa przerwała grę, podeszła do niego
i warknęła: "bądz łaskaw zachować swe chamskie uwagi dla  towarzystwa ze swojej
półki i jak jeszcze raz powiesz o którejś z nas, że jest tłusta lub gruba, to dostaniesz
ode mnie po twarzy". Dryblasa zatkało a potem powiedział- przecież ja żartuję.
Ale Nowa nie odpuściła i tak przy okazji wypomniała mu kilka jego niezbyt
miłych słów pod adresem Lusi, mówiąc, że takie odzywki nie mają charakteru
żartów i są najzwyczajniej w świecie obrazliwe.
W kilka dni pózniej Nowa z Lusią spotkały się na mieście. Nowa przeprosiła
Lusię, że tak ostro zareagowała. Ale Lusia nie miała o to do niej żalu - okazało
się, że Dryblas często pozwala sobie na naprawdę chamskie odzywki, czego nie
było dopóki żył ojciec Lusi.
Bała się Lusia tej przeprowadzki na  nowe mieszkanie. Nagle odkryła, że to co
się podoba Dryblasowi to nie jej, że jemu jest wielce obojętne czy stół jest nakryty
obrusem czy ceratą a sztućce z powodzeniem mogą być takie jak w podrzędnym
barze mlecznym a kubki wcale nie muszą być ładne, porcelanowe, wystarczało by
miały uszko i nie więcej niż jedno wyszczerbienie.
Było jeszcze coś - szanowny małżonek czytał tylko i wyłącznie Express Wieczorny.
Czytanie książek zakończył wraz ukończeniem Technikum Ekonomicznego.
Widać lektury szkolne tak go znudziły, że nie zajrzał już potem do żadnej książki.
Nowa była zdruzgotana tym wszystkim co usłyszała.
Jeszcze przed ślubem Lusi Dryblas nie robił na niej pozytywnego wrażenia, bo tak
naprawdę nie było o czym z nim rozmawiać.
A Nowa miała ten feler, że lubiła różne dyskusje i na wiele tematów miała sporo do powiedzenia.Udział Dryblasa w dyskusji  ograniczał się do słów "no tak", "no nie",
"hehe". A jeżeli nawet cokolwiek z siebie wydusił były to truizmy wypowiadane
przez przedstawicieli aktualnej władzy.
Zapytany o to co  myśli o wydarzeniach  marcowych  na UW zacytował dokładnie
to co usłyszał w wiadomościach. Zero własnych przemyśleń, zero własnego zdania.
W ramach zwierzeń Lusia przyznała się, że początek jej znajomości z Dryblasem
wynikł z faktu, że ona napisała mu służbową notatkę (adresowaną do dyrektora),
dotyczącą pracy działu w którym Dryblas pełnił obowiązki kierownika działu
gospodarczego.  Lusia wysłuchała jego kilku wynurzeń na temat pracy tego działu,
dodała kilka uwag od siebie i napisała całkiem obszerną  notatkę.
I napisała ją na tyle dobrze i rzeczowo, że Dryblas z p.o. kierownika awansował na
kierownika owego działu gospodarczego.
Nowa słuchała tego i nie wierzyła własnym uszom- jak można się było zakochać
 w kimś takim?
Lusiu, powiedz mi czy Ty naprawdę byłaś w nim zakochana?- zapytała.  Lusia
chwilę milczała i powiedziała - nie wiem, ale byłam jedyną z pośród moich koleżanek,
która nie wyszła za mąż. Wszystkie już miałyście mężów, ty przecież też się wydałaś,
a ja nie mogłam nikogo znależć.
Luśka, ja to stanowczo za wcześnie wyszłam za mąż, zaledwie po ukończeniu 21 lat.
Mam szczęście, że trafiłam na naprawdę mądrego, inteligentnego chłopaka a też mi
jakoś nie łatwo w tym małżeństwie. Czasem się ze sobą nie zgadzamy ale się jednak
dogadujemy.
Lusia uśmiechnęła się - no właśnie, dogadujecie się bo się kochacie. A ja myślę, że
Dryblas poleciał na pieniądze mego taty. Myślał, że sobie beztrosko pożyje za mego
taty pieniądze. Niepotrzebnie mu moja mama dała  za frajer te dolary na M4.
Powinna była wpierw  mu je obiecać, że dostanie gdy mnie zapisze na  członka
spółdzielni  - to przecież jest to załatwienia dla współmałżonka, wpis to kwestia
kilkuset złotych.
Tak czy siak sama nie wiem co mam zrobić.  Jestem praktycznie bez pieniędzy, bo
tata ostatnio, jeszcze przed  tym nowotworem przeputał swoje oszczędności.
Wpierw bardzo dużo pieniędzy dał swej kuzynce, która miała kupić mieszkanie
w starym  domu, który był przeznaczony do rozbiórki, a jego lokatorzy mieli dostać
(za pieniądze) mieszkania w którejś ze spółdzielni.
I ona miała tatę u siebie zameldować na stałe, żeby i on się załapał na spółdzielcze
mieszkanie.
Kuzynka to mieszkanie kupiła, ale go nie zameldowała, zreszta nie miało to żadnego
znaczenia, bo dom nie poszedł do rozbiórki i nikt z lokatorów nie dostał się do
żadnej spółdzielni mieszkaniowej.
A pieniędzy oczywiście nie oddała, twierdzi, że nie ma, ale może kiedyś zrobi jakiś
biznes i wtedy zarobi na zwrot pieniędzy.
Matka z kolei jak znalazła te dolary i tę odrobinę złota to bezmyślnie wcisnęła dolary
Dryblasowi do ręki, sobie  zostawiła "na czarną godzinę" chyba 500, ja mam tę trochę
biżuterii, ale to i tak na nic nie starczy.
Sprzedamy te nasze meble, kilka sztuk to antyki, nie wiadomo kiedy to DESA sprzeda,
no a tam też trzeba jakoś się umeblować. Wyobraz sobie, że gdy wstawimy do
"sypialni" tapczan to właściwie wejdzie tam tylko jedna mała szafa ubraniowa i mały
regalik. Na nic więcej nie będzie miejsca.
Nowa uśmiechnęła się smutno - no a my nadal się tułamy po wynajętych pokojach.
Wpadnij Lusia jutro do nas, sama, to popatrzymy w pewną mądrą książkę.
Jest napisana przez  francuskich projektantów  wnętrz- podobno w Paryżu  jest masa
starych mikroskopijnych mieszkań i z tego co napisali i narysowali wynika, że nawet
kawalerkę można świetnie urządzić  dla małżeństwa z dzieckiem.
                                               c.d.n.




niedziela, 2 września 2018

Przyjaciółki - IV

Dla Lusi nastąpiły zwariowane dni -w przeciwieństwie do Nowej chciała mieć swoje
przysłowiowe pięć minut, długą, bieluteńką suknię, welon , kościół cały w kwiatach
i koniecznie wesele. Huczne, najlepiej całą noc.
Był rok 68', w kraju działy się dziwne rzeczy, ale Lusia żyła jakby na innej planecie,
co nieco złościło Nową.
Jak pamiętacie Lusia już raz miała szytą suknię ślubną i zdaniem Nowej mogła
z powodzeniem wykorzystać tę niedokończoną suknię, bo rozmiarowo nadal była dla
niej dobra, materiał był ładny, szantung w kolorze ecru, ale Lusia stwierdziła, że ta
"stara" suknia może jej przynieść pecha w nowym związku.
Nowa, która zupełnie nie przywiązywała znaczenia do takiego drobiazgu jak suknia
ślubna, cierpliwie  biegała z Lusią po sklepach a nawet do wypożyczalni sukien
ślubnych.
W końcu zakupiły białą taftę,  po wielu sporach wybrały fason, potem zajęły
się szukaniem butów, co było niezłym wyzwaniem. Potem trzeba było jeszcze wybrać
sukienkę do ślubu cywilnego, wianek lub jakiś diadem do welonu. A Nowa wpadła na
pomysł, by kupić, lub uszyć białą krótką sukienkę, którą Lusia założyłaby w trakcie
wesela, a która potem służyłaby jej na różne  okazje.
Nowa  miesiąc przed ślubem Lusi miała wyznaczony planowy termin operacji, więc
na wszelki wypadek zrezygnowała z zaszczytu zostania świadkiem  ślubu.
W efekcie nie była ani na ślubie cywilnym ani na kościelnym. Walczyła w tym czasie
o własne życie i bardzo długo wracała do zdrowia.
Jak wynikało z opowieści wspólnych znajomych, ślub kościelny był z pompą i
zadęciem, kościół cały w kwiatach  naturalnych i sztucznych, czerwony dywan
prowadził młodych od wejścia  na schody przed kościołem aż do ołtarza, msza trwała
ponad godzinę, pani  sopranistka odśpiewała Ave Maria, odegrano na koniec marsza
weselnego.
Panna młoda wyglądała (jak każda) zjawiskowo, wesele trwało do białego rana, nikt
się nie spił, bo nie było wódki tylko wino, za to było bardzo dużo smacznych potraw.
Oczywiście kilka  osób z rodziny Lusi było obrażonych, bo zostały pominięte i nie
załapały się na darmową wyżerkę i wypitkę.
Ale listę gości  "rodzinnych" układali rodzice Lusi i zapewne mieli powód by niektórych
osób nie zaprosić do wspólnego stołu.
Prawdopodobnie tak jak Nowa, odkryli kiedyś, że z rodziną czasami lepiej być razem
tylko na fotografii a nie przy jednym stole.
Tak jak było ustalone nowożeńcy zamieszkali z rodzicami Lusi. Było im całkiem
wygodnie, mama Lusi prowadziła dom i Lusia nadal nie musiała zgłębiać tajników
gotowania i prowadzenia własnego gospodarstwa,  mieli ogród, ze 200 metrów do lasu
i nawet mieli kota przybłędę.
Ale wiadomo, nic nie trwa wiecznie- ojciec Lusi musiał się poddać operacji, bo
zdiagnozowano u niego nowotwór. Kilka miesięcy jedyną dolegliwością po operacji był
stan umysłu starszego pana- narkoza podana w starszym wieku  u wielu osób powoduje
demencję.
Trzy razy starszy pan zabłądził w drodze ze stacji kolejowej, raz nawet został
napadnięty i okradziony w stolicy, a jego dotychczasowy wspólnik namówił go do
podpisania umowy, w której stary, chory człowiek zrzekał się swego zakładu  na rzecz
swego wspólnika. Ale nim to wszystko wyszło na jaw nastąpił nawrót choroby.
Dryblas chyba bardzo lubił swego teścia, bo  troskliwie się nim opiekował przez wiele
miesięcy.
Po śmierci  starszego pana nastąpił swoisty armagedon. Wspólnik zaraz po pogrzebie
zagarnął pracownię starszego pana i wszystko co w niej było. Na szczęście starszy pan
zabrał do  domu część materiałów  i niedokończone jeszcze różne swoje projekty, bo
chciał w domu je skończyć. Wspaniały wspólnik zmarłego domagał się od wdowy, by
te nieukończone wyroby i narzędzia ona mu oddała, bo przecież one były kiedyś
w pracowni, a przecież pracownia na podstawie umowy jest teraz jego.
Wdowa stwierdziła, że nic nie wie o niedokończonych wyrobach ani o narzędziach a
ostatnie miesiące mąż nic w domu nie  robił, bo po prostu już nie miał sił. I ona nie
ma zupełnie pojęcia o co chodzi i jak bardzo pan wspólnik chce, to może sprawę
zgłosić nawet na milicję, to przy okazji sprawdzi się czy umowa jest ważna i czy
pracownia ma przejść na jej podstawie w  jego ręce. Ale wspólnik tego nie zrobił.
Wdowa nie kłamała- naprawdę nie wiedziała o niczym, bo mąż nigdy jej nie
informował ani o swoich interesach ani nawet o stanie  finansów rodzinnych.
Dom w którym mieszkali był wynajęty i opłacony z góry  jeszcze na dwa lata.
To była dobra wiadomość, bo spółdzielczego mieszkania Dryblasa wciąż jeszcze
nie było, a tak dokładnie to dopiero wylewano fundamenty budynku, w którym
miało być.
Sytuacja była jednak niewesoła, bo mama Lusi nigdy nie pracowała zawodowo,
więc nie miała żadnej emerytury. ZUS przyznał jej jakąś niewydarzoną kwotę
renty wdowiej, która z trudem wystarczyłaby na jedzenie, ale w żadnym wypadku
nie na wynajęcie gdzieś pokoju. Wyszło na to, że do swojego M3 Dryblas musi
również dokooptować swą teściową.
Lusia i jej Dryblas zaczęli na terenie  wynajętego domu prowadzić zawzięte
poszukiwania niedokończonych prac jubilerskich i narzędzi. Wcale nie mieli
pewności czy wspólnik mówił prawdę i zero pewności, że ojciec Lusi przyniósł
to do domu- równie dobrze mógł to wszystko sprzedać komuś ze znajomych
jubilerów.
Zaczęli od swego pokoju, ale niczego nie  znalezli. W gabinecie  zmarłego
natrafili na zeszyt, w którym były zapiski dotyczące kosztów ślubu Lusi.
To był bajecznie drogi ślub a z zapisków wynikało, że cena za uszycie garnituru,
którą zapłacił Dryblas była ceną niemal symboliczną, starszy pan zapłacił za
materiał i jego uszycie drugie tyle. Lusia z Dryblasem niemal się popłakali ze
wzruszenia.
W biurku znależli jeden złoty łańcuszek, kilka cienkich,srebrnych bransoletek,
platynowy pierścionek w rozmiarze, który nosiła Lusia, kilka rozrysowanych
projektów broszek lub wisiorków, złotą papierośnicę, którą kiedyś  używała
mama Lusi i złote kolczyki w złotym etui.
W etui była wygrawerowana dedykacja - "miłości mego życia"- i nic więcej.
Żadnego imienia ani daty. Wyglądało na to, że był to przygotowany prezent albo
dla Lusi albo jej  mamy.
I to było wszystko co znalezli z biżuterii, nie było jednak żadnych narzędzi.
Przejrzeli wszystkie znalezione zapiski, masę   magazynów z reklamami  biżuterii,
w których między kartkami szukali również kopii umowy zawartej przez ojca Lusi.
Przeszukali wszystkie pokoje, piwnicę, nawet komórkę na  narzędzia ogrodnicze.
Może tata zakopał coś w ogrodzie - kombinowała Lusia. Mama  Lusi popatrzyła na
nią z politowaniem  - no to co, teraz może wynajmiemy konia i pług i przeorzecie
ogród? A przeszukaliście w szafie jego ubrania, a tak konkretnie kieszenie?
I tak trzeba będzie te rzeczy przejrzeć i oddać do PCK, więc wezcie ze dwie walizki.
Tylko wszystko ładnie poskładajcie, żeby się rzeczy nie pogniotły. Nie można wiezć
do PCK rzeczy pomiętych.
Młodzi zabrali się za przeszukiwanie ubrań. Po chwili dołączyła do nich matka Lusi.
W jednej z marynarek znalezli 300 dolarów, w prochowcu złotą bransoletkę w kształcie
węża. Mama obejrzała ją i zawyrokowała - chyba kupił ją gdy był ostatnio na  Wybrzeżu.
To  z Dalekiego Wschodu, ale kiepska robota, pewnie chciał ją użyć jako materiał.
Lusiu, pomóż mi złożyć te marynarki, ja już nie mam siły. Te ojca płaszcze nie wejdą
już do walizek, trzeba przynieść z piwnicy kosz, wyścielić go papierem do pakowania
i w nim się je wywiezie. Lusia wysłała więc Dryblasa do piwnicy po kosz.
W szafie  została już tylko bardzo wysłużona, stara pelisa.
O, to to już pójdzie wreszcie teraz na śmietnik - od lat tu wisi nienoszona i pewnie
wyżarta przez mole. Mama Lusi sięgnęła by zdjąć starą pelisę z wieszaka i aż jęknęła-
o Boże, a czemu to takie ciężkie!?
Przy pomocy Lusi wyciągnęła  pelisę z szafy -rzeczywiście była bardzo ciężka i bardzo
zniszczona.
Kieszenie były puste, ale pomiędzy materiałem pelisy a futrem przyczepiona była
skórzana teczka. A w niej poszukiwane narzędzia, nieco złota  i najprawdziwsze
w świecie dolary- i było ich dużo. Część z nich Mama Lusi szybko odłożyła do szuflady
już przeszukanego biurka.
W chwilę potem wrócił z piwnicy Dryblas z koszem.
A matka Lusi spokojnie przeliczała dolary. Były to czasy, gdy za 100 dolarów
sprzedanych na czarnym rynku można było swobodnie przeżyć w dwie osoby miesiąc.
Po przeliczeniu pieniędzy wręczyła Dryblasowi piętnaście studolarowych  banknotów
i powiedziała-dowiedz się synku w spółdzielni czy można jeszcze zmienić te marne M3
na M4.Wtedy gdy umrę będziecie mieli większe mieszkanie.
                                                               c.d.n.


Przyjaciółki III

Czas mijał, życie jak zwykle miało humor w kratkę i ani się Nowa  nie obejrzała
jak świętowała trzecią rocznicę ślubu.
Nie da się ukryć,że już kilka razy miała ochotę na rozwód, ale zawsze jej zapędy
w tym kierunku studziła jedna myśl - licho wie, czy inny będzie lepszy, poza tym
nie jest wykluczone, że to ona ma jakiś feler i każdy kolejny związek też będzie
porażką.
Tę skromną liczbowo rocznicę uczcili lampką wina wypitą w towarzystwie Lusi
i jej nowego znajomego dryblasa. Nowy dryblas był o głowę wyższy od  Lusi,
która paradowała tym razem w letnich kozaczkach na wysokim obcasie, oczywiście
nabytych w komisie.
W kwestii urody to można śmiało powiedzieć, że miał  dość miłą twarz, ciemne
włosy, nie palił, mówił niewiele. Uważnie  przysłuchiwał się rozmowie Lusi i Nowej,
a zapytany o cokolwiek odpowiadał tzw.  skrótowo - tak, nie, może,  nie wiem- jak to
mówią "mowny" nie był.
Co prawda przy Lusi, która po jednym kieliszku wina  paplała jak nakręcona
 to raczej nikt nie był "mowny". Gdyby jeszcze wypiła drugi kieliszek to pewnie
w 10 minut potem zaczęłaby śpiewać piosenki harcerskie a na koniec zasnęła na
 najbliższym fotelu.
Ale Nowa i jej mąż już znali Lusine możliwości, więc Nowa zaserwowała tort
czekoladowy ( z cukierni) i kawę  a w trzy godziny potem Lusia wraz z nowym
dryblasem pożegnali się.
Następnego dnia Lusia zatelefonowała do Nowej do pracy i umówiły się na
krótkie  spotkanie - krótkie oznaczało, że Nowa ma szansę wrócić do domu przed
godziną 20,00,  czyli nim jej mąż wróci z dodatkowego pół etatu, na którym
pracował od roku.
Okazało się, że nowy dryblas  pracuje w tym samym biurze co Lusia, ale w dziale
gospodarczym. Lusia twierdziła, że bardzo jej się ten chłopak podoba, jest od niej
starszy o pięć lat. I poprosiła by w najbliższą niedzielę Nowa wraz z mężem
zabrali dryblasa z dworca  EKD i doholowali go do niej na obiad. Oczywiście
nie powie mamie, że będzie jakiś nowy dryblas tylko że Nowa z mężem i daleki
kuzyn Nowej, czyli sami swoi.
W niedzielę przed południem Nowa z mężem zgarnęli z dworca  Dryblasa i po
godzinie  upiornej jazdy rozklekotaną elektryczną kolejką  dalekobieżną dojechali na
miejsce. Potem jeszcze tylko pokonali kawałek drogi wzdłuż malutkiego potoczku i
dotarli na  miejsce.
Tym razem obiad był podany "normalnie", bez zadęcia, sreber i wychwalania
talentów kulinarnych Lusi. Już na samym początku mąż Nowej powiedział, że
Dryblas jest jego kolegą a nie kuzynem Nowej, pewnie Lusia  zle coś usłyszała,
skoro powiedziała w domu,że to jest  kuzyn Nowej.
Przez najbliższy rok Lusia i Dryblas dość regularnie się spotykali. Dryblas też
mieszkał pod Warszawą, ale z zupełnie innej strony miasta. Gdy tylko była dobra
pogoda jezdził do pracy swoim skuterem. I tymże skuterem zabierał Lusię na
łono przyrody w każdą, pogodną niedzielę.
Latem Dryblas z  Lusią pojechali na urlop pod namiotem, na kamping nad
jeziorem. Lusia wróciła nieco rozczarowana - seks był, tylko brakowało temu
wszystkiemu jakiejś deklaracji, raz tylko padło krótkie pospieszne  "kocham cię"
przed pierwszą wspólną nocą. Potem już był tylko seks.
Gdy po powrocie  żaliła się  Nowej, ta powiedziała - no to powiedz mu, że z nim
zrywasz, bo lata płyną a ty nie chcesz pokątnego seksu pod namiotem tylko
zwyczajnej stabilizacji w małżeństwie.
No i zobaczysz co z tego wyjdzie- albo się oświadczy albo zniknie z Twego życia.
Lusia była przerażona -podobał się jej ten człowiek. milej było chodzić do kina
z nim niż np. z Nową, której mąż nie lubił kina.
Bity tydzień rozmyślała nad tą sprawą, w końcu doszła do wniosku, że Nowa ma
rację.
Gdy się spotkali po pracy Lusia  powiedziała Dryblasowi, że muszą o  czymś
porozmawiać- o czymś bardzo ważnym, więc może zamiast do kawiarni pójdą na
spacer  np. do Ogrodu Saskiego, bo to niedaleko. Dryblas łypnął na nią i zapytał :
a stało się coś złego?
I nim doszli do Ogrodu Saskiego Lusia powiedziała o co jej chodzi i że lepiej by
było teraz zakończyć znajomość nim "coś się stanie" , bo ona nie pisze się na 
dalsze uprawianie "krzakoterapii".
Dryblas podobno początkowo zaniemówił.  Po dłuższej chwili zapytał - a czy
ty wyszłabyś za mnie za mąż? Ale wiesz, ja dopiero  czekam na mieszkanie,
 i nie będziemy mieli gdzie mieszkać. I to długo będzie trwało, bo nie mam
forsy na dopłatę do własnościowego mieszkania, którego odbiór byłby
znacznie szybciej. No i musiałbym poprosić twoich rodziców o twą rękę i
zgodę na nasz ślub, a nie wiem wcale czy się zgodzą.
W końcu umówili się, że Dryblas przyjedzie do Lusi do domu w niedzielę,
Lusia wcześniej poinformuje o wszystkim rodziców i...jakoś to będzie.
W dwa tygodnie pózniej Dryblas przyjechał na swym kucyku, tzn. skuterze,
do Lusinych rodziców.  Był chyba bardzo zdenerwowany, bo zdaniem Lusi
wyglądał jakby  się skurczył i zmalał.
Ojciec Lusi, mężczyzna już wówczas dobiegający siedemdziesiątki, o wyglądzie
starego patriarchy, wziął Dryblasa do swego gabinetu na rozmowę.
Lusia wraz z mamą usiłowały coś niecoś podsłuchać, ale drzwi w tym domku
były z litego, grubego drewna i nic nie było słychać.
Lusia nawet wyszła do ogrodu, by podsłuchiwać pod oknem, ale  było zamknięte.
Po ponad godzinie obaj  panowie wyszli z gabinetu -ojciec Lusi uśmiechnięty,
Dryblas jakby nieco zmaltretowany, zapewne  tylko  psychicznie, bo nie było
widać żadnych śladów pobicia.
No, mamusiu - zostaniemy teraz teściami, zabasował. Ten młodzieniec właśnie
poprosił mnie o rękę Lusi, ponoć  się kochają!
Po raz pierwszy Lusia nie zareagowała na znienawidzony przez nią zwrot
"mamusiu",którym dość często jej ojciec zwracał się do jej matki.
No to jak  Lusiu, prawdę mówił ten młodzieniec, że się kochacie?  Jeśli tak, to
daj każdemu z nas buziaka.
Gdy wieczorem Dryblas dosiadłszy swego "kucyka" odjechał do swego domu,
ojciec przy kolacji powiedział:  dokonałem świetnej transakcji - ja wpłacę ponad
połowę kwoty na mieszkanie, czyli 35 tysięcy złotych.a ty córeczko zyskujesz nie
tylko męża ale i meldunek miasta stołecznego, bo jak wiesz na razie wciąż go
nie masz.
Koszty ślubu wraz z obrączkami poniesiemy my, wesela także - jego rodziny na
takie wydatki nie stać. I zamieszkacie u nas, do czasu otrzymania mieszkania.
Brak meldunku warszawskiego bardzo doskwierał i rodzicom i Lusi.
Przed II wojną mieszkali od lat w Warszawie, ale w chwili wybuchu wojny
i pierwszych bombardowań stolicy. mama Lusi była w kolejnej ciąży.
Ciąża była co prawda kolejna, ale dwie poprzednie zakończyły się urodzeniem
martwych płodów. Więc wiedzeni troską o wynik kolejnej ciąży opuścili
Warszawę i zamieszkali u dalszej rodziny, w okolicy Łodzi.
I chyba był to dobry krok, bo w dwa dni po ich wyjezdzie, kamienica w której
mieszkali, została zbombardowana. Tyle tylko, że dla przyszłego potomstwa nie
miało to żadnego znaczenia, w kilka tygodni po opuszczeniu miasta nastąpił
przedwczesny poród a maleństwo żyło zaledwie jeden dzień.
Lusia, jedyne dziecko,któremu się udało wyżyć, urodziła się w czasie wojny,
kilka lat pózniej.
Po wojnie, gdy miasto zaczęło wstawać z ruin rodzice próbowali wrócić do
Warszawy, ale władze wprowadziły restrykcje i na zameldowanie się w mieście
trzeba było dostać odpowiednie zezwolenie. Gdyby wrócili jeszcze w 1945 roku
i zamieszkali w ruinach swej kamienicy, lub gdzieś wynajęli mieszkanie, nie
musieliby starać się o takie zezwolenie. No ale kto chciał ryzykować zdrowie
jedynego dziecka i mieszkać z nim w zrujnowanym mieście?
W ten sposób wielu warszawiaków utraciło na wiele lat możliwość zamieszkania
w Warszawie.
                                                       c.d.n.

sobota, 1 września 2018

Przyjaciółki. II.

Zapewne  wszystkich dziwi co to za imię "Nowa" - to nie imię, ale ksywka,
 na którą Nowa sama zapracowała. Przez pierwsze dni wszędzie przedstawiała się
w dość osobliwy sposób: "dzień dobry, jestem tu nowa"....i tu wyłuszczała sprawę.
I tak dostała ksywkę Nowa, choć wszyscy wiedzieli, że ma zupełnie inne imię.
Ale przynajmniej było wiadomo o którą osobę idzie, bo prawdziwe imię Nowej
 było wówczas dość popularne i jej imienniczek było kilka.
 Luśka też wcale nie była Luśką, była to przeróbka jej  rzeczywistego imienia.
Obie ksywki bardzo przylgnęły do swych właścicielek i wcale im nie przeszkadzały.
Po niemal roku znajomości rodzina jakby im się powiększyła - Nowa  wrosła
w rodzinę Lusi, Lusia z kolei w jej rodzinę. Przez obie rodziny były całkowicie
akceptowane i w pewnym sensie  czuły się wręcz siostrami.
Łączyła je jeszcze  jedna sprawa- obie były wychowywane w duchu przedwojennym,
takie typowe panienki z dobrego domu.
Obu w domach wmawiano im, że należy koniecznie wyjść za mąż, najlepiej za kogoś
kto już ukończył studia i ma pracę.
I obydwie przeżyły spore rozczarowanie- kandydat Lusi był bardziej zainteresowany
interesem, który prowadził jej ojciec niż samą Lusią.
Bardzo chciał zostać wspólnikiem jej ojca, a kiedy okazało się, że nie ma szans  na taką
spółkę skorzystał z nadarzającej się okazji i wyjechał z Polski, choć był już wyznaczony
termin ślubu a krawcowa szyła już suknię ślubną.
Nawet się nie pożegnał z Lusią przysłał jej tylko kartkę z informacją, że właśnie
wyjeżdża, bo trafiła mu się okazja wyjazdu za żelazną kurtynę.
Więcej go Lusia nie widziała, wspólni znajomi też nie.
A Nowa przyłapała swego kandydata na męża na kilku kłamstewkach. Gdy ze łzami
w oczach i sercem w gardle przeanalizowała swój związek z tym panem, doszła do
 wniosku, że cały czas była oszukiwana. Bolało, ale to ona zerwała, co było w pewnym
sensie pociechą, ale zaskoczeniem dla rodziny Nowej.
No bo był starszy, ustabilizowany zawodowo, opiekuńczy a tu nagle Nowa odstawia
jakieś fochy.
Od tej pory obie panienki postanowiły poprzebierać nieco w "towarze", nie nabierać się
na słodkie słówka, nie zakochiwać się na zabój, a gdy tylko coś zmierzało w stronę
małżeństwa - natychmiast zrywać  znajomość.
Zaczęło się nawet całkiem radosne życie - jak na ówczesne warunki. Popołudniowe
fajfy w Grand Hotelu, dancingi sobotnie, kluby studenckie, Stodoła, Hybrydy,
życie było niemal piękne.I tego miłego nastroju nawet nie zmroził fakt, że zostały
obie zwolnione w ramach redukcji etatów. No cóż, sama  matura to było nieco za
mało. Ważny był papierek z wyższej uczelni-  wszystko jedno z jakiej, bo liczył się
głównie papierek a nie rzeczywiste umiejętności.
Przyjaciółki złożyły dokumenty w "pośredniaku" obie załapały się do pracy w różnych
w zakładach przemysłowych - Lusię skierowano do działu zaopatrzenia, Nowa
dostała pracę laborantki w biurze konstrukcyjnym i...skierowanie do wieczorowego
technikum elektronicznego.
Skończyły się nagle wesołe czasy, Nowa nic a nic nie pojmowała z tego czego
uczyli w owym technikum. Wprawdzie w pracy naprawdę dobrze sobie radziła, ale
nic do niej nie docierało na wykładach w technikum.
Z całej tej  sytuacji wybawiła ją choroba - Nowa była bite trzy miesiące na zwolnieniu
lekarskim. Gdy wróciła, ktoś ze znajomych załatwił jej pracę w jednym z branżowych
ośrodków informacji naukowo-technicznej i Nowa rozstała się z dotychczasową
pracą.
Lusia z kolei jakoś nie mogła się odnależć pracując w  zaopatrzeniu. Rozstała się
z dotychczasowym miejscem pracy bez  większego żalu. Teoretycznie nie było wtedy
bezrobocia ale tak naprawdę dobrą pracę można było znależć tylko po znajomości.
Zmieniła zakład przemysłowy na jedno z  biur projektowych i zaczęła pracować
 w dziale prawnym, w charakterze "przynieś, zanieś, napisz".
W tym czasie Nowa poznała pewnego chłopaka - nie był za bardzo rozrywkowy,
 pracował i kończył studia na  Politechnice.
 Pomału, pomału Nowa zaczęła odmrażać swe serce. Co prawda wg opinii rodziny
nie był idealnym kandydatem na męża, ale mieli naprawdę dużo wspólnych tematów
i strasznie mało czasu dla siebie, bo chłopak pracował i studiował.
Gdy Nowa zorientowała się, że zbyt często myśli o swym nowych chłopaku i tęskni
za nim , postanowiła zerwać tę znajomość- ale efekt był zupełnie nieoczekiwany-
zamiast zerwania ustalili, że się pobiorą. Oboje wiedzieli, że nie mają mieszkania, że
ich rodziny raczej nie będą zachwycone takim obrotem sprawy, że to szaleństwo, ale
kilka miesięcy pózniej wzięli ślub.
A Lusia dzielnie im sekundowała - była świadkiem na ich ślubie, przez jakiś czas
 nowożeńcy mieszkali nawet w domu, który pod Warszawą wynajmowali rodzice
 Lusi i młodzi płacili jej rodzicom tylko za media.
Niewątpliwie było to dość tanie rozwiązanie, ale bardzo niewygodne z uwagi na
długie dojazdy.
Postanowili więc wynajmować  mieszkanie w Warszawie i żyć tylko z jednej pensji-
druga szła w całości na wynajem lokum.
Już w pierwszym roku małżeństwa Nowa dokonała wielu odkryć, niemal tak
doniosłych jak odkrycie Ameryki przez Kolumba. I  każdym odkryciem dzieliła się
z Lusią.
Dość szybko odkryła, że niemal wszystkie opowiadania o wredności teściowych nie są
wyssane z palca. Na szczęście nie mieszkali pod jednym dachem z teściową, a jej mąż
nie był ślepo zapatrzony w swą mamuśkę , mało tego, stał murem za Nową i nie słuchał
co mu mamusia do ucha szepcze. W sumie - "szło wytrzymać" w temacie  teściowa.
Drugie epokowe odkrycie dotyczyło układów rodzinnych - Nowa przekonała się, że
rodzina to dość puste słowo i najlepiej wychodzi się z rodziną na zdjęciu, a najgorzej
gdy się uwierzy, że rodzina chce dla wszystkich swych członków samego dobra.
Kolejne odkrycie dotyczyło mężczyzn. Nowa nagle odkryła, że to jest jednak zupełnie
inny gatunek biologiczny a te same słowa mają zupełnie inne znaczenia dla kobiety
i mężczyzny. Bardzo ją  zadziwiło, że nie  dostrzegła tego faktu przed ślubem. Podobnie
jak i pewnego syndromu "psa ogrodnika", który nikomu nie użyczy jabłek, choć sam ich
nie je.
Gdy dokonała tych epokowych odkryć zaczęła zastanawiać się nad......rozwodem. Może
nie natychmiast, ale z czasem, gdy więcej spraw ją rozczaruje i zdenerwuje.
Wszystkie swe wątpliwości i rozterki omawiała z Lusią. Mąż Nowej nie przepadał za
Lusią, ale nie śmiał żądać od żony by przestała się z nią przyjażnić.
A Lusia, wysłuchawszy wszystkich nieznanych sobie dotąd prawd o małżeństwie, które
zdaniem Nowej było mocno przereklamowaną sprawą, nadal szukała kandydata na męża
dla siebie.
I nadal poszukiwała go w grupie mężczyzn  wysokich, zupełnie nie przejmując się dość
popularnym wtedy powiedzeniem "wysoki jak brzoza a durny jak koza".
W swych poszukiwaniach męża Lusia była mocno wspierana przez matkę - każdy
ewentualny kandydat był zapraszany na niedzielny obiad a walory Lusi wychwalane
przez jej matkę podczas tego niedzielnego obiadu. Nowa z mężem też często bywali na
tych niedzielnych obiadkach i z trudem hamowała wybuchy śmiechu, gdy mama Lusi
opowiadała bajki, że cały obiad to Lusia sama przygotowała. Zarówno Lusia jak i Nowa
miały pojęcie o gotowaniu takie samo jak o życiu na Marsie.
Nowa co prawda nauczyła się  już gotowania wody na herbatę i raz odsmażyła kupione
w garmażu kopytka, a Lusia nawet pokroiła jarzyny do sałatki, ale obie jeszcze ani razu nie ugotowały same obiadu. Więc opowieści Luśczynej mamy o umiejętnościach kucharskich
córki  wielce obie  dziewczyny  bawiły.
W czasie tych niedzielnych obiadów bledziutko wypadali kandydaci na męża - mało
który z dryblasów umiał się posługiwać prawidłowo sztućcami a śnieżno biały obrus jakby
paraliżował ich ruchy i głęboko ukrywał w zakamarkach  mózgu wszystkie właściwe
słowa.
Śnieżno biały adamaszkowy obrus, lub ręcznie  robiony koronkowy, srebrne sztućce,
srebrna taca z pięknie pachnącym i upieczonym kurczakiem, zastawa porcelanowa rodem
z fabryki Rosenthala,  sosjerki, a na dodatek  srebrne podpórki do sztućców, adamaszkowe          serwetki i kryształowe kieliszki do wina mocno onieśmielały większość  dryblasów.
No ale dla obu dziewczyn ten odświętny obiad nie był czymś niespotykanym. Mąż Nowej,
choć w domu nigdy tak nie jadał, szybko opanował zdumienie i sztukę konsumpcji
w takich warunkach.
99,9% procent kandydatów na męża wytrzymało najwyżej jeden taki obiad. Wysiłek
włożony w akt spożywania obiadu zrażał niemal wszystkich dryblasów.
Chociaż zdarzył się jeden wyjątek - przyjrzawszy się półmiskowi z  poporcjowanym
kurczakiem, ponaglany przez mamę Lusi, by wybrał sobie część, na którą ma ochotę,
ów "wyjątek"powiedział - "ja bym zjadł szyjkę, ale tu jej nie ma".
Nowa kłusem pognała do łazienki by się wyśmiać,  Lusi policzki pokrył czerwony kolor,
a mama Lusi spokojnie wyjaśniła:  "przykro mi  - szyjka była dodana do gotowania smaku
na zupę".
I to był ostatni taki obiad. Następny był dopiero po ślubie Lusi.
                                                 ciąg dalszy nastąpi.