środa, 12 marca 2014

Biurowe romanse

Jeżeli ktoś twierdzi, że w jego miejscu pracy nikt nie romansuje, to dostanę ataku
śmiechu. Romansują niemal wszyscy - jedni bardzo dyskretnie, inni znacznie mniej.
I właściwie nie ma w tym nic dziwnego - odkąd kobiety wywalczyły dla siebie
"równouprawnienie" (czyli najczęściej harują na dwóch etatach - praca zawodowa
+ obowiązki  domowe)  wreszcie wydostały się  z domu.
Pamiętam babcine opowieści, z których wynikało, że przed II wojną światową
pracowały zawodowo jedynie kobiety niezamężne - z chwilą zamążpójścia
przestawały pracować i w pełni chwały wracały w domowe pielesze by rodzić i
wychowywać dzieci oraz prowadzić dom. W związku z tym należało znalezć męża
o już ustabilizowanej sytuacji  materialnej. W biurach pozostawały przysłowiowe
"stare panny" lub wdowy, które na dodatek musiały utrzymać siebie i dzieci.
Babcia poznała swego męża ( a mego dziadka) w swojej  pierwszej i ostatniej pracy,
do której trafiła po ukończeniu  Szkoły Handlowej.
Gdy słuchałam, jaką to odpowiedzialną pracę miała moja babcia, to aż mnie skręcało
ze śmiechu - babcia sprawdzała  czy na każde przychodzące do firmy pismo udzielono
odpowiedzi. W związku z tym ciągle buszowała w dwóch dziennikach- poczty
przychodzącej i wychodzącej. Gdy już sprawdziła, że odpowiedzi udzielono- stawiała
w odpowiedniej rubryce poczty przychodzącej zielony znaczek i swój podpis. W razie
braku odpowiedzi miała obowiązek  postawienia znaczka czerwonego. A potem, ktoś
inny sprawdzał, czemu odpowiedz nie została udzielona.
A wszystko to działo się w Galicji, zaraz po wybuchu I wojny światowej. Wojna szalała,
a dziadek ostro kombinował, jakby tu  poderwać tę drobniutką chudzinę, która bardzo
mu się podobała. A mój dziadek w młodości był naprawdę przystojnym mężczyzną i
bardzo się babcinym koleżankom podobał - podobno wszystkie panny wodziły za nim
oczami i zachwycały się jaki to przystojny mężczyzna i jaki dobry kandydat na męża,
bo był, pomimo młodego jeszcze wieku, zastępcą dyrektora.
Wreszcie  dziadek wpadł na pomysł by babcia przyszła  do jego gabinetu z tymi swoimi
dziennikami korespondencji, bo on biedaczek nie pamięta, czy na jedno z pism została
udzielona odpowiedz. Babcia, która była perfekcjonistką w każdym calu, bez trudu
odnalazła pożądaną sprawę, podała nawet nr i datę pisma  wysłanego jako odpowiedz,
a dziadek zaczął się zachwycać jej kompetencją, na koniec dopytując się czy mieszka
daleko od biura i czy nie miałaby nic przeciwko temu, by razem wybrali się do
cukierni. Chudzinka  nic nie miała przeciw temu, a w 1916 roku została jego żoną.

W pewnym momencie swego życia wylądowałam  w bardzo niewielkim biurze, które
niestety było poza Warszawą.  Nie ukrywam, że pracę dostałam tam po znajomości - po
prostu znałam dyrektora owej placówki. Biuro stanowiło swego rodzaju enklawę.
Nie dość, że raptem pracowało tam ok.200 osób, to większość z nich mieszkała w trzech
budynkach - dwa z nich były w stolicy, jeden w niedalekiej odległości od  biura.
Gdy tam trafiłam to byłam jeszcze bardzo młoda - przez długi czas byłam najmłodsza
w całym biurze. Wszyscy się tam znali jak łyse konie, bo nie tylko pracowali od lat
razem - większość z nich mieszkała w tych zakładowych budynkach.
W pierwszym roku pracy byłam bliska załamania nerwowego- dawano mi do zrozumienia,
że jestem OBCA. Po roku było już lepiej, z własną kierowniczką byłam  na ty, nawet
dorobiłam się wielbiciela, dzięki któremu polubiłam żeglowanie. Z chwilą, gdy zauważono,
że B. wyraznie się do mnie zaleca (żonaty, dwoje dzieci) i nie zraża go fakt, że jestem
mężatką, społeczność enklawy uznała mnie "za swoją".
Z całą pewnością byli nieco rozczarowani, gdy dowiedzieli się, że żegluję nie tylko z B.
ale i również z własnym mężem i starszym synkiem  B. I tak zaliczyli to do zjawiska, że
zawsze najciemniej jest pod latarnią i ja na pewno romansuję z B.
Gdy już  zostałam uznana "za swoją", to dopiero otworzyły mi się oczy. To było wręcz
niesamowite zjawisko - chwilami robiło to na mnie wrażenie jakiejś hippisowkiej komuny.
Tam  każdy o każdym niemal wszystko wiedział -nie dość, że mieszkali w tych zakładowych
budynkach i bez przerwy się odwiedzali i robili imprezy, to  razem pracowali.
Gdy okazało się, że żona jednego z kolegów (ona tu nie pracowała) jest w ciąży zaraz pół
biura się zastanawiało, czyje to dziecko, bo z całą pewnością nie jej męża, bo on nie może
mieć dzieci. Ciekawe skąd o tym wiedzieli?
Kilku pracowników było jeszcze kawalerami , więc bardzo się wszyscy martwili czy i jakie
żony sobie wynajdą. Odnosiłam wręcz wrażenie, że oni nim się ożenią będą musieli
uzyskać akceptację biurowej społeczności.
Największą estymą cieszył się jeden z kierowników laboratoriów, człowiek żonaty, dzieciaty
i niezbyt młody, który od wielu lat "żył w rozkroku" - swój czas i obecność dzielił między
dwa domy - dom kochanki i dom małżeński. Tak prawdę mówiąc to aż się dziwiłam, bo on
był bardzo blisko wieku emerytalnego, ona była od niego z 15 lat młodsza i oboje tu pracowali.
Po czterech latach pracy  w tym grajdole czułam, że już ani dnia dłużej nie wytrzymam.
Z ulgą rozstałam się z tym przedziwnym biurem.