sobota, 15 sierpnia 2015

Wenecja - cz.II

W dwa dni pózniej znów ruszyliśmy do Wenecji.
I, choć to może śmieszne, tym razem tak samo reagowałam na wyłaniającą
się Wenecję. 
Przez moment zastanawialiśmy się  czy aby nie pójść po raz drugi do
Pałacu Dożów, ale zwyciężył mój sposób zwiedzania- przy tej łatwości
zdobywania informacji zawsze znajdę film dokumentalny o tym obiekcie
lub poczytam w bardziej szczegółowym przewodniku. 
Ale żaden przewodnik ani film nie zastąpi mi kontaktu osobistego z tym miastem - czyli tego, co nam przedstawiają nasz zmysły. 
Chcąc poznać miasto trzeba w nim choć trochę pobyć- chłonąc zapachy,
nasłuchując jego dzwięków, dotykając murów, włócząc się niekoniecznie
najelegantszymi ulicami, wchodząc do sklepów, targując się przy małych
kramach, próbując miejscowych przysmaków. Dla mnie ten sposób
poznawania miasta jest ważniejszy niż  zwiedzanie znanych zabytków,
za co większość moich wyedukowanych znajomych surowo mnie potępia. 
Poza tym czasem lepiej mniej zwiedzić, a zajrzeć trochę pod podszewkę. 
Szukając małego parku, o którym czytałam w przewodniku, trafiliśmy 
na wystawę rzezb Canovy. Na nasze szczęście nie miała zbytniego
powodzenia wśród turystów, więc w spokoju mogłam się rozkoszować
pięknem tych dzieł.  
Przy okazji zrobiłam rzecz naganną -dotknęłam delikatnie, grzbietem dłoni
tyłu jednej z rzezb- ten alabaster przyciągał mnie niesłychanie i wierzcie
mi, był cudowny w dotyku, taki jak najdelikatniejsza porcelana. 
Zawsze zachwycała mnie rzezba i zazdrościłam rzezbiarzom, że  tak 
oporny materiał jak kamień potrafią  zmienić np. w głowę człowieka,
oddając jednocześnie pełne podobieństwo do modelu i jego uczucia.
Tego maleńkiego parku nie znalezliśmy, ale za to trafiliśmy na wystawę
rysunków i szkiców Picassa. 
Po raz pierwszy z ręką na sercu mogłam powiedzieć, że te jego prace
bardzo mi się podobały. No cóż, mimo wszystko wolę gdy namalowana
czy też narysowana osoba ma wszystkie części swego ciała na tym 
miejscu, które jej natura dała. 
Ruszyliśmy w stronę Wielkiego Kanału  zupełnie niereprezentacyjnymi
uliczkami.Były wąziutkie, miejscami tynki odsłaniały stare, wykruszone
cegły, w wielu miejscach pyszniły swą  zgniłą zieleń duże zacieki pleśni.
Patrząc w górę na budynki, miałam nieodparte wrażenie, że są one już
dawno niezamieszkane.
W pewnej chwili, w przerwie między domami znalezliśmy targ rybny.
Oczywiście musieliśmy po nim nieco pokrążyć. Ryb było mnóstwo ale
zupełnie nie mam pojęcia co to były za ryby.Największym powodzeniem
wśród kupujących cieszyły się małże, które z grzechotem skorupek 
lądowały w szarych, mocnych papierowych  torbach. 
No tak ,małże jadam tylko wędzone i zapuszkowane w oleju. A te  
świeże zupełnie mnie nie rajcowały. 
Ale paskudztwa tu mają- podsumowały dziewczyny zaopatrzenie  
targu.
Jeszcze trochę krążyliśmy po ciasnych, cichych uliczkach, z których
wiało smutkiem miasta, które już wie, że czeka je zagłada- wszędzie
pyszniły się zielone zacieki, odpadały tynki. W wielu miejscach uliczki
były przecięte wąskimi kanałami. Co dziwne,chociaż woda była mętna
nie było czuć stęchlizny ani jakiegoś zapachu z tej gamy.
Wąskie bramy domów w wielu miejscach niemal dotykały wody.
Przyszło mi na myśl, że gdy woda się podniesie to mieszkańcy będą
chyba wchodzili do domu oknem, lub wpływali gondolą na klatkę
schodową. Smutek totalny.
Gdy wyszliśmy nad Wielki Kanał, to tak jakby wejść w inny świat - 
świat wielobarwny, ruchliwy. 
Zamarzyła nam się przejażdżka wodnym tramwajem.
Wielki Kanał jest główną arterią komunikacyjną miasta, a ma tylko,
3,8 km długości. 
Ale to tu właśnie stoją najpiękniejsze budynki - pałace, których 
w Wenecji jest około setki i kościoły, w których nadal wiszą
dzieła mistrzów. Część pałaców stanowi nadal własność prywatną,
niektóre są ekskluzywnymi hotelami, trzy są muzeami.
Przejażdżka wodnym tramwajem jest świetną sprawą. 
Tramwaj wodny to nie Pendolino, można spokojnie podziwiać mijane
budynki. A tak w ogóle to nawet dość zatłoczony jest kanał. Bo tak
naprawdę cały transport w obrębie miasta jest wodny.
Wodą są dostarczane wszelkie towary, motorówkami posługują się
wszelakie służby miejskie łącznie z usługami pogrzebowymi, a do 
tego trzeba dodać całą masę gondoli obsługujących stonkę turystyczną.
Gondole nawet mi się podobają, ale jakoś nie ciągnęło mnie by nimi
pływać. Na wąskich, bocznych kanałach podobno dość często
zdarzają się kolizje "drogowe". Nad jednym z kanałów widziałam nawet
znak zakazu wjazdu.
Na szczęście dziewczyny dobrze umiały kalkulować i stwierdziły, że
wolą pieniądze za kurs gondolą wydać na coś innego. Każda z  nich
miała swoje własne pieniądze i rządziła się wg własnej woli.
Przepiękne są te wszystkie pałace nad Kanałem, a na balkonie jednego
z nich stała para nowożeńców i na ten widok wszyscy pasażerowie
tramwaju zaczęli bić brawo i machać do nich rękami.
Podjechaliśmy, a raczej podpłynęliśmy tramwajem w okolice Ponte
Rialto. To piękny,kamienny, najstarszy most nad Wielkim Kanałem.
Jego pierwsza wersja powstała w XIII wieku, 300 lat pózniej został
zastąpiony konstrukcją kamienną. Aż do XIX był jedynym mostem
przerzuconym nad Wielkim Kanałem. Jest to kamienny łuk, którego 
środkiem prowadzi wąska uliczka ze schodkami, po obu jej stronach
są sklepy. 
Z tyłu sklepików też można przejść, tuż przy kamiennej balustradzie. 
A sklepiki były pełne przeróżnych pamiątek - nie wiem,czy to była 
przejściowa moda, czy też stały element, ale wszystkie sklepiki
miały przeróżne srebrne miniatury przedmiotów codziennego
użytku.
Obok siebie stały w pełnej zgodzie miniatury samochodów różnych
marek, wózeczki dziecięce, fotele dentystyczne, pieski, kotki itp.
Zminiaturyzowany do wielkości pudełka do zapałek otaczający nas
świat. 
Poza tym mnóstwo drobiazgów biżuteryjnych ze złota i srebra oraz 
typowe drobiazgi ze szkła weneckiego.
Biedny był mój mąż, bo trzy baby stały przy tych wystawach jak
zahipnotyzowane, jęcząc i piszcząc na zmianę. Niczego tam nie
kupiłyśmy, bo ceny były nieziemskie.
Potem postałyśmy przy zewnętrznych balustradach mostu pasąc
oczy tym, co działo się na Kanale i obu jego brzegach.
Wreszcie głód sprowadził nas na ziemię.
Obiad w restauracyjnym ogródku może nie był tani, ale za to 
smaczny. 
Objedzeni a ponadto ochłodzeni deserem lodowym ruszyliśmy znów
w stronę Pałacu Dożów. Skręcając  nieco w  bok trafiliśmy do
Kościoła  św. Zachariasza. Wyobrazcie sobie ściany całe pokryte
malowidłami, od sklepienia do podłogi.
A teraz uwaga- dla mnie wnętrze kościoła św. Zachariasza jest o
całe niebo ładniejsze od wnętrza Bazyliki św. Marka.To zapewne
nietakt  z mojej strony, że tak piszę. No ale jak mówią, o gustach
się nie dyskutuje.
Od zewnątrz kościół po dawnych przeróbkach ma styl renesansowy,
wewnątrz- styl gotycki. 
Malowidła są dziełami kilku mistrzów-Tintoretta, Belliniego, Domenica 
Tiepolo oraz Bartolomeo Bono. Nie kapie tu od złota i drogich kamieni, 
ale całość jest pięknie skomponowana.
To miejsce, w którym można się skupić, pomyśleć o życiu.
Ten kościół, podobnie jak Bazylika św. Marka kryje w swym wnętrzu
szczątki swego patrona. Poza tym pochowano tu siedmiu pierwszych 
dożów weneckich.
W drodze do przystani portowej "upolowałam" malutki, uroczy sklep,
w którym oprócz całej gamy muszli znalazłam prześliczną cameę
wyrzeżbioną w muszli. 
Byłam szczęśliwa, bo tym sposobem miałam już prezent dla swej
przyjaciółki. I nie była to maska wenecka:)
Do Lido di Jesolo dotarliśmy szalenie zmęczeni.
Miałam cichą nadzieję, że za jakiś czas,  może rok lub dwa, uda
nam się jeszcze raz nawiedzić Wenecję. Ale się nie udało.

P.S.
W 2010 r moje dziecko wraz z pierworodnym i mężem  była w Lido
di Jesolo, na wczasach.
Miejscowość bardzo się zmieniła, wyrosły nowe hotele,z których
większość jest nastawiona na "turystykę rodzinną". Do Wenecji nie 
pojechali, bo mały miał wtedy zaledwie rok i 8 miesięcy.
Załączone do tekstu zdjęcia są z ich pobytu.