piątek, 7 listopada 2014

A pamiętasz? cz. II

Lutkę poznałam w swojej pierwszej pracy. Lutka już pracowała w tym biurze  ze trzy
miesiące.  Obie byłyśmy zaraz po maturze  i z powodu sytuacji materialnej w domu
musiałyśmy iśc do pracy. Lutka dostała pracę kreślarki, ja się załapałam jako druga
sekretarka sporej pracowni projektowej.
Pierwszy raz zobaczyłam Lutkę w...toalecie. Usiłowała zabandażowac sobie nogę  na
odcinku  stopa - kolano i zupełnie nie mogła sobie z tym poradzic. Widząc jej wielką
w tej materii nieporadnośc, zaproponowałam swą pomoc - jakby nie było zrobiłam
kurs udzielania pierwszej pomocy i bandażowanie kończyn nie stanowiło dla mnie
żadnego problemu. Z wdzięczności Lutka zaprosiła mnie do naszego biurowego
 bufetu  na kawę i tak się właściwie rozpoczęła nasza, do dziś trwająca znajomośc  i
przyjazń.
Praca  sekretarki pracowni projektowej nie była porywająca ani ciekawa, ale miała
swoje dobre strony - nie musiałam siedziec za biurkiem jak przyspawana, bo często
musiałam wędrowac z dokumentacją po niemal całym biurze a biuro było ogromne,
zlokalizowane w dwóch budynkach  i jeśli nawet nie urywałam się na kawę to i tak
większą cześc dnia nie było mnie przy biurku, bo gdzieś krążyłam.
Szef naszej pracowni najchętniej spychał wszystko na swe sekretarki, ale my szybko
zdołałyśmy dojśc do porozumienia i biedny szef ciągle się zastanawiał, dlaczego
w sekretariacie zawsze jest tylko jedna z nas.
Był dośc nieciekawym, lekko zatłuszczonym facetem około czterdziestki i zawsze
obarczał nas dziwnymi  zadaniami, które niewiele miały wspólnego z pracą.
Kiedyś wymyślił, że jedna zostanie w biurze, a druga może sobie wybrac jedną
z kreślarek i jako delegatki  pójdziemy na pogrzeb jednego z inżynierów projektantów,
który po długiej chorobie właśnie zmarł. Żeby było śmieszniej i dziwniej, to ten pan
już od jakiegoś czasu był na emeryturze i żadna z nas go nie znała.
Ponieważ byłam stosunkowo "nowa" musiałam dac  się oddelegowac na ten pogrzeb.
Oczywiście wzięłam ze sobą Lutkę,  szef dał nam pieniądze na wiązankę, wetknął
nam  szarfę z dedykacją ( dla kogo i od kogo) i poganiane przez szefa,wyruszyłyśmy
na Powązki.
Miałyśmy kupic wiązankę przed cmentarzem, dołączyc do niej szarfę i ułożyc ją
w kościele przy trumnie, a potem z konduktem przejśc na  miejsce pochówku.
Złe niczym szerszenie, dojechałyśmy na Powązki, kupiłyśmy wiązankę, sprzedawczyni
dołączyła fachowo szarfę i pomaszerowałyśmy do kościoła.
Byłyśmy nieco zdziwione, że nie ma nikogo znajomego z biura- w końcu pracowała
tam zgraja ludzi i nie podejrzewałyśmy, by na pogrzeb były oddelegowane same nowe
sekretarki - zresztą żadnej z nich nie było.
Lutka poszła nawet do zakrystii, żeby się dowiedziec, o której ma byc msza za pana XYZ,
ale tam, ku naszemy zdumieniu, dowiedziała się, że tego dnia ani następnego to z całą
pewnością nie będzie takiego pochówku.
Podpowiedzieli jej za to, że może ten pogrzeb ma byc na Powązkach Wojskowych.
Zrobiłyśmy zwrot przez sztag, poczekałyśmy na tramwaj i pojechałyśmy na drugi,
Wojskowy Cmentarz. Ponieważ było już po godzinie, o której miał byc pogrzeb, poszłyśmy
wprost do kancelarii, dowiedziec się czegokolwiek o tym pogrzebie.
Ale tu także nikt nie miał zamiaru chowac pana XYZ.
Dostałyśmy z Lutką napadu histerycznego śmiechu. Pani w kancelarii popatrzyła na nas
dziwnie, gdy skrecając się ze  śmiechu wypadłyśmy z tą nieszczęsną wiązanką na zewnątrz.
Gdy dojechałyśmy, taszcząc wiązankę, do biura  było już po godzinach pracy.
Ubłagałyśmy strażnika, żeby nam pozwolił zostawic nasz balast na dyżurce i pojechałyśmy
do  swych domów.
Następnego dnia rano wiązanka wylądowała na biurku szefa, któremu aż mowę odebrało
na jej widok . "Co to, co to? Dlaczego?" Wytłumaczyłam w czym rzecz - szef wytoczył się
z pokoju i bardzo długo go nie było.
Okazało się, że pogrzeb  ma dopiero byc....za dwa tygodnie.Szef był bardzo zmartwiony,
ale nie tym, że nas bez potrzeby fatygował, ale tym, że wiązanka raczej nie przetrwa
dwa tygodnie. W dwa tygodnie pózniej sam pojechał na pogrzeb.
Doszłyśmy z Lutką do wniosku, że takie idiotyczne przypadki to tylko nam się trafiały.

9 komentarzy:

  1. To był problem nie byle jaki dla szefa, przecież naraził firmę na koszty przez swoją niekompetencję. Pracownice miały za to miłą wycieczkę po cmentarzach.

    OdpowiedzUsuń
  2. Wiesz, to była wielce umiarkowana przyjemnośc. Komunikacja w miejska w tamtym okresie była raczej koszmarna, a cmentarze daleko od biura.
    Miłego, ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. Odpowiedzi
    1. Zawsze miałam jakieś pokręcone przypadki z cmentarzami, widac taka moja karma.A zaczęłam bardzo wcześnie, chyba miałam z 5 lat. Stwierdziłam bystro, że nieboszczyk (nas sąsiad) ma strasznie długi nos i tylko ten nos z trumny widac.Stałam obok trumny, która była na katafalku, otwarta i tylko ten nos z niej sterczał, więc powiedziałam co widziałam. No i klapa zarobiłam.

      Usuń
  4. :-)))
    No śmiać się z pogrzebu ??:-))
    Nie przystoi , nie przystoi :-))))
    Niezła pomyłka :-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wszystkie moje pogrzebowe przypadki sprawiły, że unikam bywania na pogrzebach.

      Usuń
  5. No to się powłóczyłyście z tym wieńcem po cmentarzach!!!!

    Ale jest co wspominać!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Miałyśmy moment zawahania czy aby nasz słodki szef nie miał na myśli jeszcze jakiegoś innego cmentarza, ale byłyśmy już tak złe, zmęczone i głodne, że wróciłyśmy.Teraz to się można z tego pośmiac, ale wtedy jakoś mniej nas to śmieszyło.

      Usuń
  6. W sumie koń by się uśmiał, ale nie zazdroszczę Wam tej cmentarnej wyprawy :)

    OdpowiedzUsuń