wtorek, 20 stycznia 2015

PRL i ja - cz.II

Życzenie czytelników jest dla mnie ...rozkazem, więc będę pisać.
Będąc już osobą dorosłą, zdałam sobie sprawę, że dzieciństwo wielu z nas było
jakby dwutorowe - szkoła robiła "swoje", czyli hodowała nas w duchu jedynej,
słusznej idei a w domach (nie we wszystkich) owego kursu nie kontynuowano.
Do dziś pamiętam, że każdego wieczoru mój dziadek ( bo mnie wychowywali
dziadkowie) włączał radio i "łapał" wiadomości radia Londyn lub Wolną
Europę. Oczywiście wiadomości były  " dobre lub złe, ale zawsze prawdziwe",
z trudem wyławiane spod przerazliwych dzwięków  reżimowych zagłuszaczek.
Wiadomości z Londynu zaczynały się trzema tonami, jakby głuchymi uderzeniami
jakiegoś gongu, takie trzykrotne  "bumbumbum", po nich następował tekst :
"tu mówi Londyn".
I od tej chwili zaczynały się gwizdy,  piski, szumy i rzężenia  o różnym natężeniu a
gdzieś daleko w tle słabiutki głos lektora przedstawiał wiadomości. Głos co chwilę
zanikał, bo "fala uciekała", jak mówił dziadek.
I tak było u nas  w każdy wieczór. Zazdrościłam  tym wszystkim, którzy nie mieli
własnego aparatu radiowego ale tzw. "kołchoznik", gdzie indziej zwany też
"szczekaczką", czyli odbiornik podłączony do jedynej słusznej polskiej radiostacji,
czyli programu I Polskiego Radia.
 W domu byłam  calutki czas pouczana, że z nikim, ale to naprawdę  z nikim nie
wolno rozmawiać o tym, co się dzieje w domu, bo może przyjść "UBe" i wsadzić
dorosłych do więzienia a  mnie do  Domu Dziecka. Dość długo nie wiedziałam
co to za skrót "UBe" - brzmiało tajemniczo i nie wiedziałam, że to po prostu skrót
od nazwy Urząd Bezpieczeństwa.
Pamiętam  reakcję mojej  babci, gdy zobaczyła mój pierwszy podręcznik do historii-
była to "cegła" rozmiarów niemal formatki A-4 i liczyła kilkaset stron.
Najwięcej stron poświęcono oczywiście historii ruchu robotniczego - babcia zajrzała
do książki, przekartkowała ją i ze wstrętem odłożyła na bok. Potem "z podsłuchu"
dowiedziałam się, że taki podręcznik jest skandalem, bo właściwie niemal cały jest
poświęcony ruchom proletariackim.
Równie gwałtowna ze strony babci była  reakcja, gdy w  piątej klasie zaczęła się
nauka rosyjskiego.
"No tak, będą ją uczyli kacapskiego zamiast jakiegoś normalnego języka".
Moja  babcia była rodowitą lwowianką, a więc miała styczność z innymi słowiańskimi
narodami, w szkole podstawowej uczyła się oprócz polskiego również ukraińskiego, ale
 jakoś nie mogła spokojnie znieść myśli, że będę się uczyła rosyjskiego.
Wzięłam sobie mocno do serca jej niechęć i przez pierwsze półrocze zupełnie się nie
uczyłam  rosyjskiego, co zaowocowało oczywiście oceną  niedostateczną.
Ale niestety nie zostałam za to w domu pochwalona- zupełnie nie.
W mojej podstawówce nie było lekcji religii, bo była to szkoła pod opieką TPD czyli
Towarzystwa Przyjaciół Dzieci. Te szkoły były  "bezwyznaniowe" i tylko one
przyjmowały w swe mury sześciolatków. Niemal wszystkie dzieci z mojej klasy
uczęszczały na religię do kościoła. I nikt z tego powodu nie represjonował nas lub
naszych rodziców.
A na lekcjach religii nikt  nam nie kazał mieć zeszytów, pisać wypracowań i nikt
nam nie stawiał stopni, nie robił klasówek.
Za to wszyscy czuliśmy się lubiani i ważni i naprawdę lubiliśmy się spotykać na lekcjach
religii. Dekalog był  doskonałą kanwą do nauki etyki - i wierzcie mi - nikt nas nie
straszył piekłem, ogniem piekielnym, wiecznym potępieniem.
I wtedy jeszcze dla wszystkich dzieci  Pierwsza Komunia była jednak przeżyciem
duchowym a nie okazją do otrzymywania prezentów. Czasy były ciężkie, najczęściej
dziecko dostawało jeden prezent i to o charakterze pamiątkowym, na który składała
się cała rodzina. Najczęściej był to pozłacany srebrny szkaplerz, z wyrytą datą tej
uroczystości, medalik złoty z okazjonalną grawerką, czasem zegarek.
Ja  załapałam się na pamiątkowy rodzinny zegarek w srebrnej kopercie.
Ale oczywiście nie wolno mi było go nosić do szkoły. Pomijam już, że chodził nie za
bardzo dokładnie.
Człowiek pomału dorastał, życie w Polsce też się zmieniało.
Nie da się ukryć, że na życie w Polsce miało wpływ to wszystko co się działo w ZSRR.
Ale i tak byliśmy najweselszym barakiem w tym obozie.
Najbardziej ponury czas przeminął wraz ze śmiercią ukochanego Wodza- Stalina.
Pamiętam apel szkolny z tej okazji - rozpoczęła go zapłakana przewodnicząca Komitetu
Rodzicielskiego. Kobiecisko łkało w głos, ledwo mówiła - ale całe ciało pedagogiczne
nie wykazywało żadnych wzruszeń. Kto wie, czy po prostu nie powstrzymywali się od
uśmiechów. Nam było to raczej obojętne - ważne, że zaryczana i usmarkana pani B.
szybko skończyła mowę i mogliśmy  iść do klas.
Gdy w Moskwie zmarł nasz pan prezydent, Bolesław Bierut, pognano nas na trasę
przejazdu trumny przez miasto. Ale byli z nas kiepscy żałobnicy- było nudno i zimno -
staliśmy w Alejach Jerozolimskich  pomiędzy ul. Chałubińskiego a Marszałkowską i
straszliwie się wygłupialiśmy. Wychowawczyni ciągle nas upominała, że to przecież
nie piknik, a smutna  okazja, ale niestety nas stamtąd nie wyrzuciła.
Miałam szczęście, że szkoły, do których chadzałam (bo robiłam to dość sporadycznie)
były dość oddalone od lotniska - dzięki temu nie  musieliśmy witać radośnie różnych
oficjeli z "bratnich państw".
Pochody pierwszomajowe - podejrzewam, że dla większości dzieci były jakąś atrakcją.
Udział w pochodach był dla "Świata Pracy" obowiązkiem - nie da się ukryć, że udział
w pochodzie był dla wielu osób obowiązkiem. Na miejscu zbiórki była sprawdzana
lista obecności. Gdy  oboje rodzice musieli wykazać się obecnością na pochodzie, siłą
rzeczy brali ze sobą dzieci. Nie każdy miał z kim dzieciaka zostawić.
Ale były też większe atrakcje - np. defilady wojskowe z okazji Święta 22 Lipca.
W moim domu nazywano to świętem czekolady, bo upaństwowione  zakłady Wedla
nazwano imieniem "22 Lipca".  Przez wiele  lat tabliczki czekolady z tej  fabryki miały
napis:  Zakłady 22 Lipca, dawny E.Wedel.
Ale ja najbardziej pod  Słońcem lubiłam majowe  Dni Oświaty, Książki i Prasy. Przez
wiele lat odbywały się w Alejach Ujazdowskich. To były świetne imprezy- można
było kupić nieco taniej wiele naprawdę dobrych książek, bo wydawcy szykowali je
właśnie na owe dni. To było naprawdę  święto książki. Prześliczne jak zawsze
Aleje Ujazdowskie,  wzdłuż których stały kioski różnych wydawnictw, zieleń drzew
wzdłuż Alej i Łazienki oraz ogród Botaniczny za parkanem, tłumy ludzi garnących się
do stoisk z książkami - był to niezapomniany widok i cudowna atmosfera.
Z czasem impreza przeniosła się pod Pałac Kultury i Nauki, ale tam już nie było ani
tak ładnie, ani nie było tej atmosfery.
Imprezę przeniesiono dlatego, że po niej wszystkie trawniki w Alejach Ujazdowskich
wymagały gruntownej i kosztownej renowacji.
Napisałam , że Polska była w tamtych latach najweselszym barakiem w obozie Krajów
Demokracji Ludowej.
To fakt - nikt nie pozamieniał Kościołów na inne instytucje,  istniały małe prywatne
zakłady usługowe i produkcyjne, były również prywatne sklepy.
Co prawda nikt prywatnych właścicieli nie rozpieszczał, wiecznie byli na indeksie a
 gąszcz istniejących przepisów sprawiał, że łatwo było podpaść.
Ale wiadomo -Polak potrafi- więc cały czas było gdzie "załapać oczka" w pończochach,
znalezć hydraulika by naprawił  cieknący kran , znalezć szewca by podzelował buty.
I tego wszystkiego zazdrościło nam wiele innych krajów.
c.d.n.


7 komentarzy:

  1. Jak miło się czyta te wspomnienia z czasów PRL-u ,wszystko to prawda , wiele faktów skojarzyłam ze swoim dzieciństwem ,które było podobne tyle , że nie w stolicy. Tam spędzałam wakacje , miałam ciotkę w Michalinie , ona mnie zawsze pokazywała najciekawsze miejsca w stolicy. Pamiętam wrażenia ze zlotu młodzieży z całego świata w W-wie, ten pochód .

    OdpowiedzUsuń
  2. Klik dobry:)
    Zajrzałam, wszystkie części przeczytałam. Dziękuję, że mi przypomniałaś o tym blogu. Jakoś umyka mojej uwadze. Pędzę powiedzieć o Twoich wspomnieniach Bet - autorce bloga "pogadajmy o peerelu".

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Myślę alEllu, że wspomnienia o PRL-u w dużym stopniu zależą też od wieku osoby wspominającej i miejscu pobytu.
      Miłego, ;)

      Usuń
  3. Pamiętam że te pierwsze pochody pierwszomajowe tu na śląsku na zakończenie pochodu szły do kościoła. Religii po wojnie chyba w żadnej szkole nie było. Przynajmniej u nas nie było. U nas w domu się o polityce nie mówiło i pamiętam że chętnie się rosyjskiego uczyłam. Także w czasach stalinowskich byłam społecznie bardzo aktywna w szkole i na wszelkich akademiach miałam swoje występy.Nawet do dziś częściowo potrafię deklamować wiersz Broniewskiego pt ,,Słowo o Stalinie" hehe. Ale też prawda jest że nikt nam nie zakazał uczęszczać do kościoła i tam także byłam aktywna w dziecięcym chórze . Nawet tam śpiewałam solo na pasterce kołysankę Mozarta.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Na początku była w szkołach religia. Nie było jej tylko w szkołach TPD. Ja nawet w liceum miałam religię - ale ksiądz to miał z nami b.ciężkie życie, choć to była szkoła żeńska. W liceum miałam bardzo dobrą rusycystkę i polubiłam nawet rosyjski. A potem już w pracy pracowałam w komórce współpracy z zagranicą i musiałam dużo po rosyjsku mówić i pisać.
      Miłego, ;)

      Usuń
  4. W tych czasach nie można było kupić gotowej odzieży, trzeba było ze starego przerabiać u krawcowej, która tak szyła ubrania. Od wiosny do jesieni chodziliśmy boso bo obuwia nie było. W 1946 roku w szkołach podstawowych dzieci dostawały za darmo w kubku zupę i jedną łyżkę tranu.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nigdy niczego nam w szkole nie dawali - i dobrze, bo ja po tranie wymiotowałam. Bo ja chodziłam do szkoły nieco pózniej niż Ty i chyba wtedy było już nieco lepiej w kraju.
      Miłego, ;)

      Usuń