wtorek, 20 stycznia 2015

PRL i ja, cz.III

W pewnym momencie życia nadchodził czas matury i decyzji co dalej.
Studia były bezpłatne, ale w ramach nowego systemu społecznego ważne było
pochodzenie społeczne przyszłego studenta.  Same wiadomości i nawet bardzo dobrze
zdany egzamin nie gwarantowały, że młody człowiek dostanie się na studia.
I, nie ma co ukrywać, nie każdy mógł w nieskończoność żyć na koszt rodziców.
Wiele młodych osób zaraz po maturze szło do pracy.
I tu zapewne wiele osób się zdziwi - matura była zupełnie nie opłacalnym wysiłkiem,
jeśli podejmowało się pracę.
Nie miałeś matury - zostawałeś pracownikiem fizycznym niewykwalifikowanym a
wynagrodzenie dostawałeś wyższe niż ten, kto był zaraz po maturze i dostawał
status pracownika umysłowego.
Oczywiście jest to moment na obalenie mitu, że państwo każdemu zapewniało pracę -
państwo po prostu wymagało od każdego  (kto nie studiował i nie uczył się) by był
zatrudniony aż do chwili ukończenia 45 roku życia. Przepis ten przetrwał aż do czasów
transformacji.
Nakaz ten nie dotyczył kobiet, które były zamężne i na utrzymaniu męża.
Każdy obywatel musiał mieć w Dowodzie Osobistym stempel instytucji, w której był
zatrudniony. Przerwa w pracy nie mogła być dłuższa niż trzy miesiące.
Każdy milicjant  miał oczywiście prawo zażądać okazania  Dowodu Osobistego,
obejrzeć go na wszystkie strony , dowiedzieć się na jakim to etacie obywatel jest
zatrudniony lub dowiedzieć  się dlaczego aktualnie  nie pracuje i pouczyć , że praca
jest obowiązkiem każdego obywatela.
Był to okres, gdy królowały naprawdę wielkie zakłady pracy, zatrudniające wiele
tysięcy osób. Nie był to czas automatyzacji i robotyzacji procesów produkcji, tak
naprawdę żaden zakład produkcyjny nie  musiał przynosić zysków, nie był na własnym
rozrachunku.
Jeśli dyrektor zakładu  był "po linii i na bazie" to nawet  zawalenie planu nie było
końcem świata. Dobrze ustawiony dyrektor mógł dostać wykop w górę - np. za karę
zostać dyrektorem gabinetu ministra. I wierzcie mi - była to naprawdę paskudna kara,
bo wymagała całodobowej dyspozycyjności delikwenta.
Ekonomika przemysłu istniała tylko w teorii, przerosty zatrudnienia były wszędzie.
Warszawa miała sporo zakładów przemysłowych , w których były zatrudnione tysiące
ludzi.
Jeśli idzie o wynagrodzenie, to wszędzie obowiązywała mocno ujednolicona siatka płac,
uzależniona bardziej od stażu pracy niż od jej  jakości. Podwyżki były rzadko i tylko
o jedną grupę.
Warszawa przez wiele lat była miastem zamkniętym -zatrudnienie w Warszawie mógł dostać
tylko ktoś, kto był wybitnym specjalistą w  danej dziedzinie a do tego był tu potrzebny.
A zameldowanie na pobyt stały mógł dostać tylko ten, kto miał zapewnioną tu  pracę
lub miał tu zameldowanego współmałżonka.
Trochę przypominało to kwadraturę koła.
Wiele osób całymi latami przebywało w mieście  na podstawie meldunku czasowego,
który trzeba było systematycznie odnawiać.
Teoretycznie pracę dostawało się po złożeniu dokumentów w Biurze Pośrednictwa Pracy.
A tak naprawdę pracę dostawało się po znajomości. Szukając pracy informowało się
o tym fakcie wszystkich znajomych.
Ci wpierw robili wywiad u własnego szefa, a jeśli ten był zainteresowany przyjęciem
nowego pracownika, zapraszał kandydata na  nieoficjalną rozmowę.
Gdy wszystko pomiędzy  szefem a  kandydatem było dogadane, szef załatwiał sprawę
z kierownikiem działu kadr. Dalej było prosto - jeśli kierownik kadr miał bardzo dobre
układy z "pośredniakiem", to kandydat do pracy składał wszystkie dokumenty tylko
w kadrach, a kadrowiec sam składał wszystkie  dokumenty w BPP. Osobiście tylko raz
byłam w "pośredniaku" ale i to w towarzystwie swej przyszłej kadrowej.
Każdy szukający pracy brał pod uwagę nie tylko wysokość zarobków zagwarantowaną
umową o pracę - ważne były i inne "parametry" - czy dana instytucja miała  własny lub
resortowy ośrodek wczasowy, czy miała własne zakładowe budynki mieszkalne lub
przynajmniej podpisaną umowę na mieszkania spółdzielcze, czy zakład pracy dawał
 ręczniki, mydło, służbową odzież ochronną itp. oraz czy premia była ograniczona jakimś
procentem, czy też była to premia uznaniowa, której wysokością można było podreperować
wysokość swej pensji, czasami aż o 50%.
W myśl obowiązujących przepisów wszystkie instytucje musiały  dbać o to, by pracownicy
podnosili swe kwalifikacje - dotyczyło to zarówno pracowników fizycznych jak i
umysłowych.  Każde ze stanowisk miało określony poziom wykształcenia i osoba na danym
stanowisku musiała  albo uzupełnić wykształcenie albo przejść na inne, niższe stanowisko.
Zakład pracy dawał pracownikowi skierowanie  na studia, oczywiście na kierunek zgodny
z jego stanowiskiem pracy.
Tym samym gwarantował mu, że przez cały czas studiów pracownik będzie dostawał urlop
szkolny  oraz będzie  zwalniany nieco wcześniej z pracy w dni, w które miał wykłady.

Wczasy pracownicze.
W tych czasach działała instytucja o nazwie Fundusz Wczasów Pracowniczych. Po całej
Polsce były rozsiane domy wczasowe FWP. Każdy pracownik miał prawo do skorzystania
z tej formy wczasów, z tym, że nie każdy mógł dostać  wczasy ulgowe. Prawdę mówiąc
nawet pełnopłatne wczasy FWP nie należały do drogich, ale ja z nich nie korzystałam
ani razu.
Ulgowe  nam nie przysługiwały z uwagi na nasze zarobki, a standard domów FWP nie
powalał, więc zawsze jezdziliśmy prywatnie.
Omijały mnie tym samym wieczorki zapoznawcze i pożegnalne, zbiorowe wycieczki
oraz inne zbiorowe atrakcje jak pieczenie kiełbasy zwyczajnej nad ogniskiem.

Stosunki w pracy.
Najlepszą formą egzystowania w pracy to było utrzymywać mit, że jest się zapracowanym
po uszy i tym samym trzymać się nieco z dala od innych. Po prostu w każdym biurze i
zakładzie było zawsze kilka osób, które miały nieco specjalne zadania- byli to "wysunięci
robotnicy". Nie wiem skąd taka nazwa. Może dlatego, że zawsze byli pierwsi na wszystkich
akcjach społecznych?
Większość zakładów pracy miała tzw. Zakładowe Kasy Zapomogowo- Pożyczkowe.
Mam wrażenie, że do dziś przetrwały tylko w Spółkach  Węglowych.
W czasach, gdy nie istniały kredyty komercyjne, była to genialna sprawa. Brało  się w razie
potrzeby "chwilówki" ( nawet do wysokości jednej pensji) i można je było spłacać ratami,
oczywiście nieoprocentowanymi. Można było również wystąpić z wnioskiem o pożyczkę
mieszkaniową i też ją spłacać  nieopodatkowanymi ratami przez kilka lat.
Oczywiście członkiem Kasy Zapomogowo -Pożyczkowej mógł być tylko członek Związku
Zawodowego, opłacający regularnie składki. Jeśli się miało dobre układy to spłatę pożyczki
mogli pracownikowi odroczyć nawet na pięć lat od chwili wzięcia pożyczki.
To akurat znam z autopsji. Wzięliśmy pożyczkę na wkład własny wymagany przez
Spółdzielnię Mieszkaniową i zaczęliśmy ją spłacać dopiero po kilku latach w jakichś
niebywale niskich ratach. Jednym słowem- zrobiliśmy dobry biznes.

Sytuacja  mieszkaniowa.
Permanentnie była niewesoła. Powstały   liczne spółdzielnie mieszkaniowe, domy rosły
niczym grzyby po deszczu, a mieszkań wciąż było brak.
Przyczyny były dwie - jedna to niskie normy metrażowe, druga- budowano w miejscach,
z których wysiedlano dotychczasowych mieszkańców.
Małżeństwu z jednym dzieckiem przysługiwało M3, czyli 2 pokoje z kuchnią , młodym
jeszcze bez dzieciaka też. A potem ludzie  się mnożyli i dwa pokoje to było mało i każdy
chciał większego metrażu. I mieszkań wciąż brakowało.
A ci ludzie wysiedleni z terenów zabranych pod budowę nowych osiedli,mieli oczywiście pierwszeństwo w otrzymywaniu nowo wybudowanych mieszkań. Świetnym przykładem
było pobudowanie osiedla na terenie, na którym było ze 20 domków jednorodzinnych.
Nikt tylko nie wpadł na to, że w każdym domku mieszkały po dwie lub trzy rodziny, więc
nowych mieszkań trzeba było dać nie 20 ale ponad setkę, bo każda rodzina musiała mieć
własne mieszkanie.
Mając zgromadzony w spółdzielni cały wymagany wkład własny czekaliśmy na
mieszkanie "tylko" 9 lat. Przez te lata  cała moja pensja szła na wynajmowanie pokoju -
były to ewidentnie zmarnowane pieniądze.
c.d.n.

7 komentarzy:

  1. Miałam kiedyś kierownika w pracy, któy twierdził ,
    ze ani ustrój socjalistyczny ani kapitalistyczne krzwywdy mu nie zrobił.
    Po prostu facet radził sobie.
    Kiedyś czytałam badania przeprowadzone w USA przez wiele lat,
    z których wynikało ,że przerost zatrudnienia w zakłądach
    jest najlepszym rozwiązaniem niż bezrobocie.
    Bezrobocie demoralizuje i niszczy ludzi,
    jest bardzo niezdrowe dla społeczeństwa.
    Ale oczywiście ofijalnie twierdzi się zupełnie coś innego.
    Najśmieśniejsze było to jak pod koniec lat 90
    przyjechali specjaliści z Zachodu
    i próbowali reaktywować PGR-y.
    Twierdzili ,że była to najlepsza forma zarządzania ziemią ??

    Pewnie byśmy tkwili w tm ustroju socjalistycznym,
    gdyby Zachodowi nie były potrzebne nowe rynki zbytu i nowe kolonie.
    Cóż nam z tej woności do posiadania mieszkań
    skoro nie każdego stać na jego kupno
    a społeczeństwo jako takie ubożeje.
    U nas stoją puste mieszkania, proszę bardzo, kupujcie.
    Zostaliśmy wykorzystani jak kolonia,
    drenaż ludzi, drenaż pieniędzy i zniszczenie naszej włąsnej gospodarki.
    Tak wygląda kolonializm.
    Jesteśmy najuboższym landem Niemiec.

    Bezrobocie kwitnie, a pracę trzeba załatwiać tylko już po znajomości.

    I który to ustrój był lepszy ?
    Nie wiadomo.
    Na szczęście u nas było najlepiej.
    W innych krajach komuna była ostrzejsza.
    Ale Polacy zawsze tacy byli...
    Zawsze wszystko robili po swojemu.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zgoda- bezrobocie ludzi deprawuje, ale tylko wtedy, gdy jest mocna opieka socjalna państwa. W ten sposób Wielka Brytania i Niemcy wyhodowały sobie już trzecie pokolenie wiecznie bezrobotnych. Krysiu - nie tylko nasi obywatele jeżdżą do pracy poza swój kraj. Tak naprawdę cała Europa krąży.
      Włosi pracują w Niemczech i Austrii, Brytyjczycy osiedlają się we Francji i Hiszpanii i otwierają własne biznesy, które nie zawsze im funkcjonują. Niemcy emigrują do USA i Brazylii. Całkiem sporo jest również naszych ludzi w Niemczech i mają oni tam własne firmy. I są cenieni i dobrze prosperują.
      Jeśli idzie o kraje postkomunistyczne- 40 lat gospodarki socjalistycznej zabiło etos pracy, zabiło w ludziach samodzielność działania i myślenia. I to jest właśnie najgorsze. Wszyscy czekają na to, by to rząd "coś zrobił". Decentralizacja w Polsce kiepsko wychodzi - po prostu nie ma dobrych samorządowców. U nas nie ma tego co jest choćby nawet w Niemczech- działania oddolnego. U nas po prostu nikt nie wpadnie na pomysł by tworzyć małe, prężne spółki, które mogłyby się zająć zbytem miejscowych towarów. Pod tym względem dobrze się organizują Czesi. Reaktywowanie PGR byłoby dobre wtedy, gdyby były one normalnymi przedsiębiorstwami pracującymi na własne utrzymanie i miały prężnego właściciela. Bo prawda wygląda tak, że małe gospodarstwa nigdy nie zarobią na siebie- cudów nie ma. Czy Ty widziałaś w USA gospodarstwo kilkuhektarowe? No chyba, że pod budę dla psa, ale nie do tego, by się z niego utrzymać.
      W Polsce zaledwie kilka PGR-ów nie generowało strat- były to PGR-y z woj. poznańskiego. Reszta była w opłakanym stanie. Widziałam na własne oczy PGR w Rekowie. Maszyny rolnicze pordzewiałe, wszędzie brud, totalne zaniedbanie. A ponoć był to jeden z lepszych na tym terenie.
      W każdym kraju jest pewna liczba osób, które za nic w świecie nie będą pracowały i zawsze będą bezrobotnymi. Ale przynajmniej nie słyszysz od nich, że im się coś z tej okazji należy. Z tego co wiem to wiele firm wciąż szuka ludzi do pracy, co zresztą widać w ogłoszeniach. A że do pracy znacznie łatwiej trafić po znajomości - to mnie akurat nie dziwi (po doświadczeniach z prowadzeniem własnej firmy).
      Miłego, ;)

      Usuń
  2. Ten okres PRL-u akurat wspominam bardzo miło, kiedy ukończyłam szkołę. Mogłam wybierać sobie miasto i pracę łącznie z mieszkaniem służbowym. Korzystałam ze wszystkich możliwości jakie proponował mi ówczesny system . Praca była przyjemnością a ludzie odnosili się do siebie z wielka życzliwością .

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Po prostu ludzie nie mieli czego sobie wzajemnie zazdrościć- wszyscy mieli niewysokie pensje. Niektórych tylko denerwowało to, że faktyczne umiejętności pracownika miały drugorzędne znaczenie. Inżynier to był inżynier- tak samo był wynagradzany ten kiepski jak i ten bardzo dobry.
      Czy wiesz, że w zakładzie przemysłowym nie można było zwolnić z pracy notorycznego pijaka? Mógł być 6 /8 godzin pijany i dopóki przez omyłkę nie dał w dziób dyrektorowi to wciąż pracował? Pracował to za dużo powiedziane- przesypiał w szatni a inni za niego pracowali.
      Miłego, ;)

      Usuń
  3. Pisz, pisz Anabell. Z przyjemnoscia czytam.

    OdpowiedzUsuń
  4. kasy zapomogowo pożyczkowe z powodzeniem funkcjonują nadal na wiejskiej, w teatrze wielkim, Polskim oraz w szkołach:-)))

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Z okresu ich istnienia pamiętam takie dość zabawne zdarzenie - staliśmy w biurze w kolejce do kasy, tak z pięć osób. Nagle ten, który właśnie odebrał pieniądze przelicza je głośno i mówi: " to skandal, dostałem tylko 1500 złotych!!! Pani Basiu, pomyliła się pani!" Pani Basia ze stoickim spokojem wyciąga ku niemu listę płac, a tam zawsze było wyszczególnienie wszystkich "benefisów" i obciążeń i mówi: przecież spłaca pan pożyczkę i chwilówkę!. Jeśli już się ktoś pomylił to pan, biorąc jednocześnie i pożyczkę i chwilówkę. Kolega spłonął rumieńcem i wybąkał przeprosiny. Ale chyba coś z nim było nie w porządku, bo w kilka dni pózniej chodził po biurze i wszystkim pokazywał ostatni odcinek paska wynagrodzeń żaląc się jaką to małą ma pensję.
      Co do Wiejskiej - uważam,że stanowczo zbyt dużo ten kwiat narodu zarabia w stosunku do tego jak pracują.Nasi górnicy też mówiąc o tym, jakie są ich zarobki podają kwotę, którą dostają po odjęciu im spłacanej pożyczki.
      Miłego,;)

      Usuń