środa, 5 czerwca 2019

Bardzo samotne wakacje - XIV

Wszystko ma swój kres -pobyt w Alanyi dobiegł końca. Pogoda jakby chciała się dostosować
i udowodnić, że nie ma po co siedzieć w Alanyi - lało jak z cebra, chmury snuły się nisko nad
ołowianej barwy morzem.
Dwie młode panie wracały z "bardzo samotnych wakacji" w towarzystwie swych narzeczonych.
Pożegnalna kolacja w domu mamy Lukasa na przekór pogodzie nie był wcale smutna. Wszyscy
się cieszyli, bo było wiadomo, że do rodziny dołączą dwie nowe osoby.
Następnego dnia rano taksówka odwiozła do Antalyi B.B., Mesuta i Lukasa a potem samolot
poniósł ich do Warszawy. I jak to w  Warszawie jesienią - w kranie nie było ciepłej wody bo
awaria, dzika kolejka w sam-ie, w samochodzie stojącym na strzeżonym parkingu jakaś litosierna
osoba spuściła powietrze z jednego koła.
Barbara odebrała to jako znak od losu-"nie  żałuj przypadkiem, że stąd wyjeżdżasz", nikomu nie
jesteś tu potrzebna. Zaraz po powrocie zatelefonowała do swej matki, by ją powiadomić, że już
jest i że się zaręczyła na urlopie z Holendrem.
Ciekawe na jak długo- zapytała zgryźliwie matka- niedawno już jeden od ciebie uciekł.
Na zawsze mamo, wyjeżdżam z Polski, biorę ślub za granicą. Ciekawe kiedy wrócisz tu bez
grosza przy duszy i z bachorem.
Mamo, czy ty się dobrze czujesz? Pijana jesteś czy co? Zadzwonię później.
Nie musisz odpowiedziała matka i odłożyła słuchawkę.
Co się stało  Kochanie, widzę,że się zdenerwowałaś. Barbara westchnęła-mówiłam ci, że mam
zupełnie inną matkę niż ty. Nie wiem co jej odbiło.
Następnego dnia zaczęło się bieganie po urzędach- po wypełnieniu formularza i odsiedzeniu
niemal 2 godzin w kolejce dostała odpis pełny swego aktu urodzenia i zaświadczenie, że
jest stanu wolnego. Dobrze, że Lukasowi dała drugą parę kluczy i że rano już włączyli ciepłą
wodę. Przeszukała książkę telefoniczną by znaleźć tłumacza przysięgłego do przetłumaczenia
dokumentów.Telefonowała kilka razy, za  szóstym ktoś wreszcie odebrał. Umówiła się,
zatelefonowała do Bożeny, która była mówiona w swoim USC na następny dzień, opowiedziała
o rozmowie z matką i podała  Bożenie namiary na tłumaczkę. Wystała się w pobliskim sklepie,
zrobiła zakupy, ugotowała  obiad  na 4 osoby na najbliższe dwa dni. Zatelefonowała do matki
i omal nie padła z wrażenia -telefon odebrał jej były "niemal mąż". Usłyszawszy jego głos
odłożyła czym prędzej słuchawkę.
Zaklęła  szpetnie jak góralski dorożkarz, potem zatelefonowała do  Bożeny i jej wszystko
opowiedziała.. Bożenko,  tak na wszelki wypadek, jeśli będziecie do nas szli, to zadzwońcie do
drzwi 3 razy, żebym wiedziała, że to wy. Lukasowi dałam klucze, to  sam  sobie otworzy.
Wieczorem razem z Lukasem poszła do tłumaczki.
Następnego dnia poszła do swego biura i wzięła ze sobą Lukasa, bo mieli się  spotkać z Bożeną
i Mesutem by się udać do Ambasady Holenderskiej w sprawie wiz.
Dzień wcześniej "chłopcy" złożyli w niej zaproszenia dla B.B.
Szef, porządny facet, złożył gratulacje Lukasowi, że mu się trafiła tak fajna babka jak
Barbara, kazał wydać wszystkie dokumenty od ręki, podpisał gdzie było trzeba i sprawa była
załatwiona raptem w 20 minut.
Podobnie, niczym letnia  burza przeleciało piorunem w Ambasadzie Holenderskiej. Tu obu
parom złożono gratulacje z okazji niedalekiego ślubu  i wstemplowano wizy w paszporty
dziewczyn.
Jednocześnie poinformowano ich, że dokumenty do ślubu muszą składać  w Holandii
osobiście.
Do Ambasady Tureckiej mieli wpaść następnego dnia, w tym nie przyjmowano interesantów.
B.B zostawiły swych narzeczonych w kawiarni Hotelu Europejskiego obiecując, że wrócą za
dwie  godziny i zaczęły intensywną przebieżkę po sklepach, bo chciały nieco odświeżyć swą garderobę i kupić jakąś sukienkę do ślubu dla Bożeny. Przemierzyły Chmielną, Nowy Świat, odwiedziły Modę Polską .
W sumie udało się zrobić niezłe zakupy i z kilkoma wielkimi torbami wylądowały w kawiarni
hotelu Europejskiego  a zaraz potem poszli na obiad do Bristolu.
Następnego dnia "nawiedzili" Ambasadę Turecką. Gdy stali w korytarzyku, z jednego z pokoi
wyszedł jakiś Turek, zerknął na  Mesuta raz i drugi i nagle chyba doznał "olśnienia"- "Mesut,
skąd się tu wziąłeś?". Następne  3 godziny spędzili na zapleczu Ambasady popijając kawę i
wcinając bardzo słodkie ciastka- obrzydliwe, jak stwierdziły B.B.
W tym czasie w  ich paszporty wbito wizy pobytowe na rok. Mesut opowiadał znajomemu
ile to jeszcze mają spraw na głowie bo panie muszą coś ze swymi mieszkaniami zrobić,
a narzeczona  bratanka to ma i małego fiata "trzylatka" na sprzedaż i pewnie jeszcze na
giełdę będzie trzeba pojechać.
Okazało się ,że jest kupiec na fiacika, jeden z  polskich pracowników Ambasady.
Mieszkanie dwupokojowe Barbary chętnie na okres 3 lat wynajmie ambasada dla swego
tureckiego pracownika. A co do mieszkania Bożeny, kawalerki, to on da odpowiedź
następnego dnia, bo zna kogoś, kto szukał kawalerki.
Trzy następne dni upłynęły na podpisywaniu różnych umów. W efekcie końcowym okazało
się, że Barbara sprzedała fiacika, Bożena sprzedała kawalerkę a umowa najmu mieszkania
Barbary też została podpisana i to na trzy lata. Trochę było  biegania po notariuszach i do
urzędu skarbowego. B.B. musiały się pozbyć wielu swoich rzeczy, więc wzbogaciły
zasoby PCK.  No i trzeba było nadać cargo do Antalyi, bo to i tak było tańsze niż nadbagaż
na trasie Warszawa-Amsterdam-Antalyia.
Uzyskane dzięki sprzedaży złotówki zamieniły w kilku kantorach na dolary, które ich
narzeczeni zgodnie wpłacili na konto mamy Lucasa w banku holenderskim.
Znowu trzeba było "odkręcać" i zmieniać rezerwacje, wszak musieli teraz lecieć wpierw
do Amsterdamu a dopiero potem do Antalyi. Ale w tym pomogły im koleżanki Barbary.
Nie obeszło się bez złośliwości, bo "bystra" koleżanka skojarzyła, że B.B. lecą razem
z dwoma facetami o wyraźnie tureckich nazwiskach i pozwoliła sobie na  chamski
komentarz na temat zadawania się z Turkami. Ale Barbara z czarującym uśmiechem
odpowiedziała: "ciebie kochana to i Turek by nie chciał, to raz, a dwa że to nie  twoja
 sprawa i ciesz się, że jestem już na wylocie, bo gdyby nie to, to wyleciałabyś z roboty".
I po angielsku zwróciła się do Bożeny - "co za szczęście, że już wracamy do domu".
Tuż przed wylotem do Amsterdamu Barbara zatelefonowała do matki, ale tylko nagrała się
na sekretarkę mówiąc, że skoro  jej matka gości faceta który Barbarę zdradził i oszukał, to
one rzeczywiście nie mają o czym ze sobą rozmawiać.
Ale było jej bardzo przykro i się popłakała. W końcu opowiedziała Lukasowi o całej sprawie.
Lukas przytulał, pocieszał i zapewniał, że dla jego matki Barbara już jest córką, chociaż
 jeszcze nie było  ślubu.
W Amsterdamie spędzili kilka dni, by B.B. choć  "z lotu ptaka" poznały miasto. Mieszkali
w domu rodzinnym  matki Lucasa, którym pod nieobecność właścicieli opiekowała się
pracownica specjalnej agencji. Dom był trzypiętrowy, bardzo stary ale miał wszystkie
współczesne udogodnienia. Wyznaczono termin  ślubu za miesiąc. Okazało się, że skoro
obie "panny młode" operują biegle angielskim to żaden tłumacz nie będzie potrzebny.
Podziwiano nawet jak dobrze  obie mówią po angielsku, choć są Polkami.
Na B.B. miasto ze swymi niezliczonymi kanałami, mostami i rowerami zrobiło miłe
wrażenie. Jesień już zaczynała tu zdobić parki swymi kolorami.
Antalyia powitała ich deszczem i chłodem, a w sali przylotów czekał na nich Max.
Wyjechali z Antalyi w deszczu, ale Alanyia przywitała ich bladym słońcem. Zostawili
wpierw swe bagaże w swoich domach, potem poszli do domu mamy Lucasa. I każda
z nich myślała, nie o tym, że wyjechała z ojczyzny, ale że wróciła z dalekiej podróży
do domu.
W głębi duszy Barbara nie mogła się nadziwić jak to się stało, że tak bardzo pokochała
Lukasa i całą jego rodzinę i że oni w tak bardzo naturalny sposób ją zaakceptowali
i tacy są serdeczni.
Na dwa tygodnie przed datą ślubu niemal w komplecie zjechali do Amsterdamu. Mama
bowiem uznała,że piękniejsza część rodziny musi się jeszcze  bardziej upiększyć i to
na europejski a nie turecki sposób.
Przy okazji B.B. założono konta bankowe, na które wpłaciły swoje pieniądze, które
były tymczasowo na koncie mamy Lukasa. Na dzień po ślubie panowie zaplanowali
wizytę w swej zaprzyjaźnionej kancelarii prawniczej, ale na razie trzymali tę wiadomość
w tajemnicy.
Ślub był uroczystością krótką ale sympatyczną, może dlatego, że mało się zdarza ślubów
wspólnych, na jednej sesji.
Oczywiście Barbara wystąpiła w sukni ślubnej nazwanej teraz "rodzinna", a Bożena
w sukni koloru bordowego, gładkiej, bez żadnych ozdób, za to super dopasowanej do
jej sylwetki wiecznej kochanki, jak to określiła Barbara.
Rodzinny obiad weselny  był na krytym tarasie restauracji , która była na skraju parku.
Następnego dnia po ślubie  udali się w czwórkę na umówione spotkanie w kancelarii,
gdzie obie młode żony zostały poinformowane,  o kwotach, jakie im  zostały darowane
przez mężów  i którymi mogą bez problemu same dysponować. Z wrażenia obie się
popłakały, czego nawet wodoodporny tusz nie wytrzymał, a prawnicy uznali, że te
Polki to bardzo płaczliwe niewiasty. Została też ustalona kwota do której mogły pobierać
pieniądze  z mężowskich kont bez  upoważnienia.
Dwa dni później obie pary poleciały do Paryża, gdzie spędzili tydzień.
B.B. udało się przekonać swych mężów, że podróż poślubna to przeżytek, podobnie jak
i noc poślubna, którą i tak większość współczesnych par ma  grubo przed  ślubem.

                                                           c.d.n.




2 komentarze:

  1. Pięknie, tak właśnie mogłoby być częściej. Ludzie znajdują swoje brakujące połowy i w szczęściu tworzą zgodne rodziny. Marzenie!

    OdpowiedzUsuń
  2. Zawsze mnie zadziwia fakt, że ludziom bez problemu przychodzi zatruwanie życia innym a z takim trudem okazywanie uczuć, prawdziwa troska, łagodność i szacunek.

    OdpowiedzUsuń