środa, 21 stycznia 2015

PRL i ja, cz. IV

Wyjazdy zagraniczne.
Czy pamiętacie, że kiedyś nikt nie miał paszportu w domu? Zresztą po co?
Na szczęście poruszanie się po Polsce odbywało się bez paszportów i zezwoleń.
Ale gdy byłam małą dziewczynką i jechałam z  babcią do Gdyni i na Półwysep
Helski, fakt ten wymagał odnotowania w  Radzie Narodowej (Urząd  Miejski)  i
na tę okoliczność wystawiano nam przepustki.
Obowiązywały u nas dwa rodzaje paszportów - służbowe i prywatne.
O paszport służbowy występowała firma delegująca pracownika za granicę.
Niezależnie od tego jaki to miał być paszport, każdy delikwent wypełniał dość
skomplikowany wniosek. Formularz  zawierał mnóstwo pytań - pisało się w nim
wszystko o sobie i swej rodzinie jak również o rodzinie współmałżonka.
Paszporty służbowe najczęściej miały klauzulę wielokrotnego przekraczania granicy
PRL - i  albo były ważne na cały świat lub np. tylko na Kraje Demokracji Ludowej,
 a czasem tylko na Europę. Przez kilka lat miałam niefart i pracowałam "przy
paszportach". Byłam naprawdę bardzo dokładnie prześwietloną osobą, o czym się
dowiedziałam gdy mój mąż wyjeżdżał służbowo.
Mało nie dostałam zawału gdy  moja opiekunka w Biurze  Paszportów zatelefonowała
do mnie do pracy i poinformowała mnie, że mój mąż dostał paszport, bo przecież oni
wszystko o nas wiedzą i...jesteśmy czyści.
Gdy ostatnio wymieniałam paszport pani "za ladą" dobrze wiedziała, że byłam z branży.


Delegacje służbowe.
Pod względem finansowym opłacalne były jedynie te do KDL-ów. Diety były wysokie,
nie było problemów z utrzymaniem się na miejscu.
Natomiast wyjazdy do Europy zachodniej a zwłaszcza do Wielkiej Brytanii były totalną
finansową klęską. Nasze diety nijak nie pasowały do realiów - każdy z delegowanych
zaopatrywał się na wyjazd w suchą kiełbasę i niewielkie gabarytowo konserwy mięsne
typu pasztet lub mielonka.

Wyjazdy prywatne.
Bardzo długo przeważały wyjazdy zorganizowane - wycieczki i wczasy z Biurem Podróży.
I wiecie co, co by kto nie mówił o okresie rządów  Gierka - to był bardzo fajny okres.
Przynajmniej wtedy naprawdę była "odwilż w socjalistycznym lodowisku".
Bo Gierek, chociaż był ideowcem, to jednak miał inne spojrzenie przez to , że wiele lat
był na Zachodzie.
I bez trudu wybaczyłam mu, że w 76 r., będąc w zaawansowanej ciąży sterczałam w Super
Samie w kolejce po mięso, tratowana przez krzepkie rodaczki.
Jakby nie było do dziś mieszkamy na osiedlu mieszkaniowym, które było jego wizytówką:))
W czasach gierkowskich, gdy wreszcie odebraliśmy klucze do własnego M3, a tym samym
odzyskaliśmy moją pensję,  zachciało nam się "podróżować". Był początek lat 70', świat
jawił nam się na różowo.
Były to niezbyt wyszukane podróże - Bułgaria, Niemcy, Czechosłowacja, Węgry, Turcja.
Śmieliśmy się, że jezdzimy  polskimi szlakami wycieczkowymi - część w formie podróży zorganizowanej, część prywatnie.
Ze wszystkich okresów PRL-u  najbardziej dał mi się we znaki okres solidarnościowy -
bez przerwy lęk by kolejne strajki nie przeistoczyły się w wojnę domową i by Wielki Brat
nie wpadł na pomysł udzielania nam bratniej pomocy.
W Warszawie różne strajki bywały przynajmniej raz w tygodniu. Przy nich puste półki
były nic nie znaczącym małym  Mikusiem.
Za każdym razem, gdy mąż wyjeżdżał służbowo do Moskwy ( a jezdził b. często) drżałam
ze strachu, że może coś się tu wydarzyć i będziemy rozdzieleni, być może na długo.
Bo wszystkie znaki  na ziemi i niebie zapowiadały możliwość inwazji- nawet cywile w
Moskwie  mówili o tym otwartym tekstem.
A w pobliżu granicy z Polską stały jednak wojska i nie były to wojska  amerykańskie.
Że już pominę fakt, że w Polsce było pełno rosyjskiego wojska, a bracia Czesi przebierali
nogami drżąc z chęci rewanżu za naszą, udzieloną im kiedyś bratnią pomoc.

Wiem, nie było lekko w czasie transformacji, zwłaszcza nie było łatwo przestawić się na
inne , nieroszczeniowe myślenie. I trudno było zrozumieć, że wszystko jednak kosztuje,
chociaż w czasach PRL było darmowe.
Nie miałam trudności z przestawieniem się na inne myślenie, bo tak naprawdę niemal
zupełnie nie korzystałam z dobrodziejstw socjalistycznej darmochy.
   Koniec





11 komentarzy:

  1. Jesteś jedną z nielicznych osób , która twierdzi ,że wojska rosyjskie stały na granicy.
    Ja się spotykam ze zdaniem ,że po co był stan wojenny ,
    właśnie dlatego ,żeby te wojska nie wkroczły do Polski.
    Wiem o tym dośc dokładnie.
    Już abstrahując od jruzelskiego jakim był człoweikiem i dowódcą i prezydentem.
    Okres gierkowski , ostatnio czytałam pewne analizy.
    Cóż był bardzo dobrym ekonomistą,
    ale politycy go załatwili.
    Za czasów Gierka budowano, budowano, stawiano fabryki i dawano pracę.
    Niestety Kania go załatwił a potem sam poległ...
    Okres solidarny też bardzo dobrze pamiętam,
    i tez ten strach rzed strajkami, żeby się nie skończyło wojną domową.
    Aha, wiesz ,że parę dni temu policję wyposażono w kałąsznikowy ?
    Ciekawe po co policji brón bojowa na południu Polski ?
    Boją się górników?
    Znowu ?
    Zagranicę nie jeździłam jakoś tak , za młoda wtedy byłam,
    to mało wiem o paszportach,
    ale nadal ludzi się prześwietla ;-)))

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Po prostu mąż jezdził od lat służbowo do Moskwy niemal miesiąc w miesiąc. Miał tam wielu dobrych znajomych wśród Rosjan, którzy byli bardzo zaniepokojeni tym co się dzieje w Polsce i tym ,że wielu Rosjan z rezerwy nagle zostało powołanych.A o tych wojskach powiedział mu ktoś, kto naprawdę należał do tych dobrze poinformowanych. A tak naprawdę nawet nie musieli wkraczać, oni tu już byli, na miejscu. Tylko dziś mało kto o tym pamięta. I naprawdę było ich tu od groma i trochę.No właśnie, Gierek przejechał się na swoich współpracownikach. Bo wszystko szło w dobrym kierunku. Nie słyszałam o tym, że nasi zostali wyposażeni teraz w kałaszniki. I może wcale nie idzie o górników- sama widzisz jaka teraz sytuacja na świecie. Granice nie istnieją, każdy może tu przyjechać i zagrozić zwykłym, niewinnym ludziom.No wiesz, tak naprawdę to dobra broń, niezawodna w każdych warunkach.
      Ludzi prześwietla się w każdym bez wyjątku kraju,w Watykanie też. Tyle tylko, że w innych krajach pracownicy są bardziej dyskretni i nie ćwierkają o tym z byle okazji. Rozejrzyj się dookoła, wszędzie dookoła kamery śledzą nasze kroki.
      Miłego, ;)
      P.S.
      Internet i wszystkie społecznościowe platformy to też prześwietlanie nas, choć niewiele osób zdaje sobie z tego sprawę.

      Usuń
    2. Wiem , tyle tych kamer,że ąż strach :-)))
      Na FB pewnie też prześwietlają, więc staram się postępować tak by nikt nie mógł się do mnie o nic przyczepić.
      Ale co będzie to nie wiemy...
      http://niezalezna.pl/63330-policjanci-dostana-kalasznikowy

      Usuń
  2. Klik dobry:)
    A ja w owych czasach zwiedziłam prawie całą Europę. Przemieszczałam się koleją z książęczką biletową na różne kraje. Wybierało się punkt docelowy, np. Portugalia i w drogę na zachód z odwiedzinanami we wszystkich krajach po trasie. Albo na południe - punkt docelowy Sycylia. Noce przeważnie spędzało się w pociągach sypialnych, które służyły także, jako darmowy "hotel" na mycie, przebranie, przepakowanie, nawet gotowanie. Przy dobrym przestudiowaniu rozkładów jazdy, bardzo wiele się zwiedziło. Rankiem wielkie bagaże do przechowalni na dworcu, podręczny plecaczek na plecy i wio na miasto, a wieczorem znów do pociągu-"hotelu", który wiózł do innego miasta kraju.
    Pozdrawiam serdecznie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Miałam koleżankę, która pracowała w Orbisie i tym sposobem zwiedziła pół świata. Ale ona mogła wziąć jednym ciągiem cały urlop, a my najwyżej dwa tygodnie i to nie zawsze. Poza tym nigdy nie byłam miłośniczką pociągów.
      Najczęściej na urlop szliśmy dość nagle a te połączenia trzeba było rezerwować z wyprzedzeniem.
      Miłego, ;)

      Usuń
  3. Trafnie opisany ten czas PRL-u , skłonił do wielu przemyśleń i wspomnień z lat młodości. Okres gierkowski to czas jak dla mnie wielu wyjazdów za granicę pomimo tych restrykcyjnych przepisów i paszportów. Gdy znalazłam sie za zachodnią granicą ,wówczas poznałam inny świat , świat kolorowy jak w bajce. Mój kraj przestał mnie zachwycać .

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie Tobie jednej otworzyły się oczy- bo podróże kształcą. Jestem dziwnie pewna, że gdyby wówczas więcej osób wyjeżdżało na Zachód transformacja nie byłaby takim szokiem.
      Moje dziecię, po II licealnej wyjechało na kurs angielskiego do Hastings.To był jej pierwszy wyjazd bez rodziców. Przez 2 tygodnie łkała w poduszkę, ale gdy do niej dzwoniłam nie przyznawała się do tego. Gdy wróciła pierwsze co powiedziała- jadę tam za rok, a gdy skończę studia wyjadę na stałe. I faktycznie- za rok znów tam pojechała, ale już na dłużej. A zaraz po magisterce wyjechała na stypendium do Niemiec i zrobiła tam doktorat. Mieszka poza Polską już 15 lat.
      Miłego, ;)

      Usuń
    2. Gratulacje dla Twojej córki , gdyz zdobycie tytułu naukowego za granicą , to trzeba być wybitnie zdolną i mądrą osobą i kosztuje to wiele pracy i wysiłku naukowego. Znany mi jest ten temat.

      Usuń
    3. Dziękuję, to od małego była wielce poukładana osóbka, zawsze wiedziała co chce, poza tym umiała samodzielnie pracować.

      Usuń
  4. Jak zawsze u Ciebie czytałam z dużym zainteresowaniem, tym bardziej, że życie w PRL-u jako zatrudniony pracownik, właściwie mało było mi znane. Dziwnym trafem wszyscy z mojej najbliższej rodziny i ja nigdy nie pracowaliśmy na etatach, chyba że sporadycznie. Takie zawody. Dla mnie kartki na wszystko były najbardziej upokarzające i uczucie braku wolności poprzez wyrabianie wiecznie jakiś pozwoleń i zezwoleń. I polowania w sklepach na podstawowe produkty. I zakłamanie w mediach. Szkoda, że to co tam było dobre nie można sklecić z tym co dzisiaj jest dobre.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W przeciwieństwie do wielu innych osób nigdy nie uważałam PRL-u za czarną dziurę - były dobre strony jak powszechna dostępność nauki i
      likwidacja analfabetyzmu. Ale te lata zabiły szacunek dla prywatnej własności, nie nauczyły ludzi zasad współdziałania, zabiły wszelkie inicjatywy jednostek, nie utworzyły społeczeństwa obywatelskiego i do dziś za te braki pokutujemy.
      Kartki mało mnie obeszły- na Bazarze Różyckiego zawsze można było kupić je tanio, zwłaszcza jeśli sprzedającemu odpalałaś kartkę na cukier i alkohol. Gdy byłam dzieckiem też kupowałam na kartki- tylko okoliczność była wtedy bardziej wytłumaczalna.
      To co najbardziej mnie wnerwiało i dalej wnerwia, to wieczne traktowanie każdego obywatela jak potencjalnego złodzieja i oszusta. Bo to pozostało do dziś. Jak za cara.
      Miłego, ;)

      Usuń