Tę drugą ciążę Lusia znosiła lepiej, więc miała nadzieję, że to będzie dziewczynka. Jacek natomiast był pewien, że będzie chłopak. No i miał rację. Urodził się chłopak. Imię wybrał oczywiście Jacek- tym razem dziecko ochrzczono Franciszkiem.
"Porządny był ten lekarz" - myśli Lusia. Gdyby nie on, to pewnie urodziłabym jeszcze z pięcioro, bo Jacek nie był zwolennikiem kontroli urodzin.
Lusia uśmiechnęła się na wspomnienie zdziwionej miny Jacka, gdy po trzech latach od drugiego porodu zaczął się zamartwiać, że Lusia nie zachodzi w ciążę. Przezornie nie powiedziała mu nic o zabiegu, ale
stwierdziła, że ona już nie chce dzieci, więc nie będzie szła do lekarza i nie będzie się leczyć.I nikt jej nie zmusi do następnej ciąży i porodu. A jeśli mu się nie podoba, to ona da mu rozwód i nawet dzieci mu zostawi. Ale taka perspektywa nie spodobała się Jackowi. Co innego być dumnym ojcem i wychowywać
dzieciaki rękoma żony i teściowej, a co innego być samotnym ojcem z dwójką dzieci.
Lusia postanowiła uzupełnić wykształcenie i zaczęła studiować zaocznie. Jacek nie mógł tego zrozumieć, ale mu wytłumaczyła, że to zakład pracy ją do tego w pewnym sensie zmusił- żeby mieć lepsze warunki płacowe musiała mieć studia. A tak naprawdę do tych studiów namówił ją kolega z pracy.
Jeszcze dziś, gdy wspomina tamten czas nie może zrozumieć jak sobie ze wszystkim radziła- gdy była na II roku mama zachorowała i siłą rzeczy musiał się włączyć do pomocy Jacek.Był wściekły na te Lusine studia.
Mama chorowała niemal rok,potem odeszła. Ale Lusia nie przerwała studiów, umordowana niesamowicie
ciągnęła je dalej.
I wreszcie nadszedł kres tej mordęgi- obroniła pracę i otrzymała dyplom. Jacek nawet jej nie pogratulował, był obrażony. On nie widział potrzeby uzupełnienia wykształcenia.Nadal intelektem nie grzeszył, nic nie czytał poza gazetami.
Lusia przebiega myślami minione lata - nie było wesoło, oj nie.Wpierw odszedł jej ojciec, zostawiając żonie cała masę długów. Potem odeszła mama, a w kilka lat potem teść. Teściowa miała cały czas żal do Lusi, że Jacek musi zajmować się dziećmi a czasem nawet obiad ugotować. Starszy synek miał trudności w nauce, młodszy uczył się dobrze, ale był nieco dokuczliwy- przeszkadzał na lekcjach, w domu wszędzie go było pełno. Lusia pamięta, jak wiele razy rumieniła się na wywiadówkach słuchając uwag wychowawczyni.
Potem zażądała, by na wywiadówki chodził również Jacek, przecież to i jego dzieci.
Pomimo różnych perypetii chłopcy pokończyli szkoły średnie. Młodszy technikum, starszy liceum. Teraz jeden już kończy studia, drugi ukończy pewnie za rok.
Lusia po cichutku podnosi się z łóżka. Staje przed znienawidzoną toaletką i pomału ściąga z siebie nocną
koszulę. Podchodzi do lustra i zaczyna dokładnie oglądać swe nagie ciało. Z lustra spogląda na nią twarz
niemal obcej kobiety. Gdzie się podziały jej piękne blond warkocze? Wszystkie dziewczyny zazdrościły jej tego koloru i tej ilości włosów. Z lustra spogląda na Lusię zmęczona kobieta o białych jak śnieg, krótkich włosach.
Najgorzej przedstawia się brzuch, z wielką , rozlaną blizną od pępka do samego dołu. A gdzie się podziała
talia? I czemu te biodra są takie obrośnięte tłuszczem? Uda też wyglądają okropnie.
Lusia wzdycha cichutko i zastanawia się - " dziwne,że on mnie kocha, przecież ma oczy, widział mnie nagą".
Cichutko wymyka się do łazienki. Gdy robi makijaż uśmiecha się do swych myśli - wczoraj była ostatni dzień w pracy. Od dziś zacznie nowe życie , w ramionach człowieka, który tak świetnie znał jej ciało,
potrafił dać rozkosz, koił wszystkie smutki i chciał ją taką, jaka jest teraz. Tamtej młodej Lusi przecież nie znał.
Jeszcze tylko walizka i koperta z listem i kluczami od mieszkania. Lusia wychodzi z domu w rannych pantoflach, trzymając w dłoni szpilki. Cichutko zamyka za sobą drzwi.
Oddycha głęboko schodząc po schodach. Na dole czeka na nią taksówka i on.
Zamiast dalszego ciągu:
Lusia będąc któregoś roku w sanatorium poznała mężczyznę swego życia. Dwa lata broniła się przed tą miłością. Gdy znów się spotkali to on sprawił, że wreszcie poznała smak seksu i spełnienia. On ją rozumiał, koił jej smutki, szanował ją i podziwiał.
Lusia postanowiła, że gdy tylko przejdzie na emeryturę to nic nie mówiąc Jackowi wyprowadzi się z domu i dopiero potem, przez adwokata załatwi rozwód. Dobrze wiedziała na co stać Jacka, gdy się zezłości, już kilka razy podniósł na nią rękę. Raz nawet wezwała policję.
Rozwód dostała szybko, protokół z interwencji policji był dołączony do pozwu.
Pisanie to nie wszystko. Są dni,w których napisanie PONIEDZIAŁEK wcale się nie liczy. A.A.Milne
czwartek, 12 lipca 2012
środa, 11 lipca 2012
Lusia - c.d
Lusia pamięta, że dość długo czekała na sprawozdanie swej przyjaciółki z wyprawy na jedno z przedmieść
stolicy. Nie zapomni wyrazu twarzy Hanki - było w niej tyle współczucia, że aż się przeraziła. A Hanka tak była wstrząśnięta tym co zobaczyła, że wróciła tam ponownie i wszystko dokładnie sfotografowała.
Lusia pamięta te zdjęcia - drewniana maleńka chałupka, dobudowane do niej z różnych krzywych desek nieduże komórki, deski w płocie każda z innej parafii, krzywo pozbijane, a na płocie - suszące się garnki gliniane.Cztery.
Na jednej ze ścian chałupki wisiała tabliczka z nazwą ulicy i numerem domu. To był ten sam adres co w dowodzie rejestracyjnym.
Lusia oniemiała. Dopiero teraz zaczęło do niej docierać, że właściwie głównym atutem Jacka był jego wzrost. Zero wiadomości ogólnych, zero zainteresowań, zero poczucia humoru. Lusia pamięta swoje rozmowy z Hanką, która zupełnie nie trawiła Jacka, nazywając go od początku troglodytą.
Pamięta też, że właściwie tylko on jeden się nią zainteresował, że zupełnie nie miała powodzenia wśród chłopaków.
A Jacek nie był wprawdzie orłem ale to on został jej pierwszym kochankiem, choć za nic w świecie nie
mogła doszukać się w tym przyjemności. Należał do sprinterów zajętych tylko swoim startem i dotarciem
do mety. Opowieści Hanki o cudownych chwilach spędzanych z własnym mężem słuchała niczym bajki o
żelaznym wilku i wcale a wcale w to nie wierzyła.
Po wielu dniach przemyśleń i bicia się z myślami, postanowiła zerwać z Jackiem. Postanowiła wykorzystać
fakt, że Jacek stale bywał w jej domu rodzinnym, a jej nigdy nie zaprosił do siebie ani nawet nie powiedział gdzie mieszka, więc chyba nie jest to normalna sytuacja.
W odpowiedzi na zarzuty Jacek nagle, ni stąd ni zowąd oświadczył się. Powiedział , że nie tylko ją kocha , ale i także jej rodziców.
Lusia wciąż jeszcze pamięta jak ją zamurowało i ze 20 minut zupełnie nie wiedziała co ma powiedzieć.
Lubiła Jacka nie wiadomo właściwie za co, ale chyba nie kochała. Co innego jezdzic razem gdzieś pod namiot a co innego zamieszkać pod jednym dachem. Z drugiej strony większość jej koleżanek juz zmieniła
stan cywilny, Hanka już cztery lata była mężatką. I była zadowolona. Choć te jej opowieści o wspaniałym
seksie wydawały się Lusi mocno przesadzone.
Lusia przyjęła oświadczyny Jacka, rodzice byli średnio zadowoleni z tego kandydata na zięcia. Potraktowali sprawę jak w przysłowiu- na bezrybiu i rak ryba.
Sukienkę trzeba było szyć nową, bo Lusia przestała być wiotką istotą- "nabrała ciała", jak określała przytycie jej mama.Oba śluby i skromne wesele minęły szybko i bezboleśnie.
Rodzice Lusi oddali młodym dwa pokoje na górze. I właśnie wtedy po raz pierwszy Lusia zobaczyła swą
obecną sypialnię.Sypialnia była prezentem ślubnym od....teściowej, ale meble wybierał Jacek. I to połączenie sprawiło, że za nic w świece Jacek nie zgadzał się nigdy na wymianę mebli w sypialni. Do rozpaczy doprowadzało ją odbicie małżeńskiego łoża w dużym lustrze toaletki, ciągłe zachwyty Jacka nad tym, jak świetnie on się prezentuje w stroju Adama i jak świetnie wyglądają oni w tym lustrze podczas miłosnych chwil. A Lusia coraz częściej miała dość "spełniania obowiązków małżeńskich" bo jakość się nie poprawiła, natomiast wyraznie wzrosła ilość. Na zapytanie Hanki "a jak teraz ? lepiej?' odpowiedziała zgodnie z prawdą- "tak samo, ale niestety trzy razy częściej". Hanka dała jej telefon do seksuologa.
W kilka miesięcy pózniej okazało się, że Lusia jest w ciąży. Wcale się tym nie ucieszyła, jeszcze nie była gotowa na dziecko. Jacek za to chodził dumny jak paw, informując o tym zdarzeniu wszystkich bliższych i dalszych znajomych. Lusia dobrze pamięta ten okropny czas - mdłości mordowały ją do piątego miesiąca ,
zero radości z faktu, że będzie w domu dziecko. Ogromnie bała się porodu, miała bardzo złe przeczucia, była pewna, że tego nie przeżyje i osieroci dziecko. Przeżyła, ale w końcu zrobiono cesarskie cięcie, bo jej i dziecku groziło niebezpieczeństwo.
Wszyscy, oprócz Lusi byli zachwyceni maleństwem. Chłopczyk dostał na imię Filip. Przy dziecku pomagała Lusi jej mama. Gdy Lusia wróciła do pracy z urlopu macierzyńskiego i wypoczynkowego, już była w następnej ciąży. Gdy się zorientowała, że coś nie gra , a lekarz potwierdził jej obawy, była zrozpaczona.
W pierwszym odruchu chciała ciążę usunąć, ale lekarz, "ludzki człowiek", wysłuchawszy jej historii pożycia
małżeńskiego zaproponował inne rozwiązanie - niech urodzi, a że też będzie tym razem "cesarka", to on podwiąże jej jajowody w trakcie operacji. Lusia nie chciała już więcej dzieci, a wiadomo było,że każda ciąża będzie musiała być rozwiązywana chirurgicznie, więc wskazanie do zabiegu było.
c.d.n.
stolicy. Nie zapomni wyrazu twarzy Hanki - było w niej tyle współczucia, że aż się przeraziła. A Hanka tak była wstrząśnięta tym co zobaczyła, że wróciła tam ponownie i wszystko dokładnie sfotografowała.
Lusia pamięta te zdjęcia - drewniana maleńka chałupka, dobudowane do niej z różnych krzywych desek nieduże komórki, deski w płocie każda z innej parafii, krzywo pozbijane, a na płocie - suszące się garnki gliniane.Cztery.
Na jednej ze ścian chałupki wisiała tabliczka z nazwą ulicy i numerem domu. To był ten sam adres co w dowodzie rejestracyjnym.
Lusia oniemiała. Dopiero teraz zaczęło do niej docierać, że właściwie głównym atutem Jacka był jego wzrost. Zero wiadomości ogólnych, zero zainteresowań, zero poczucia humoru. Lusia pamięta swoje rozmowy z Hanką, która zupełnie nie trawiła Jacka, nazywając go od początku troglodytą.
Pamięta też, że właściwie tylko on jeden się nią zainteresował, że zupełnie nie miała powodzenia wśród chłopaków.
A Jacek nie był wprawdzie orłem ale to on został jej pierwszym kochankiem, choć za nic w świecie nie
mogła doszukać się w tym przyjemności. Należał do sprinterów zajętych tylko swoim startem i dotarciem
do mety. Opowieści Hanki o cudownych chwilach spędzanych z własnym mężem słuchała niczym bajki o
żelaznym wilku i wcale a wcale w to nie wierzyła.
Po wielu dniach przemyśleń i bicia się z myślami, postanowiła zerwać z Jackiem. Postanowiła wykorzystać
fakt, że Jacek stale bywał w jej domu rodzinnym, a jej nigdy nie zaprosił do siebie ani nawet nie powiedział gdzie mieszka, więc chyba nie jest to normalna sytuacja.
W odpowiedzi na zarzuty Jacek nagle, ni stąd ni zowąd oświadczył się. Powiedział , że nie tylko ją kocha , ale i także jej rodziców.
Lusia wciąż jeszcze pamięta jak ją zamurowało i ze 20 minut zupełnie nie wiedziała co ma powiedzieć.
Lubiła Jacka nie wiadomo właściwie za co, ale chyba nie kochała. Co innego jezdzic razem gdzieś pod namiot a co innego zamieszkać pod jednym dachem. Z drugiej strony większość jej koleżanek juz zmieniła
stan cywilny, Hanka już cztery lata była mężatką. I była zadowolona. Choć te jej opowieści o wspaniałym
seksie wydawały się Lusi mocno przesadzone.
Lusia przyjęła oświadczyny Jacka, rodzice byli średnio zadowoleni z tego kandydata na zięcia. Potraktowali sprawę jak w przysłowiu- na bezrybiu i rak ryba.
Sukienkę trzeba było szyć nową, bo Lusia przestała być wiotką istotą- "nabrała ciała", jak określała przytycie jej mama.Oba śluby i skromne wesele minęły szybko i bezboleśnie.
Rodzice Lusi oddali młodym dwa pokoje na górze. I właśnie wtedy po raz pierwszy Lusia zobaczyła swą
obecną sypialnię.Sypialnia była prezentem ślubnym od....teściowej, ale meble wybierał Jacek. I to połączenie sprawiło, że za nic w świece Jacek nie zgadzał się nigdy na wymianę mebli w sypialni. Do rozpaczy doprowadzało ją odbicie małżeńskiego łoża w dużym lustrze toaletki, ciągłe zachwyty Jacka nad tym, jak świetnie on się prezentuje w stroju Adama i jak świetnie wyglądają oni w tym lustrze podczas miłosnych chwil. A Lusia coraz częściej miała dość "spełniania obowiązków małżeńskich" bo jakość się nie poprawiła, natomiast wyraznie wzrosła ilość. Na zapytanie Hanki "a jak teraz ? lepiej?' odpowiedziała zgodnie z prawdą- "tak samo, ale niestety trzy razy częściej". Hanka dała jej telefon do seksuologa.
W kilka miesięcy pózniej okazało się, że Lusia jest w ciąży. Wcale się tym nie ucieszyła, jeszcze nie była gotowa na dziecko. Jacek za to chodził dumny jak paw, informując o tym zdarzeniu wszystkich bliższych i dalszych znajomych. Lusia dobrze pamięta ten okropny czas - mdłości mordowały ją do piątego miesiąca ,
zero radości z faktu, że będzie w domu dziecko. Ogromnie bała się porodu, miała bardzo złe przeczucia, była pewna, że tego nie przeżyje i osieroci dziecko. Przeżyła, ale w końcu zrobiono cesarskie cięcie, bo jej i dziecku groziło niebezpieczeństwo.
Wszyscy, oprócz Lusi byli zachwyceni maleństwem. Chłopczyk dostał na imię Filip. Przy dziecku pomagała Lusi jej mama. Gdy Lusia wróciła do pracy z urlopu macierzyńskiego i wypoczynkowego, już była w następnej ciąży. Gdy się zorientowała, że coś nie gra , a lekarz potwierdził jej obawy, była zrozpaczona.
W pierwszym odruchu chciała ciążę usunąć, ale lekarz, "ludzki człowiek", wysłuchawszy jej historii pożycia
małżeńskiego zaproponował inne rozwiązanie - niech urodzi, a że też będzie tym razem "cesarka", to on podwiąże jej jajowody w trakcie operacji. Lusia nie chciała już więcej dzieci, a wiadomo było,że każda ciąża będzie musiała być rozwiązywana chirurgicznie, więc wskazanie do zabiegu było.
c.d.n.
Lusia - c.d.
Bogdan wydął usta w podkówkę, co miało zapewne wyrażać jego smutek, spojrzał na Lusię i wyszeptał: "no cóż, trzeba odłożyć na dwa lata". Pod Lusią ugięły się nogi, ale jednocześnie poczuła wielką wściekłość - przecież nikt nie podpisywał kontraktu ot tak, w ciągu kilku dni, z całą pewnością wszystko było planowane od dawna, tylko Bogdan nic jej nie mówił. Miała ochotę trzasnąć go w twarz, przecież pomysł
ślubu wypłynął od niego, jej się tak bardzo nie spieszyło, nikt jej z domu nie wyganiał.
Lusia przełknęła ślinę, ściągnęła nieco teatralnym gestem zaręczynowy pierścionek z palca i podała go Bogdanowi mówiąc : " zabierz ten pierścionek, żadne z nas nie musi w tej sytuacji czekać dwa lata na ślub."
Wcisnęła mu pierścionek w rękę i tupiąc głośno obcasami odeszła, cały czas mówiąc do siebie w myślach: "tylko się nie porycz, tylko nie rycz, to sukinsyn, tylko nie rycz".
Bogdan patrzył na pierścionek i zastanawiał się co ma zrobić- biec za nią czy może jednak zostawić ją, niech ochłonie, a on wpadnie do niej do domu wieczorem i spróbuje sytuację załagodzić?
Lusia dobrnęła do postoju taksówek i kazała odwiezć się do stacji podmiejskiej kolejki. Bezmyślnie wpatrywała się w mijający za szybą krajobraz, czuła zupełną pustkę w głowie. Gdy wysiadła na swojej
stacji zaczęła się zastanawiać jak ma to powiedzieć rodzicom- przygotowania do ślubu były na ukończeniu, goście zaproszeni. lokal zarezerwowany, suknia niemal całkiem gotowa. A ona uniosła się honorem i oddała Bogdanowi pierścionek i właściwie to ona zerwała zaręczyny. Gdy szła do domu przez las, czyli na skróty,
zaczęła płakać. I taka zapłakana weszła do domu, siejąc popłoch.
Ojciec był zachwycony, że ślubu nie będzie - matka zaś odwrotnie - uważała Bogdana za dobrą partię, był od Lusi kilka lat starszy, miał ukończoną już Akademię Muzyczną, znała jego rodziców i lubiła zwłaszcza jego matkę. Nie bardzo rozumiała argumenty Lusi dotyczące zerwania. Przecież ten wyjazd był z pewnością korzystny dla niego, dlaczego ona się wścieka? że nie powiedział wcześniej? W czym problem?
Ale Lusia z uporem powtarzała, że czuje się oszukana i nie ma zamiaru być z kimś, kto ją oszukuje.
Bogdan nie pokazał się więcej, podobno w trzy dni pózniej wyjechał wraz z zespołem do Szwecji. Stosunki pomiędzy rodzicami młodych uległy gwałtownemu ochłodzeniu.
Przez kilka miesięcy Lusia nawet nieco żałowała swej decyzji i czekała na jakiś list od Bogdana, choćby na kartkę z pozdrowieniami. Ale Bogdan nie pisał.
Z czasem przestała wypatrywać listów, spotykała się z koleżankami i kolegami z pracy. Ale z nikim nie umawiała się na randki. Mniej więcej po 2 latach poznała Jacka. Lusia miała kompleks wzrostu - miała 175cm wzrostu na bosaka i była uważana w tamtych latach za bardzo wysoką kobietę. Wielu młodych ludzi było tego samego wzrostu co ona i Lusia bardzo chciała mieć chłopaka wyższego od siebie. Jacek był wysoki, wyższy od niej całe 15 cm. Zaczęli się spotykać.Sprawa wzrostu Jacka przykryła w pewien sposób jego inne "niedobory" - Jacek nie był typem intelektualisty. Pracował w zaopatrzeniu, nie czytał książek, czasem brał do ręki "Ekspres Wieczorny", ale lubił jezdzić na wycieczki, był wesoły i towarzyski. Nie pił,
bo jego pasją była jazda na skuterze. Lusia mu się podobała, chętnie przyjeżdżał do jej domu w niedzielę, interesował się pracą ojca Lusi, który był jubilerem, pomagał nawet w rąbaniu drewna do kominka. Matka Lusi zaczęła nawet spoglądać na niego łaskawym okiem. Wprawdzie nie miał studiów ani się na takowe nie wybierał, ale był naprawdę miły. Lusia usiłowała dowiedzieć się czegoś o jego rodzinie i jedyne czego się dowiedziała to tego, że Jacek ma starszą siostrę, zamężną, która czeka na mieszkanie, a póki co to mieszka z mężem i dzieckiem u rodziców. Jacek też czekał na mieszkanie w spółdzielni.
Któregoś dnia Lusi udało się zerknąć w prawo jazdy Jacka- prosty manewr- ojej, pokaż jak wygląda prawo jazdy, nigdy nie widziałam- i prawo jazdy wylądowało w jej dłoni. Lusia szybko zerknęła na adres domowy i dobrze go zapamiętała. Następnego dnia poprosiła przyjaciółkę, by pojechała pod wskazany adres i obejrzała wszystko dokładnie.
c.d.n.
ślubu wypłynął od niego, jej się tak bardzo nie spieszyło, nikt jej z domu nie wyganiał.
Lusia przełknęła ślinę, ściągnęła nieco teatralnym gestem zaręczynowy pierścionek z palca i podała go Bogdanowi mówiąc : " zabierz ten pierścionek, żadne z nas nie musi w tej sytuacji czekać dwa lata na ślub."
Wcisnęła mu pierścionek w rękę i tupiąc głośno obcasami odeszła, cały czas mówiąc do siebie w myślach: "tylko się nie porycz, tylko nie rycz, to sukinsyn, tylko nie rycz".
Bogdan patrzył na pierścionek i zastanawiał się co ma zrobić- biec za nią czy może jednak zostawić ją, niech ochłonie, a on wpadnie do niej do domu wieczorem i spróbuje sytuację załagodzić?
Lusia dobrnęła do postoju taksówek i kazała odwiezć się do stacji podmiejskiej kolejki. Bezmyślnie wpatrywała się w mijający za szybą krajobraz, czuła zupełną pustkę w głowie. Gdy wysiadła na swojej
stacji zaczęła się zastanawiać jak ma to powiedzieć rodzicom- przygotowania do ślubu były na ukończeniu, goście zaproszeni. lokal zarezerwowany, suknia niemal całkiem gotowa. A ona uniosła się honorem i oddała Bogdanowi pierścionek i właściwie to ona zerwała zaręczyny. Gdy szła do domu przez las, czyli na skróty,
zaczęła płakać. I taka zapłakana weszła do domu, siejąc popłoch.
Ojciec był zachwycony, że ślubu nie będzie - matka zaś odwrotnie - uważała Bogdana za dobrą partię, był od Lusi kilka lat starszy, miał ukończoną już Akademię Muzyczną, znała jego rodziców i lubiła zwłaszcza jego matkę. Nie bardzo rozumiała argumenty Lusi dotyczące zerwania. Przecież ten wyjazd był z pewnością korzystny dla niego, dlaczego ona się wścieka? że nie powiedział wcześniej? W czym problem?
Ale Lusia z uporem powtarzała, że czuje się oszukana i nie ma zamiaru być z kimś, kto ją oszukuje.
Bogdan nie pokazał się więcej, podobno w trzy dni pózniej wyjechał wraz z zespołem do Szwecji. Stosunki pomiędzy rodzicami młodych uległy gwałtownemu ochłodzeniu.
Przez kilka miesięcy Lusia nawet nieco żałowała swej decyzji i czekała na jakiś list od Bogdana, choćby na kartkę z pozdrowieniami. Ale Bogdan nie pisał.
Z czasem przestała wypatrywać listów, spotykała się z koleżankami i kolegami z pracy. Ale z nikim nie umawiała się na randki. Mniej więcej po 2 latach poznała Jacka. Lusia miała kompleks wzrostu - miała 175cm wzrostu na bosaka i była uważana w tamtych latach za bardzo wysoką kobietę. Wielu młodych ludzi było tego samego wzrostu co ona i Lusia bardzo chciała mieć chłopaka wyższego od siebie. Jacek był wysoki, wyższy od niej całe 15 cm. Zaczęli się spotykać.Sprawa wzrostu Jacka przykryła w pewien sposób jego inne "niedobory" - Jacek nie był typem intelektualisty. Pracował w zaopatrzeniu, nie czytał książek, czasem brał do ręki "Ekspres Wieczorny", ale lubił jezdzić na wycieczki, był wesoły i towarzyski. Nie pił,
bo jego pasją była jazda na skuterze. Lusia mu się podobała, chętnie przyjeżdżał do jej domu w niedzielę, interesował się pracą ojca Lusi, który był jubilerem, pomagał nawet w rąbaniu drewna do kominka. Matka Lusi zaczęła nawet spoglądać na niego łaskawym okiem. Wprawdzie nie miał studiów ani się na takowe nie wybierał, ale był naprawdę miły. Lusia usiłowała dowiedzieć się czegoś o jego rodzinie i jedyne czego się dowiedziała to tego, że Jacek ma starszą siostrę, zamężną, która czeka na mieszkanie, a póki co to mieszka z mężem i dzieckiem u rodziców. Jacek też czekał na mieszkanie w spółdzielni.
Któregoś dnia Lusi udało się zerknąć w prawo jazdy Jacka- prosty manewr- ojej, pokaż jak wygląda prawo jazdy, nigdy nie widziałam- i prawo jazdy wylądowało w jej dłoni. Lusia szybko zerknęła na adres domowy i dobrze go zapamiętała. Następnego dnia poprosiła przyjaciółkę, by pojechała pod wskazany adres i obejrzała wszystko dokładnie.
c.d.n.
wtorek, 10 lipca 2012
Lusia
Lusia otworzyła jedno oko i zaraz szybciutko je zamknęła. Przez chwilę zastanawiała się, co to za dzwięk ją obudził. Może dzwonek telefonu a może czyjś głos? Na wszelki wypadek uniosła lekko głowę z poduszki, otworzyła oczy i rozejrzała się po pokoju. Było jeszcze szaro, grube zasłony tłumiły poranne światło.
Na sąsiednim łóżku spokojnie i mocno spał Jacek, jej mąż. W domu było cicho, budzik przy łóżku wskazywał 5,15. Popatrzyła znów na męża - "ten to może zawsze spać, jego nic nigdy nie budzi i nie budziło" - pomyślała z niechęcią. To ona wstawała zawsze do dzieci, to ją budził każdy szmer dochodzący z ich pokoju. Ale teraz dzieci już wyfrunęły w świat, były naprawdę bardzo, bardzo dorosłe. Żyły już własnym życiem.
Rozejrzała się z niechęcią po pokoju - nigdy go nie lubiła. Wszystko było takie jak w dniu, w którym tu
zamieszkała. Kilka razy starała się coś zmienić, jedyne co się jej udało, to zmiana podwójnego łóża o wymiarach 2 na 2 metry na dwa łóżka o dwóch oddzielnych materacach.
Nienawidziła tu wszystkiego - tego, że łóżka stoją na środku pokoju, pod oknami. Nie lubiła tych białych szaf stojących po obu stronach łóżek, białych szafek nocnych przy łóżkach, na których stały białe lampy ustrojone w bladoróżowe abażury z jedwabiu ułożonego w fałdki, żyrandola z takimi jak przy łóżkach lampkami, tyle, że mniejszymi,długiego tapicerowanego taboretu stojącego przy łóżkach i stojącej olbrzymiej toaletki, która miała aż trzy lustra, dwie szafeczki z szufladkami i długą, oszkloną szafkę pod lustrami. Toaletka też była biała. W pobliżu toaletki stał biały, ozdobny wieszak ubraniowy. Dywaniki
koło łóżek były bardzo puchate i w beżowo-różowym kolorze. Kolorowy akcent, jak mawiała matka
Jacka.
Popatrzyła z niechęcią na męża. Ten, nieświadomy jej posępnych myśli spał nadal, lekko posapując.
Lusia odwróciła się do niego tyłem i zaczęła snuć ponure rozważania. Jak to się stało, że za niego wyszła?
Podobał się jej nawet a poza tym pojawił się na horyzoncie w chwili gdy Bogdan, jej pierwsza wielka
miłość na miesiąc przed ślubem zawiadomił ja, że podpisał kontrakt na wyjazd z "kapelą" do Szwecji. Bo Bogdan był muzykiem. Nawet jedną piosenkę dla niej skomponował. Nie szkodzi, że piosenka nie została
żadnym przebojem, że nie zawierała w treści jej imienia, ale Bogdan powiedział, że to piosenka dla niej.
A ona wierzyła w każde jego słowo i tak bardzo była szczęśliwa, w dniu, w którym przyszedł do jej
rodziców i poprosił o jej rękę. Wprawwdzie rodzice nie byli nim zachwycenie, no ale skoro Lusia go kocha....
Ustalili czym prędzej datę ślubu, Lusia wybrała model sukienki, "upolowała"w jakimś komisie materiał,
rodzice Lusi zajęli sie przygotowaniami do ślubu i wesela. Ślub miał się odbyć w lipcu, zaraz po
Lusinej maturze. Z matury zapamiętała niewiele, wszystko robiła jak w transie, cud , że zdała.
Po ostatnim egzaminie czekał na nią Bogdan - wypytał o egzamin, ucieszył się, że zdała i powiedział:
- "słuchaj mała, mam dla Ciebie niespodziankę: wczoraj nasza kapela podpisała kontrakt ze Szwedami, wyjeżdżamy za dwa tygodnie".
Lusia do dziś pamięta jak nagle ścierpła jej skóra na karku.
"No a co ze ślubem?przecież mamy termin umówiony" zapytała Lusia.
"Ze ślubem, no właśnie, ze ślubem?"-powtórzył głupawo.Lusia patrzyła na niego badawczo i czuła, że za chwilę się poryczy. Bogdan przełknął głośno ślinę....
c.d.n.
Na sąsiednim łóżku spokojnie i mocno spał Jacek, jej mąż. W domu było cicho, budzik przy łóżku wskazywał 5,15. Popatrzyła znów na męża - "ten to może zawsze spać, jego nic nigdy nie budzi i nie budziło" - pomyślała z niechęcią. To ona wstawała zawsze do dzieci, to ją budził każdy szmer dochodzący z ich pokoju. Ale teraz dzieci już wyfrunęły w świat, były naprawdę bardzo, bardzo dorosłe. Żyły już własnym życiem.
Rozejrzała się z niechęcią po pokoju - nigdy go nie lubiła. Wszystko było takie jak w dniu, w którym tu
zamieszkała. Kilka razy starała się coś zmienić, jedyne co się jej udało, to zmiana podwójnego łóża o wymiarach 2 na 2 metry na dwa łóżka o dwóch oddzielnych materacach.
Nienawidziła tu wszystkiego - tego, że łóżka stoją na środku pokoju, pod oknami. Nie lubiła tych białych szaf stojących po obu stronach łóżek, białych szafek nocnych przy łóżkach, na których stały białe lampy ustrojone w bladoróżowe abażury z jedwabiu ułożonego w fałdki, żyrandola z takimi jak przy łóżkach lampkami, tyle, że mniejszymi,długiego tapicerowanego taboretu stojącego przy łóżkach i stojącej olbrzymiej toaletki, która miała aż trzy lustra, dwie szafeczki z szufladkami i długą, oszkloną szafkę pod lustrami. Toaletka też była biała. W pobliżu toaletki stał biały, ozdobny wieszak ubraniowy. Dywaniki
koło łóżek były bardzo puchate i w beżowo-różowym kolorze. Kolorowy akcent, jak mawiała matka
Jacka.
Popatrzyła z niechęcią na męża. Ten, nieświadomy jej posępnych myśli spał nadal, lekko posapując.
Lusia odwróciła się do niego tyłem i zaczęła snuć ponure rozważania. Jak to się stało, że za niego wyszła?
Podobał się jej nawet a poza tym pojawił się na horyzoncie w chwili gdy Bogdan, jej pierwsza wielka
miłość na miesiąc przed ślubem zawiadomił ja, że podpisał kontrakt na wyjazd z "kapelą" do Szwecji. Bo Bogdan był muzykiem. Nawet jedną piosenkę dla niej skomponował. Nie szkodzi, że piosenka nie została
żadnym przebojem, że nie zawierała w treści jej imienia, ale Bogdan powiedział, że to piosenka dla niej.
A ona wierzyła w każde jego słowo i tak bardzo była szczęśliwa, w dniu, w którym przyszedł do jej
rodziców i poprosił o jej rękę. Wprawwdzie rodzice nie byli nim zachwycenie, no ale skoro Lusia go kocha....
Ustalili czym prędzej datę ślubu, Lusia wybrała model sukienki, "upolowała"w jakimś komisie materiał,
rodzice Lusi zajęli sie przygotowaniami do ślubu i wesela. Ślub miał się odbyć w lipcu, zaraz po
Lusinej maturze. Z matury zapamiętała niewiele, wszystko robiła jak w transie, cud , że zdała.
Po ostatnim egzaminie czekał na nią Bogdan - wypytał o egzamin, ucieszył się, że zdała i powiedział:
- "słuchaj mała, mam dla Ciebie niespodziankę: wczoraj nasza kapela podpisała kontrakt ze Szwedami, wyjeżdżamy za dwa tygodnie".
Lusia do dziś pamięta jak nagle ścierpła jej skóra na karku.
"No a co ze ślubem?przecież mamy termin umówiony" zapytała Lusia.
"Ze ślubem, no właśnie, ze ślubem?"-powtórzył głupawo.Lusia patrzyła na niego badawczo i czuła, że za chwilę się poryczy. Bogdan przełknął głośno ślinę....
c.d.n.
środa, 4 lipca 2012
Wszystko ma swój koniec...
....pobyt w Bułgarii też. Był przedostatni dzień sierpnia, a my mieliśmy bilety powrotne dopiero na 7 września. Spakowałam nasze rzeczy, rozliczyłam się z gospodarzami. Następnego dnia wstałam świtkiem, siłą wdarłam się do autobusu i pojechałam do Burgas na lotnisko. Trochę byłam wściekła, bo kolega męża, który z nami był, stwierdził, że jest strasznie chory i on też musi wracać do Warszawy. Gardziołko go bolało.
No więc niewyspana , zła i właściwie zmartwiona pognałam na lotnisku do przedstawicielstwa LOTu.
Oczywiście pocałowałam klamkę, ale jako uparte babsko, rozsiadłam się obok drzwi, na podłodze, co wzbudziło niejaką sensację wśród innych przedstawicielstw. Ktoś nawet zadzwonił i kobiecisko pełniące role przedstawiciela LOT w ciągu 3 godzin przylazło. Wprawdzie ledwo mówiła po polsku, ale udało mi się wyłuszczyć sprawę podtykając kobiecie "zajawkę" od lekarki. Oczywiście 1 miejsce to pewnie by się znalazło, ale nie trzy. W końcu zgodziła się, że faktycznie, mój mąż nie może lecieć sam i obiecała, że jakoś nas upchnie. Samolot odlatywał niemal o północy. "Lotówka" powiedziała, że ona na lotnisku będzie od 21,00, więc żebym wtedy do niej przyszła. Podreptałam na postój taksówek, znalazłam chętnego na kurs do
Achtopola i z powrotem i pojechałam po chłopaków. Kierowca taksówki był w moim wieku, po drodze namówił mnie na kawę w Primorsku, co mi dobrze zrobiło, bo od rana byłam raczej na głodówce. Potem pomógł mi zataszczyć bagaż do samochodu, na lotnisku też pomógł. Pamiętam, że miał na imię Krasimir.
Śmialiśmy się oboje, że mam fajny urlop - pojechałam z dwoma facetami i tak ich wykończyłam, że obaj chorzy wracają.
Posadziłam moich "nieboszczyków" w hali odlotów, a sama czujnie usadowiłam się pod drzwiami biura LOTu. I dobrze zrobiłam- zaczęli przybywać i inni chętni by się załapać na ten lot.
Co kobiecisko wyszło z pokoju, natykało się na mnie, bo sterczałam jak przyklejona do futryny drzwi.
Wreszcie zaczęła się odprawa bagażowa, ale nas jeszcze nie chcieli odprawiać. Cały czas machałam tą "zajawką od medicinskoj służby". Gdy już było raptem 15 minut do odlotu, zgodzili się na nasz lot
do Warszawy. Na tym samym stanowisku odprawiali również ludzi do Berlina, więc nie byłam pewna, czy nasze bagaże poszły na właściwy samolot. Najważniejsze, że udało się nam zabrać. Na pożegnanie "lotówka" powiedziała mi, że jestem okropnie uparta i że ma nadzieję, że mnie więcej nie zobaczy.
Jej nadzieje spełniły się w pełni. Nigdy więcej nie byłam w Burgas.
Dziwnym trafem bagaże jednak poleciały do Warszawy.
W kilka dni pózniej, po badaniach, okazało się, że mój mąż miał naderwanie kielicha miedniczki nerkowej stąd te napadowe bóle.
A wzięło się to stąd, że mój mąż był niezwykle szarmanckim facetem - uznał że skoro ja nie mam nic ciężkiego do niesienia, to on pomoże Gośce nieść tę torbę z przemytem. Ale oczywiście musiał pokazać jaki
krzepki z niego gość i niósł ją sam, a że bał się, żeby nic się nie potłukło, niósł ją przed sobą. Wprawdzie Gocha chciała by nieśli razem, ale on nie, sam. I takie były opłakane skutki nadmiernej uprzejmości.
No więc niewyspana , zła i właściwie zmartwiona pognałam na lotnisku do przedstawicielstwa LOTu.
Oczywiście pocałowałam klamkę, ale jako uparte babsko, rozsiadłam się obok drzwi, na podłodze, co wzbudziło niejaką sensację wśród innych przedstawicielstw. Ktoś nawet zadzwonił i kobiecisko pełniące role przedstawiciela LOT w ciągu 3 godzin przylazło. Wprawdzie ledwo mówiła po polsku, ale udało mi się wyłuszczyć sprawę podtykając kobiecie "zajawkę" od lekarki. Oczywiście 1 miejsce to pewnie by się znalazło, ale nie trzy. W końcu zgodziła się, że faktycznie, mój mąż nie może lecieć sam i obiecała, że jakoś nas upchnie. Samolot odlatywał niemal o północy. "Lotówka" powiedziała, że ona na lotnisku będzie od 21,00, więc żebym wtedy do niej przyszła. Podreptałam na postój taksówek, znalazłam chętnego na kurs do
Achtopola i z powrotem i pojechałam po chłopaków. Kierowca taksówki był w moim wieku, po drodze namówił mnie na kawę w Primorsku, co mi dobrze zrobiło, bo od rana byłam raczej na głodówce. Potem pomógł mi zataszczyć bagaż do samochodu, na lotnisku też pomógł. Pamiętam, że miał na imię Krasimir.
Śmialiśmy się oboje, że mam fajny urlop - pojechałam z dwoma facetami i tak ich wykończyłam, że obaj chorzy wracają.
Posadziłam moich "nieboszczyków" w hali odlotów, a sama czujnie usadowiłam się pod drzwiami biura LOTu. I dobrze zrobiłam- zaczęli przybywać i inni chętni by się załapać na ten lot.
Co kobiecisko wyszło z pokoju, natykało się na mnie, bo sterczałam jak przyklejona do futryny drzwi.
Wreszcie zaczęła się odprawa bagażowa, ale nas jeszcze nie chcieli odprawiać. Cały czas machałam tą "zajawką od medicinskoj służby". Gdy już było raptem 15 minut do odlotu, zgodzili się na nasz lot
do Warszawy. Na tym samym stanowisku odprawiali również ludzi do Berlina, więc nie byłam pewna, czy nasze bagaże poszły na właściwy samolot. Najważniejsze, że udało się nam zabrać. Na pożegnanie "lotówka" powiedziała mi, że jestem okropnie uparta i że ma nadzieję, że mnie więcej nie zobaczy.
Jej nadzieje spełniły się w pełni. Nigdy więcej nie byłam w Burgas.
Dziwnym trafem bagaże jednak poleciały do Warszawy.
W kilka dni pózniej, po badaniach, okazało się, że mój mąż miał naderwanie kielicha miedniczki nerkowej stąd te napadowe bóle.
A wzięło się to stąd, że mój mąż był niezwykle szarmanckim facetem - uznał że skoro ja nie mam nic ciężkiego do niesienia, to on pomoże Gośce nieść tę torbę z przemytem. Ale oczywiście musiał pokazać jaki
krzepki z niego gość i niósł ją sam, a że bał się, żeby nic się nie potłukło, niósł ją przed sobą. Wprawdzie Gocha chciała by nieśli razem, ale on nie, sam. I takie były opłakane skutki nadmiernej uprzejmości.
poniedziałek, 2 lipca 2012
Bułgaria i ja, cz.IV
Przewoznik, z którego usług skorzystaliśmy był turecki. Za kierownicą autobusu siedział korpulentny śniady mężczyzna. Deska rozdzielcza pokryta była kolorowym aksamitem i szydełkowymi serwetkami, nad szybą przymocowane różnokolorowe proporczyki na przemian z kolorowymi frędzlami. Przeważał kolor czerwony, a kabina kierowcy najbardziej przypominała bożonarodzeniową , mocno obwieszoną ozdobami choinkę.
Autokar był pełen, towarzystwo bułgarsko-turecko-polskie. Zbyt dużo przerw w podróży nie było. Po
drodze kilku pasażerów wysiadło, ktoś nowy wsiadł, na którymś górskim zakręcie z luku bagażowego
wypadła czyjaś walizka.
Na granicy bułgarsko-tureckiej byliśmy już wieczorem. Pogranicznicy zebrali paszporty od wszystkich, pozwolili wysiąść z autokaru i zamknęli się z nimi w swoim biurze. Było to bardzo małe przejście graniczne, zero ruchu .
W pewnej chwili od strony tureckiej zajechał osobowy samochód, a w nim dwóch Turków. Ale wcale nie zamierzali jechać do Bułgarii. Wysiedli z samochodu i lustrowali pasażerów naszego autobusu. Ich uwagę przyciągnęły dwie samotne polskie dziewczyny. Zaczęli regularny "podryw", panienki chichotały i się wdzięczyły, panowie po chwili weszli do biura. W 15 minut pózniej pogranicznik wyniósł paszporty, a rozdawanie rozpoczął od paszportów tych panienek. Panienki uradowane chwyciły swe dokumenty, poprosiły kierowcę o swe bagaże i przesiadły się do samochodu tureckich podrywaczy.
Prawdę mówiąc szczęki nam opadły ze zdumienia. Nie mogłyśmy z Gochą pojąć jak mogły pojechać z obcymi przecież facetami. No cóż, byłyśmy młode, naiwne i z innej branży.
Już za granicą turecką, około północy, kierowca zrobił postój w jakimś małym miasteczku. Nie mam pojęcia jak się ono nazywało. Miałyśmy z Gochą inny problem- fizjologia upominała się o swoje prawa, a jedyna
otwarta kawiarnia pełna była samych mężczyzn. Na szczęście na tym placu autobusowym urzędował również policjant. Podeszłyśmy do niego, prosząc by wskazał nam, gdzie możemy znależć toaletę. Pan policjant, nie tylko wskazał nam ów przybytek, ale jeszcze nas do niego odprowadził i powiedział, że na nas zaczeka.
Weszłyśmy do budynku, którego ściany były wyłożone naprawdę pięknym marmurem.Z holu prowadziły w dół równie piękne, marmurowe schody, ściany nadal były marmurowe. Na samym dole, gdy już pokonałyśmy około 2 pięter, znajdowały się kabiny z..... dziurami w podłodze. Cóż, taka rzeczywistość.
Wgramoliłyśmy się z powrotem na górę, przed budynkiem rzeczywiście czekał na nas policjant, który nas odstawił z powrotem na plac autobusowy, oddając w ręce mego ślubnego.Wymieniliśmy całą masę uprzejmości, pokręciłyśmy się po placu, nie mogąc się nadziwić, że otwarty jest sklep z telewizorami.
Wreszcie ruszyliśmy w dalszą drogę.
W niecałe dwie godziny pózniej dojeżdżaliśmy do Stambułu. Zjeżdżaliśmy z gór, w dole widać było wiele świateł, na niebie świecił sierp księżyca i lśniła gwiazda. O drugiej w nocy zajechaliśmy na plac autobusowy.A tu ukazał się nam niecodzienny widok - w jednym miejscu stała piramida utworzona z arbuzów, w kilka z nich były powtykane świeczki, a właściciel zachęcał nas do kupna. Ale nam marzył się
hotel, a nie arbuzy. Ku naszemu zaskoczeniu taksówki nocne były tańsze niż w dzień. Tym sposobem
wylądowaliśmy w hotelu Imperator, w którym zatrzymywały się polskie grupy wycieczkowe.
Mieliśmy tydzień na zwiedzanie, który nagle, przez chorobę mego ślubnego skurczył się do 4 dni.
Gdyby nie uprzejmość pewnego Serba, który pomógł nam w tej trudnej sytuacji, nie zwiedziłabym wcale miasta. Przy okazji uśmiałam się, bo okazało się, że mój stary kryształowy wazon pozwolił mi uzyskać wystarczające fundusze nie tylko na hotel, zwiedzanie , zakup kilku pierścionków i ciuszków dla siebie,
wystarczyło nawet na całkiem fajny , długi a lekki kożuszek.
O tym co widziałam w Stambule pisałam już na tym blogu w sierpniu 2009 roku. Wiem , że doprowadzałam Gochę do szału, bo starałam się wszystko zapisać na bieżąco, by potem uporządkować jakoś te wrażenia.
Zawsze tak robię, gdy coś zwiedzam.
Dzięki pomocy życzliwego Serba udało się nam zmienić bilet powrotny. Mój mąż wcale nie zwiedzał z nami Stambułu.Tyle go widział, co w dniu wyjazdu z okna taksówki, bo poprosiliśmy kierowcę by nas nieco powoził po mieście.
W drodze powrotnej jechaliśmy z tym samym kierowcą. I..... niespodzianka. Gdy już siedzieliśmy w autobusie, na plac autobusowy zajechał z piskiem opon samochód osobowy, a z niego wysiadły obładowane bagażami panienki, które rozstały się z nami na granicy. Panowie szarmancko pomogli im umieścić bagaże w luku bagażowym, potem nastąpiła seria długich i namiętnych pocałunków, wreszcie mocno zmęczone panienki zajęły swoje miejsca.
Nie wiem dlaczego, ale uważały za stosowne wyjaśnić nam, że to byli tureccy inżynierowie, że pomogli im w zakupach i udzielili im gościny we własnej willi jednego z nich. A my wysłuchaliśmy nic nie komentując.
W drodze powrotnej spałam, zwłaszcza, że wyruszyliśmy ze Stambułu póznym popołudniem i znaczna część
podróży była nocą.
Ślubny zniósł podróż dobrze, na wszelki wypadek wziął proszki p.bólowe. W Burgas nikt na nas nie czekał, bo wróciliśmy znacznie wcześniej. Wzięliśmy taksówkę i pojechaliśmy do Achtopola.
Po dwóch dniach w Achtopolu mój ślubny znów miał atak bóli - tym razem wezwałam lekarza.
Kontakt z bułgarską służbą zdrowia poraził mnie i przeraził. Lekarka miała strzykawkę zawiniętą w jakąś szmatkę, igła był grubości tej, którą pobiera się gęsty lek ze zbiorczej fiolki, na domiar złego była krzywa. No nic, jakoś zrobiła zastrzyk z pabialginy i poradziła, by starać się jak najszybciej wrócić do Polski. Na wszelki wypadek dała zaświadczenie do linii lotniczych, że pacjent wymaga szybkiej hospitalizacji.
c.d.n.
Autokar był pełen, towarzystwo bułgarsko-turecko-polskie. Zbyt dużo przerw w podróży nie było. Po
drodze kilku pasażerów wysiadło, ktoś nowy wsiadł, na którymś górskim zakręcie z luku bagażowego
wypadła czyjaś walizka.
Na granicy bułgarsko-tureckiej byliśmy już wieczorem. Pogranicznicy zebrali paszporty od wszystkich, pozwolili wysiąść z autokaru i zamknęli się z nimi w swoim biurze. Było to bardzo małe przejście graniczne, zero ruchu .
W pewnej chwili od strony tureckiej zajechał osobowy samochód, a w nim dwóch Turków. Ale wcale nie zamierzali jechać do Bułgarii. Wysiedli z samochodu i lustrowali pasażerów naszego autobusu. Ich uwagę przyciągnęły dwie samotne polskie dziewczyny. Zaczęli regularny "podryw", panienki chichotały i się wdzięczyły, panowie po chwili weszli do biura. W 15 minut pózniej pogranicznik wyniósł paszporty, a rozdawanie rozpoczął od paszportów tych panienek. Panienki uradowane chwyciły swe dokumenty, poprosiły kierowcę o swe bagaże i przesiadły się do samochodu tureckich podrywaczy.
Prawdę mówiąc szczęki nam opadły ze zdumienia. Nie mogłyśmy z Gochą pojąć jak mogły pojechać z obcymi przecież facetami. No cóż, byłyśmy młode, naiwne i z innej branży.
Już za granicą turecką, około północy, kierowca zrobił postój w jakimś małym miasteczku. Nie mam pojęcia jak się ono nazywało. Miałyśmy z Gochą inny problem- fizjologia upominała się o swoje prawa, a jedyna
otwarta kawiarnia pełna była samych mężczyzn. Na szczęście na tym placu autobusowym urzędował również policjant. Podeszłyśmy do niego, prosząc by wskazał nam, gdzie możemy znależć toaletę. Pan policjant, nie tylko wskazał nam ów przybytek, ale jeszcze nas do niego odprowadził i powiedział, że na nas zaczeka.
Weszłyśmy do budynku, którego ściany były wyłożone naprawdę pięknym marmurem.Z holu prowadziły w dół równie piękne, marmurowe schody, ściany nadal były marmurowe. Na samym dole, gdy już pokonałyśmy około 2 pięter, znajdowały się kabiny z..... dziurami w podłodze. Cóż, taka rzeczywistość.
Wgramoliłyśmy się z powrotem na górę, przed budynkiem rzeczywiście czekał na nas policjant, który nas odstawił z powrotem na plac autobusowy, oddając w ręce mego ślubnego.Wymieniliśmy całą masę uprzejmości, pokręciłyśmy się po placu, nie mogąc się nadziwić, że otwarty jest sklep z telewizorami.
Wreszcie ruszyliśmy w dalszą drogę.
W niecałe dwie godziny pózniej dojeżdżaliśmy do Stambułu. Zjeżdżaliśmy z gór, w dole widać było wiele świateł, na niebie świecił sierp księżyca i lśniła gwiazda. O drugiej w nocy zajechaliśmy na plac autobusowy.A tu ukazał się nam niecodzienny widok - w jednym miejscu stała piramida utworzona z arbuzów, w kilka z nich były powtykane świeczki, a właściciel zachęcał nas do kupna. Ale nam marzył się
hotel, a nie arbuzy. Ku naszemu zaskoczeniu taksówki nocne były tańsze niż w dzień. Tym sposobem
wylądowaliśmy w hotelu Imperator, w którym zatrzymywały się polskie grupy wycieczkowe.
Mieliśmy tydzień na zwiedzanie, który nagle, przez chorobę mego ślubnego skurczył się do 4 dni.
Gdyby nie uprzejmość pewnego Serba, który pomógł nam w tej trudnej sytuacji, nie zwiedziłabym wcale miasta. Przy okazji uśmiałam się, bo okazało się, że mój stary kryształowy wazon pozwolił mi uzyskać wystarczające fundusze nie tylko na hotel, zwiedzanie , zakup kilku pierścionków i ciuszków dla siebie,
wystarczyło nawet na całkiem fajny , długi a lekki kożuszek.
O tym co widziałam w Stambule pisałam już na tym blogu w sierpniu 2009 roku. Wiem , że doprowadzałam Gochę do szału, bo starałam się wszystko zapisać na bieżąco, by potem uporządkować jakoś te wrażenia.
Zawsze tak robię, gdy coś zwiedzam.
Dzięki pomocy życzliwego Serba udało się nam zmienić bilet powrotny. Mój mąż wcale nie zwiedzał z nami Stambułu.Tyle go widział, co w dniu wyjazdu z okna taksówki, bo poprosiliśmy kierowcę by nas nieco powoził po mieście.
W drodze powrotnej jechaliśmy z tym samym kierowcą. I..... niespodzianka. Gdy już siedzieliśmy w autobusie, na plac autobusowy zajechał z piskiem opon samochód osobowy, a z niego wysiadły obładowane bagażami panienki, które rozstały się z nami na granicy. Panowie szarmancko pomogli im umieścić bagaże w luku bagażowym, potem nastąpiła seria długich i namiętnych pocałunków, wreszcie mocno zmęczone panienki zajęły swoje miejsca.
Nie wiem dlaczego, ale uważały za stosowne wyjaśnić nam, że to byli tureccy inżynierowie, że pomogli im w zakupach i udzielili im gościny we własnej willi jednego z nich. A my wysłuchaliśmy nic nie komentując.
W drodze powrotnej spałam, zwłaszcza, że wyruszyliśmy ze Stambułu póznym popołudniem i znaczna część
podróży była nocą.
Ślubny zniósł podróż dobrze, na wszelki wypadek wziął proszki p.bólowe. W Burgas nikt na nas nie czekał, bo wróciliśmy znacznie wcześniej. Wzięliśmy taksówkę i pojechaliśmy do Achtopola.
Po dwóch dniach w Achtopolu mój ślubny znów miał atak bóli - tym razem wezwałam lekarza.
Kontakt z bułgarską służbą zdrowia poraził mnie i przeraził. Lekarka miała strzykawkę zawiniętą w jakąś szmatkę, igła był grubości tej, którą pobiera się gęsty lek ze zbiorczej fiolki, na domiar złego była krzywa. No nic, jakoś zrobiła zastrzyk z pabialginy i poradziła, by starać się jak najszybciej wrócić do Polski. Na wszelki wypadek dała zaświadczenie do linii lotniczych, że pacjent wymaga szybkiej hospitalizacji.
c.d.n.
sobota, 30 czerwca 2012
Bułgaria i ja, cz.III
Plan prywatnego wyjazdu do Bułgarii nie był nawet zły, ale nie do końca przemyślany. Mieliśmy wówczas
w Sofii zaprzyjaznionego Bułgara i jego poprosiliśmy by wynajął nam prywatne lokum w Achtopolu. Bo patrząc na mapę wykombinowaliśmy, że z Achtopola jest już rzut beretem do Turcji i jakoś się tam z pewnością przedostaniemy. Tak więc pewnego pięknego sierpniowego dnia wylecieliśmy w trójkę, mąż mój, jego kolega z pracy i ja samolotem do Sofii. W planie był tygodniowy pobyt u przyjaciół w Sofii, potem przejazd pociągiem do Burgas, a stamtąd autobusem podmiejskim do Achtopola. W Achtopolu w określony dzień mieliśmy się spotkać z naszymi znajomymi, pobyć razem kilka dni, potem w czwórkę ruszyć do Stambułu, a kolega męża miał przez ten czas poczekać na nas w Achtopolu. Proste,prawda?
Pierwsza część urlopu zaczęła się niezle. Paweł (ten Bułgar) przyjechał po nas na lotnisko i zabrał do swojego domu. Gościnność Bułgarów jest równa gościnności polskiej - co wieczór zwiedzaliśmy przeróżne lokale, dołączyli do nas również i inni znajomi Bułgarzy, których znaliśmy z badań międzynarodowych, które były kiedyś w naszej firmie. Sofia bardzo nam się podobała, ale nadmiar gościnności zaszkodził mojej nadwątlonej ongiś chorobą wątrobie.
Kuchnia bułgarska plus degustacja wszystkich możliwych napitków zrujnowała mi ów organ doszczętnie. Już sam widok jedzenia powodował torsje, a że któregoś wieczoru były smażone kanie, wszyscy podejrzewali, że się zatrułam sromotnikiem, który udawał kanię. Ponieważ jedna z Bułgarek była ponoć lekarką, orzekła, że to tylko dolegliwości ze strony wątroby, więc wszyscy odetchnęli z ulgą, nie mniej musiałam pić jakąś zawiesinę z węglem medycznym. Wreszcie nadszedł dzień wyjazdu do Burgas. Stamtąd pozostało jeszcze 90 km do Achtopola.
Autobus straszliwie się wlókł, bo zajeżdżał po drodze do wszystkich nadmorskich miejscowości. Wreszcie dotarliśmy do Achtopola, który był kurortem dla Bułgarów, a nie dla gości zagranicznych. Mocno zrzedła nam mina, gdy ruszyliśmy na poszukiwanie domu, w którym mieliśmy zamieszkać.
Gdy już znalezliśmy kwaterę to jeszcze bardziej się nam miny wydłużyły. Dostaliśmy jeden pokój z trzema łóżkami, bo gospodarz tylko takim pokojem dysponował. Nie było łazienki ani ciepłej wody bieżącej.
Toaleta miała co prawda wodę do spłukiwania, ale był to model kucany, bałkańsko-turecki. Na domiar złego rozstaw był taki, że gdybym była dziewicą, to z pewnością straciłabym dziewictwo w tym rozkroku. I jeszcze jedna ciekawostka- pomieszczenie było właściwie wielkości tej dziury i miejsca na nogi, a drzwi otwierały się do środka. Więc oczywiście "na dzień dobry" wleciałam do środka., grzeznąc jedną nogą w tej spłuczce. Rolę łazienki spełniała studnia z umieszczoną obok ławką, na której stała miednica.
Zostawiliśmy graty i ruszyliśmy szukać naszych znajomych, którzy mieli tu być już wcześniej. Przezornie umówiliśmy się na placu autobusowym. Przy okazji mieliśmy zamiar poszukać innej kwatery.
Znajomych spotkaliśmy, zamiast dwójki, była ich szóstka. Przyjechali 3 dni wcześniej i przeżyli koszmar, bo tuż po ich przyjezdzie rozpętała się okropna nawałnica, a oni nie mieli żadnego lokum. Udało im się uciec pod dach jakiejś stajni , włamali się do środka i z dwoma osiołkami przeczekali burzę. Potem panowie ruszyli na poszukiwania jakiegoś mieszkania. Niestety, to był dla Bułgarów okres urlopowy i nikt nie miał
wolnych pokoi. W końcu udało im się znalezć dwa pokoje, jeden cztero łóżkowy, malutki, drugi też mały, z małżeńskim łożem. Tu też nikt nie słyszał o takim luksusie jak łazienka. Nasza toaleta była wyraznie luksusem ,Oni mieli poczciwą, drewnianą szafę do tego przeznaczoną.
To nie był koniec złych wiadomości - mąż koleżanki nie dostał paszportu ze stemplem " cały świat", więc nie mógł jechać z nami do Stambułu. Poza tym okazało się, że z Achtopola nie prowadzi żadna droga, ani kolejowa ani szosa do Turcji. Autobus jezdził do Stambułu tylko z Burgas. Nie wiem co się stało, że nie zapaliła mi się w głowie czerwona ostrzegawcza lampka i zgodziłam się na ten wyjazd. Może dlatego, że bardzo mi się chciało zobaczyć Stambuł???
Okazało się, że wydostać się z Achtopola też nie jest łatwo.Zaliczyliśmy jeden kurs by kupić bilety do Stambułu bo trzeba było to zrobić osobiście,okazując paszport. Przy okazji skorzystałyśmy z koleżanką w Burgas z bardziej cywilizowanych warunków do ablucji, oraz zjedliśmy normalny obiad , bo w Achtopolu żywiliśmy się głównie kukurydzianym chlebem, miodem i owocami.
Jedyna restauracja otwierała swe podwoje dopiero po 20-tej a jadalne to były tylko...zimne frytki z równie zimną rybą.
Dwa dni pózniej ruszyliśmy w trójkę, czyli mój osobisty, Gocha i ja do Stambułu. Gocha jechała z olbrzymią
skórzaną torbą wypchaną kryształami, ja wiozłam jeden (słownie jeden ) nieduży wazon kryształowy, który stał w domu i się kurzył. Poza tym miałam aparat fotograficzny , nie na sprzedaż i suszarkę do włosów, bo miałam długie włosy, które wymagały suszenia po myciu. Czyli, jak zwykle, byłam handlowo opózniona w rozwoju.
c.d.n.
w Sofii zaprzyjaznionego Bułgara i jego poprosiliśmy by wynajął nam prywatne lokum w Achtopolu. Bo patrząc na mapę wykombinowaliśmy, że z Achtopola jest już rzut beretem do Turcji i jakoś się tam z pewnością przedostaniemy. Tak więc pewnego pięknego sierpniowego dnia wylecieliśmy w trójkę, mąż mój, jego kolega z pracy i ja samolotem do Sofii. W planie był tygodniowy pobyt u przyjaciół w Sofii, potem przejazd pociągiem do Burgas, a stamtąd autobusem podmiejskim do Achtopola. W Achtopolu w określony dzień mieliśmy się spotkać z naszymi znajomymi, pobyć razem kilka dni, potem w czwórkę ruszyć do Stambułu, a kolega męża miał przez ten czas poczekać na nas w Achtopolu. Proste,prawda?
Pierwsza część urlopu zaczęła się niezle. Paweł (ten Bułgar) przyjechał po nas na lotnisko i zabrał do swojego domu. Gościnność Bułgarów jest równa gościnności polskiej - co wieczór zwiedzaliśmy przeróżne lokale, dołączyli do nas również i inni znajomi Bułgarzy, których znaliśmy z badań międzynarodowych, które były kiedyś w naszej firmie. Sofia bardzo nam się podobała, ale nadmiar gościnności zaszkodził mojej nadwątlonej ongiś chorobą wątrobie.
Kuchnia bułgarska plus degustacja wszystkich możliwych napitków zrujnowała mi ów organ doszczętnie. Już sam widok jedzenia powodował torsje, a że któregoś wieczoru były smażone kanie, wszyscy podejrzewali, że się zatrułam sromotnikiem, który udawał kanię. Ponieważ jedna z Bułgarek była ponoć lekarką, orzekła, że to tylko dolegliwości ze strony wątroby, więc wszyscy odetchnęli z ulgą, nie mniej musiałam pić jakąś zawiesinę z węglem medycznym. Wreszcie nadszedł dzień wyjazdu do Burgas. Stamtąd pozostało jeszcze 90 km do Achtopola.
Autobus straszliwie się wlókł, bo zajeżdżał po drodze do wszystkich nadmorskich miejscowości. Wreszcie dotarliśmy do Achtopola, który był kurortem dla Bułgarów, a nie dla gości zagranicznych. Mocno zrzedła nam mina, gdy ruszyliśmy na poszukiwanie domu, w którym mieliśmy zamieszkać.
Gdy już znalezliśmy kwaterę to jeszcze bardziej się nam miny wydłużyły. Dostaliśmy jeden pokój z trzema łóżkami, bo gospodarz tylko takim pokojem dysponował. Nie było łazienki ani ciepłej wody bieżącej.
Toaleta miała co prawda wodę do spłukiwania, ale był to model kucany, bałkańsko-turecki. Na domiar złego rozstaw był taki, że gdybym była dziewicą, to z pewnością straciłabym dziewictwo w tym rozkroku. I jeszcze jedna ciekawostka- pomieszczenie było właściwie wielkości tej dziury i miejsca na nogi, a drzwi otwierały się do środka. Więc oczywiście "na dzień dobry" wleciałam do środka., grzeznąc jedną nogą w tej spłuczce. Rolę łazienki spełniała studnia z umieszczoną obok ławką, na której stała miednica.
Zostawiliśmy graty i ruszyliśmy szukać naszych znajomych, którzy mieli tu być już wcześniej. Przezornie umówiliśmy się na placu autobusowym. Przy okazji mieliśmy zamiar poszukać innej kwatery.
Znajomych spotkaliśmy, zamiast dwójki, była ich szóstka. Przyjechali 3 dni wcześniej i przeżyli koszmar, bo tuż po ich przyjezdzie rozpętała się okropna nawałnica, a oni nie mieli żadnego lokum. Udało im się uciec pod dach jakiejś stajni , włamali się do środka i z dwoma osiołkami przeczekali burzę. Potem panowie ruszyli na poszukiwania jakiegoś mieszkania. Niestety, to był dla Bułgarów okres urlopowy i nikt nie miał
wolnych pokoi. W końcu udało im się znalezć dwa pokoje, jeden cztero łóżkowy, malutki, drugi też mały, z małżeńskim łożem. Tu też nikt nie słyszał o takim luksusie jak łazienka. Nasza toaleta była wyraznie luksusem ,Oni mieli poczciwą, drewnianą szafę do tego przeznaczoną.
To nie był koniec złych wiadomości - mąż koleżanki nie dostał paszportu ze stemplem " cały świat", więc nie mógł jechać z nami do Stambułu. Poza tym okazało się, że z Achtopola nie prowadzi żadna droga, ani kolejowa ani szosa do Turcji. Autobus jezdził do Stambułu tylko z Burgas. Nie wiem co się stało, że nie zapaliła mi się w głowie czerwona ostrzegawcza lampka i zgodziłam się na ten wyjazd. Może dlatego, że bardzo mi się chciało zobaczyć Stambuł???
Okazało się, że wydostać się z Achtopola też nie jest łatwo.Zaliczyliśmy jeden kurs by kupić bilety do Stambułu bo trzeba było to zrobić osobiście,okazując paszport. Przy okazji skorzystałyśmy z koleżanką w Burgas z bardziej cywilizowanych warunków do ablucji, oraz zjedliśmy normalny obiad , bo w Achtopolu żywiliśmy się głównie kukurydzianym chlebem, miodem i owocami.
Jedyna restauracja otwierała swe podwoje dopiero po 20-tej a jadalne to były tylko...zimne frytki z równie zimną rybą.
Dwa dni pózniej ruszyliśmy w trójkę, czyli mój osobisty, Gocha i ja do Stambułu. Gocha jechała z olbrzymią
skórzaną torbą wypchaną kryształami, ja wiozłam jeden (słownie jeden ) nieduży wazon kryształowy, który stał w domu i się kurzył. Poza tym miałam aparat fotograficzny , nie na sprzedaż i suszarkę do włosów, bo miałam długie włosy, które wymagały suszenia po myciu. Czyli, jak zwykle, byłam handlowo opózniona w rozwoju.
c.d.n.
Subskrybuj:
Posty (Atom)