niedziela, 21 stycznia 2018

"Michalina"

Michalina, dziś osoba po sześćdziesiątce,  wciąż się zastanawia po co właściwie
się urodziła, bo od najmłodszych lat, przez całe życie czuła się niepotrzebna.
I to głównie niepotrzebna rodzicom.
Nie była tzw. "dzieckiem z miłości", owocem chwili wielkiej namiętności lub
wielkiego zauroczenia. Była wynikiem zwykłej pomyłki w liczeniu dni
płodnych i niepłodnych, niespodziewanym  zupełnie wybrykiem organizmu
swej matki, który nagle uległ rozregulowaniu.
I zapewne gdyby nie lęk jej matki przed zabiegiem aborcji nie ujrzałaby tego
świata.
W tym czasie  jej rodzice mieszkali razem z matką jej ojca, która chętnie zdjęła
z bark synowej trudy opieki nad niemowlakiem.
To babcia się  opiekowała Michaliną, szyła dla niej sukienki, wychodziła
na spacery, opowiadała bajki, tłumaczyła jej świat.
Ojciec Michaliny był naukowcem i z wyżyn swego wielkiego intelektu nie
dostrzegał małej, chudej blondyneczki. Wraz z żoną prowadził "światowe
życie", w którym niemal nie było miejsca na dziecko, zwłaszcza dziecko płci
żeńskiej.
Nie wiadomo co prawda, czy gdyby Michalina była Michałem jego stosunek
do dziecka byłby lepszy.
Oboje rodzice uważali, że dziecku nie są potrzebne zabawki, powinno samo
sobie znalezć coś do zabawy. Bo dziecko powinno być kreatywne.
Kreatywność to było ulubione słowo w tej rodzinie. Patykiem znalezionym na
spacerze przecież też się można pobawić- może być strzelbą, ołówkiem do
rysowania na piasku, a połączenie patyka i pokrywki z  garnka  to przecież niemal
perkusja.
Ubranie - minimum, żeby się czasem dziewczynce w głowie nie przewróciło.
Ale sukienki nie kupne- co najwyżej te, które babcia sama uszyła.
Gdy Michalina  miała pięć lat została wysłana na "kolonie letnie" - prywatne.
Nie były to żadne oficjalne kolonie, po prostu pewien leśniczy przyjmował na
okres letni  " miastowe dzieci" do swojej leśniczówki.
Michalina  z początku bardzo się z tego wyjazdu cieszyła. Lubiła wyjazdy do
lasu,wyobrażała sobie jak to będzie pięknie, bo w leśniczówce będą psy. koty,
kury i może nawet sarenka. Obecność  sarenki w leśniczówce to był wymysł
matki, żeby małą zachęcić do wyjazdu.
Pobyt w leśniczówce był jednak rozczarowujący - oczywiście nie było sarenki,
 kury były w ogrodzonym dużym kojcu, psy na uwięzi, a dzieci państwa
leśniczych były starsze od Michaliny i wcale nie chciały się z nią bawić.
Michalina włóczyła się trochę po podwórku i codziennie coraz dalej odchodziła
od domu.
Stosunkowo niedaleko od leśniczówki był staw. Brzegi były porośnięte tatarakiem,
 w jednym miejscu był pomost, nieco zdewastowany, który dość daleko wchodził
w staw. Michalina zostawiała buty na  brzegu stawu i siadała na pomoście- gdy
było gorąco to zanurzała stopy w wodzie, ale najczęściej kładła się na deskach
pomostu  na brzuchu i obserwowała co się dzieje w wodzie.
Gdy znudziło się jej obserwowanie  narybku wracała  na podwórko leśniczówki
zbierając po drodze kwiatki i różne liście, kawałki kory, patyki.
Nikomu nie przyszło do głowy, by zainteresować się dokąd ona chodzi.
Pewnego dnia, przed południem, zupełnie niespodziewanie przyjechali rodzice
Michaliny, którzy nagle przypomnieli sobie, że trzeba sprawdzić jak sobie radzi
na koloniach ich dziecko.
Dość szybko okazało się, że nikt nie wie gdzie się mała podziała. Trójka dzieci
pana leśniczego, on i jego żona rozpoczęli poszukiwania. Po lesie niosły się
echem wołania. Nikomu nie wpadło na myśl, że mała może siedzieć  nad stawem,
ponieważ dzieci nigdy jej tam nie zaprowadziły - staw był głęboki i nie wolno
im było się tam bawić.
Michalina leżała na pomoście, słyszała nawet te wołania, ale nie chciała by
ktokolwiek jej przeszkadzał.
Dobrze zawsze wyczuwała porę  zbliżania się posiłku, bo informował ją o tym
jej własny, kurczący się z głodu żołądek.
Gdy znów usłyszała wołania i tym razem rozpoznała wołający ją głos ojca
szybko powróciła do rzeczywistości- pożegnała maleńkie rybki, ostrożnie
wróciła na brzeg stawu, włożyła tenisówki i pobiegła w stronę leśniczówki.
Po drodze spotkała jedno z dzieci, które czym prędzej chwyciło ją za rękę i
pociągnęło za sobą. Gdy Michalina dotarła na podwórze stanęła wystraszona-
matka była zapłakana, pani leśniczyna coś jej tłumaczyła i obie doskoczyły
do Michaliny wypytując, gdzie była.
Michalina, bardzo zdziwiona tym wszystkim wyjąkała, że nad stawem, na
pomoście wśród szuwarów, bo codziennie tam siedzi  i  podgląda małe rybki.
Oj działo się wtedy, działo. Matka Michaliny wrzeszczała na panią leśniczynę,
że nie pilnowała powierzonego jej opiece dziecka, pani leśniczyna tarmosiła
swą starszą córkę, że nie pilnowała małej, po chwili do ogólnej awantury
dołączył ojciec Michaliny, który zarządził natychmiastowy powrót dziecka
do Warszawy.
Ponadto zażądał zwrotu pieniędzy, które zapłacił z góry za miesiąc pobytu
i zagroził, że jeśli tych pieniędzy zaraz nie  dostanie to zgłosi na  milicję fakt,
że leśniczy prowadzi nielegalne kolonie letnie.
I tak wyglądały pierwsze kolonie letnie Michaliny.
Gdy poszła do szkoły regularnie  jezdziła na kolonie letnie, ale nie była
z tego faktu zadowolona. Była przyzwyczajona do samotności, zle się czuła
w dużej grupie.
Właściwie to nigdzie  nie czuła się dobrze- w domu nadal czuła się jak
piąte koło u wozu, wiecznie słyszała od ojca, że jest nieukiem bo ma słabe
oceny, miała żal, że inne koleżanki  mają po kilka ładnych, wyjściowych
sukienek, a ona ma jedną. Któregoś dnia zwierzyła się babci, że chciałaby
wreszcie pójść do teatru w czymś innym niż "szkolny strój  galowy", ale
jedyna sukienka zrobiła się za ciasna i zbyt krótka.
Wtedy  babcia zakupiła materiał na dwie spódnice i dwie  różne bluzki i w kilka
dni uszyła dla niej jedną spódnicę wąską a drugą rozkloszowaną i dwie bluzki.
Trud babci nie został doceniony  przez rodziców Michaliny- zdaniem matki babcia
robiła wszystko, żeby się Michalinie zupełnie przewróciło w głowie.
Gdy Michalina była w liceum została wysłana na obóz młodzieżowy w Tatry.
Wróciła zachwycona, ale przywiozła ze sobą psa. Biała puszysta kulka miała           
być owczarkiem podhalańskim, ale w ciągu  trzech miesięcy  pies zżółkł i
wyglądał jak mieszanka szakala z podhalanem. Zapewne dlatego baca nie wziął
za niego ani grosza.
Ale piesek był bardzo przywiązany do Michaliny i nawet podbił serce jej matki.
Nie jeden raz futro psa było zraszane łzami Michaliny a pies zlizywał z jej
policzków słone łzy.
Cztery lata liceum minęły dość szybko, z trudem, na trójeczkach przeszła
Michalinie  matura.
Oczywiście musiała wysłuchać monologu ojca, w którym usłyszała jaka to z niej
głupia dziewczyna, że wstyd ojcu, że ma taką córkę, że lepiej będzie jeśli pójdzie
do jakiejś pracy lub wyjdzie za mąż i wyprowadzi się z domu.
Matka radziła jej, żeby koniecznie poszła do pracy, bo z takimi stopniami
z całą pewnością nie dostanie się na studia.
A babcia, wysłuchawszy kazań wygłoszonych przez oboje rodziców
powiedziała Michalinie, że  najlepiej będzie gdy jednak zrobi jakiś dyplom
i jeżeli się dostanie na studia to babcia kupi dla niej mieszkanie- kawalerkę, bo
na większe to jej nie stać. Ale na razie niech Michalina poszuka jakiś wydział,
na który nie ma wielu chętnych i oczywiście niech nie mówi rodzicom nic
o tym, że babcia kupi jej mieszkanie.
Michalina wynalazła mało "obłożony" kierunek - slawistykę. Postarała się nawet
o stare skrypty, poczytała je, uzupełniła nieco swej wiedzy i ku zaskoczeniu
rodziców została przyjęta na studia.
Nie wiadomo co za geniusz układał plan wykładów, ale składał się on głównie
z tzw. "okienek". I tak naprawdę to była strata czasu, bo np. pierwszy wykład był
o 9,00 rano, a następne 2 lub  trzy godziny pózniej. Jeżeli ktoś mieszkał blisko to
spokojnie mógł spędzić ten czas w domu, ale Michalina mieszkała daleko od
uczelni. Poza tym część zajęć odbywała się w różnych miejscach stolicy, część
w śródmieściu, część  na Mokotowie a nawet na Ochocie.
                                                      C.D.N.


7 komentarzy:

  1. Troche jakbym o sobie czytala. Wymagajacy i nie rozumiejacy rodzice i jedyna dobra dusza to babcia. Podobnie bylo w mojej rodzinie.

    OdpowiedzUsuń
  2. Moi to byli tak zabawni, że nawet na myśl im nie przyszło, że dziecko potrzebuje rodziców- od czwartego roku życia wychowywałam się u babci, matki mego ojca. Druga babcia zeszła z tego świata gdy miałam rok. Gdyby nie babcia skończyłabym dość szybko swój żywot bo miałam zakażenie grużlicze, o czym moja matka nie miała pojęcia.I o tym, że ona sama ma gruzlicę też nie miała pojęcia.Taka mało pojętna była.;)

    OdpowiedzUsuń
  3. Często dopiero babcie mają już na tyle spokoju w sobie, że umieją dostrzec, czego potrzebuje dziecko. Też mi nie kupowano zabawek, lalek ani misia. Za pierwsze kieszonkowe sobie sama kupiłam lalki, apotem jedna znajoma nauczyła mnie szyć najprostsze rzeczy i poszyłam tym maleńkim lalkom piękne stroje, a nawet kapelusze i buty.
    I też miałam wrażenie, że głównie rodzicom przeszkadzam.
    Do dziś nie mam przekonania,że w ogóle wiedzieli, po co mnie sobie sprawili. Pewnie dlatego, że wtedy chociaż jedno dziecko należało mieć, żeby mieć komu zostawić to, czego się dorobiło.
    Tyle, że ja byłam lotna i sobie świetnie w szkole radziłam. Ogólnie ze wszystkim sobie od dziecka sama musiałam radzić, bo wiedziałam, że na oparcie to nie mam co liczyć...
    A takie piękne były pozory!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No i dlatego jestem zwolenniczką bardzo świadomego macierzyństwa. Jak się przyjrzeć macierzyństwu z bliska to proporcje pomiędzy "frajdą" a "problemami" są jak 1:10. Zachwytu, przyjemności i radości jest zdecydowanie mniej niż wszystkich kłopotów związanych z posiadaniem dziecka.Rozumiem ludzi, którzy nie decydują się na posiadanie dziecka- kwestia mieć dziecko lub nie, powinna być zawsze świadomym wyborem ludzi a nie nakazem otoczenia. To co obecnie dzieje się u nas w kwestii macierzyństwa jest fatalne - jeżeli państwu zależy na zwiększeniu ilości obywateli to powinno zapewnić warunki by rodziło się jak najwięcej dzieci zdrowych i by każda rodzina umiała to dziecko wychować na zdrowego, dobrego obywatela.Bo ochrona "życia poczętego" jak na razie procentuje zwyżką urodzin głównie w środowiskach patologicznych.Gdy słyszę jak to na porodówkę trafiają kobiety w trupa pijane a dziecko rodzi się z głodem alkoholowym to aż mnie mdli.

      Usuń
  4. To dlatego romanse przesycone miłością tak dobrze się sprzedają. Tam przez chwilę czytelniczki wchłaniają cudzą wymyśloną miłość, której tak brakuje im w realu... Te mądrzejsze, które swoje doświadczenia przerobiły na hart ducha i samodzielność są odporne na przeciwności i życiowo przygotowane, zdobywają zawód i często piastują ważne stanowiska. Niestety recepty na życie nie ma.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wiesz Joasiu, człowiek to takie dziwne zwierzę- nawet mając receptę na udane życie zapewne by z niej nie skorzystał tylko wymyślał coś nowego, odmiennego. Tkwi w nas jakiś gen niedowiarstwa.

      Usuń
  5. Na koloniach byłam chyba raz ze starszą siostrą. Liceum tak jak Twoja bohaterka zakończyłam maturą na 3, ale na studia się dostałam, choć nie była to slawistyka. Mnie ubrania przeważnie szyła matka i bardzo sobie je ceniłam. Siostra była bardziej wybredna.

    OdpowiedzUsuń