Milosz odwiózł ich na kwaterę, wyściskali się wszyscy na "do widzenia" tak serdecznie jakby byli niemal rodziną i gdy tylko się wszyscy odświeżyli Wojtek powiedział- nie mam pojęcia jakie tu są obyczaje gdy się do kogoś idzie po raz pierwszy w odwiedziny. Chyba zadzwonię do Ondreja. On chyba będzie wiedział. Szkoda, że nie pomyślałem, żeby wziąć ze sobą z Warszawy jakiś album o Warszawie. W tym układzie zostaje nam tylko jutro wypad do Kieżmarku i może tam nam coś w oko wpadnie. Albo wypad do Zakopca bo tam jest fajna duża księgarnia i zawsze mieli całkiem spory wybór książek w języku obcym, czyli angielskim. Jutro nie będziemy nigdzie wędrować, bo to jednak był niezły kawałek drogi. A nie sądzę by nas zaprosili na 12,00 w południe, bo on jednak przecież pracuje.
A właściwie to jesteśmy gapy - stwierdził Michał - bo może by się jemu przydał jakiś do niego dopasowany nieduży programik komputerowy do obsługi tego jego biura. Nie sądzę - stwierdził Wojtek-to jednak za malutkie biuro, bo ono jednoosobowe, ale jedno co mu mogę obiecać, że jeśli będzie mu się opłacało rozszerzyć działalność, to mu wtedy jakiś nieskomplikowany w obsłudze programik ułożę - powiedział Wojtek. On jako ratownik medyczny to figuruje w górskim pogotowiu, ale nie jest tam na etacie, ma uprawnienia przewodnika tatrzańskiego i czasem prowadzi też na Łomnicę - powiedziała Marta. Te wiadomości mam z informatora. A w kwestii przychodzenia w gości z czymś w garści - czy nie jest to aby głównie nasz ojczysty obyczaj? - zapytała Marta.
To wielce prawdopodobne - wszak zawsze się przychodzi albo z kwiatowym albo ze sztywnym bukietem, albo z niczym - gdy się idzie do was, bo ty zawsze przypominasz by nic wam nie przynosić - odpowiedział za wszystkich Andrzej.
No bo skoro ja kogoś zapraszam to znaczy, że jestem na to przygotowana finansowo, psychicznie i fizycznie - powiedziała Marta. Zauważ, że jak idę do was to jedyne co mi się zdarzało to coś dla dzieci. Wam nic nie przynosiłam. Przynosiłaś kwiaty - wypomniał Andrzej.
A czy ty wiesz, że te klocki literki to są cały czas w użyciu? Obaj wciąż układają jakieś wyrazy. Ostatnio Piotrek dał popis - ułożył słowo "dupa". Z trudem zachowałem powagę i wytłumaczyłem, że to brzydka nazwa, podałem inne, równoznaczne nazwy i tylko czekam, gdy ułoży następne wulgarne określenie. I czy będzie przez "H" czy może "Ch". Podobno był taki napis na murze altany śmietnikowej w pobliżu poczty. I były pomazane też ściany stojących w pobliżu świeżo odmalowanych bloków. Mojego ojca szalenie to zezłościło, bo akurat nieco te smętne bloki pojaśniały po nałożeniu nowych tynków, to jakieś małpoludy to zabrudziły.
Bo teraz to za mało zadają dzieciakom do domu, skonstatował Wojtek. Nasze pokolenie miało tyle pisania w domu, że nikomu nie wpadło do łba, żeby jeszcze gdzieś po ścianach pisać. I chyba albo jeszcze nie było albo była szalenie droga farba w spreyu. No i jakimś cudem nie było ani dyslektyków ani dysgrafików a dyktanda były dwa razy w tygodniu. I były wypracowania z polskiego na kilometry mierzone. A tata Marty, gdy tylko wracał do domu to zaraz wypytywał nas co było danego dnia w szkole. On chyba miał zapisany plan lekcji, bo zawsze gdy już mieliśmy "poważniejsze" przedmioty to wypytywał nas czy wszystko dobrze zrozumieliśmy a potem tak jakoś podpytywał, że mieliśmy w domu drugą lekcję fizyki lub innego z przedmiotów - tata nas nauczył, że cały czas otacza nas chemia i fizyka i nagle się okazywało, że wcale nie jestem głąbem z fizyki czy też z geografii - dopowiedziała Marta. A chyba najważniejsze, że nauczył nas byśmy z nim o wszystkim rozmawiali. Tata zawsze traktował nas tak, jakbyśmy byli dorośli, którzy tylko są nieco niedouczeni, ale którzy są w stanie wszystko zrozumieć.
I nie wyśmiał mnie gdy mając trzynaście lat powiedziałem mu, że gdy dorosnę to się ożenię z Martą. Za to bardzo delikatnie za jakiś czas mi tłumaczył, że nikt nie jest w stanie tak na 100% przewidzieć czy jego plany się spełnią bo my się po prostu zmieniamy, zwłaszcza w tak młodym wieku - wspominał Wojtek. Nawet nie macie pojęcia jak ja nienawidziłem moich rodziców gdy mnie zabrali do Austrii na czas liceum- nie dość, że niemiecki to rozumiałem piąte przez dziesiąte to matka mi podsuwała tamtejsze panienki. Dobrze, że choć na wakacje ( choć nie wszystkie) mogłem tu być. No i nie da się ukryć, że poczty obu państw nieźle się na nas wzbogaciły, choć część korespondencji szła kurierem, głównie to ode mnie do Polski. Ja się zatruwałem myślami, że ona na pewno ma tu jakiegoś chłopaka, a ona tak samiutko myślała o mnie.
Dla mnie - powiedziała Marta - było więcej niż pewne, że zostaniemy małżeństwem, choć przez cały czas jego studiów on nic na temat małżeństwa nie mówił i nawet podejrzewałam, że ma jakąś babkę, ale on to samo myślał o mnie. A on dopiero po swoim absolutorium ćwierknął coś o małżeństwie. Michał pokiwał głową - bo Wojtek jest z tych, którzy uważają, że jak się o czymś za dużo gada na zapas to bardzo mało potem z tego wychodzi. I trudno się z nim nie zgodzić - na ogół tak się jakoś dzieje, że gdy się o swym jakimś planie wciąż mówi to najczęściej nic z tego nie wychodzi.
Wojtek i Michał są mentalnie szalenie do siebie podobni - stwierdziła Ala. Michał długo do mnie przyjeżdżał, pomagał mi w wielu sprawach, ale nic nie mówił ani o swoich uczuciach ani o planach, a tymczasem był z wizytą u moich teściów, wszystko z nimi omówił, był nawet na grobie mego męża i dopiero wtedy powiedział, że powinniśmy się pobrać, bo Mirek na pewno będzie się lepiej hodował gdy będzie miał tatę w domu. A o Wojtku i o tobie to słyszałam odkąd tylko Wojtek wybrał Michała na swego promotora. Potem słyszałam o tym jakiego fajnego teścia ma Wojtek i żonę, która przyjechała zwalniając się z uczelni, by być blisko cierpiącego na obronę pracy magisterskiej męża. Marta śmiała się głośno- Michał wtedy wydedukował, że jak amen w pacierzu będziemy przyjaciółkami. Masz dobrego wróżbitę przy sobie!
A ja mam wrażenie, że jest jakaś ukryta poza naszą świadomością przyczyna, że Wojtek i ja poczuliśmy się nagle, po kilku przegadanych godzinach braćmi i że to właśnie ja miałem dyżur gdy Marta przygnała do szpitala Wojtka i to ja go operowałem - powiedział Andrzej. To był pierwszy w moim życiu pacjent, z którym gadałem po operacji na tematy nie związane ze stanem zdrowia. A potem był jakiś przełom w mojej psychice, bo zacząłem dostrzegać rzeczy, których wcześniej jakoś nie widziałem, a nawet jeśli je widziałem to nie bardzo wiedziałem jak zareagować. I kocham ich oboje tak samo mocno. I dzięki tej przyjaźni z nimi moi chłopcy mają normalną rodzinę, a ja odzyskałem rodziców i mam cudowną żonę, która dobrze wie jak czasem trudno jest nie zwariować wykonując ten zawód.
Marta zatelefonowała do Ondreja i powiedziała, że wycieczka w towarzystwie Milosza była super, że oczywiście trochę się zmęczyli, ale nic nikomu po wycieczce nie dolega i bardzo chcieliby się Miloszowi zrewanżować, tym bardziej, że on zaprosił ich do siebie na następny dzień. Po prostu chcieliby mu przynieść coś w prezencie, no ale mają spory kłopot, bo wcale właściwie faceta nie znają i niewiele wiedzą o nim od strony prywatnej. A jak wyście na niego trafili? - pytam, bo gdy ze mną gadał na temat wycieczki do jaskiń, to miałem wrażenie, że trafiliście do niego, a wiesz jak jest - każdy ma tu jakiś swój rewir i jaskinie to nie on obstawia. Marta zaczęła się śmiać - poderwałam go na Łomnicy, gdy czekaliśmy na swoją godzinkę zjazdu. I w trakcie rozmowy wpadło mi na myśl, że może nas na Rysy zaprowadzić no i zaprowadził i nawet moje dwie wątłe przyjaciółki, choć planowały pozostanie w domu to jednak się dowlokły na Rysy.
Ja wiem co jemu się marzy - zaśmiał się Ondrej- ma cztery łapy i nazywa się shepherd-dog, wiesz, taki bialutki podhalan. Tyle tylko, że musiałby pojechać w tym celu do Doliny Kościeliskiej, ale nie wie czy mu sprzedadzą. A na pewno chce, czy tylko tak gada? - spytała Marta. Bo wiesz - to pies, który wymaga jednak wytresowania, żeby z cudnej białej kuleczki nie zrobił się diabełek. Ale nie sądzę by hodowla była w samej Dolinie Kościeliskiej. Może po prostu w Kościelisku, w tej wsi? Tylko czy akurat będzie jakiś szczeniak na tyle duży, że można go zaraz zabrać to dość wątpliwe. Zaraz wrzucę w laptopa, może się czegoś dowiemy. W kwadrans później okazało się, że jest "do wydania" panienka, ma trzy i pół miesiąca, cena jak na trzy portfele nie zbijająca z nóg, ale trzeba by przyjechać następnego dnia do godziny 12,00. Wszystkie trzy dziewczyny ogłupiały dokumentnie i piały z zachwytu. Marta wypytała się odnośnie metryki psiny i czy szczenię jest zgłoszone w Związku Kynologicznym i powiedziała, że następnego dnia przyjadą obejrzeć to cudo. Wypytała jak mają tam trafić, właścicielka z kolei pytała skąd Marta jest, więc powiedziała zgodnie z prawda, że z Warszawy, ale psinka nie będzie mieszkała w stolicy ale poza miastem, w ogrodzie i na pewno będzie miała zapewnione wiele ruchu, bo kuzyn, dla którego chce kupić podhalana lubi dużo chodzić. Oczywiście wszyscy chcieli jechać po psa, ale w końcu dali się przekonać, że szkoda paliwa.
Następnego dnia rano Marta z Wojtkiem pojechali do Kościeliska. Bez trudu odnaleźli dom rodzinny, w którym na nich czekała sunia na tyle duża, że już nie wymagała matczynego mleka. Na miejscu Marta cieszyła się, że przyjechali sami, bo na terenie było kilka szczeniąt i jak powiedziała Marta jedno piękniejsze od drugiego. Były wyraźnie rozbrykane, bardzo przyzwyczajone do ludzi i uwielbiały głaskanie. Sunia, która dziś miała opuścić hodowlę miała imię LUNA. Bo ona urodziła się w czasie pełni Księżyca- powiedziała hodowczyni. Marta dostała wszystkie dokumenty, wykaz czym powinna być karmiona oraz wykaz tego, czego nie wolno jej dawać, miała tez już swoją książeczkę zdrowia i wykaz czym już była zaszczepiona oraz kiedy i jakie szczepienia ją czekają. Marta "zrujnowała" się jeszcze na akcesoria, czyli materacyk wypełniony trawą morską, obrożę i smycz. Dostała też instrukcję jak ma być zrobiona dla niej buda. Szczenię było w tej chwili wielkości cocker spaniela (dorosłego), a sądząc po rodzicach to będzie z niej duży pies. Widać było, że pani hodowczyni ma łzy w oczach, ale widząc, jak Luna przytula się ufnie do Marty, stwierdziła, że skoro Luna się do Marty przytula, to jest wszystko OK.
W drodze powrotnej Luna rozłożyła się na tylnym siedzeniu a łepetynę ułożyła na kolanach Marty. Jak było do przewidzenia Luna zrobiła na reszcie towarzystwa kolosalne wrażenie. Zaraz obiegła cały ogródek, była wyraźnie zaintrygowana obecnością kur za żywopłotem i nawet kilka razy dość śmiesznie szczeknęła. Marta wyniosła do ogrodu koc , na nim położyła psi materacyk i przyniosła z kuchni miseczkę z wodą. W kwadrans później Luna bawiła się dość dużą piłką i co chwilę wracała do Marty. Widząc to Marta zarządziła by wszyscy po kolei ją głaskali i tulili, żeby mała nie "przywiązała się" tylko do jednej osoby. Wszak tą jedną osobą miał być Milosz no i może Hanka? Około godziny piętnastej zadzwonił do Marty Milosz, mówiąc, że ma dla nich truskawki, więc je zaraz przywiezie. Ojej, a skąd ty je wytrzasnąłeś?- zdziwiła się Marta - ja tu nigdzie nie widziałam. Z miasta - byłem dziś w Kieżmarku i zawadziłem o targ. No to świetnie, ucieszyła się Marta- my też coś dla ciebie mamy, ale to nie truskawki. A co?- dopytywał się. Przyjedziesz to się dowiesz. To ja będę za 10 minut. No i fajnie- skwitowała Marta.
Szkoda, że już hacjendy nie mamy - smętnym głosem powiedział Michał. Pasowałby tam taki pies. Nooo, pasowałby - zgodziła się Marta. I widywałbyś go z raz na miesiąc. Bo przecież nie dojeżdżałbyś codziennie z hacjendy na Polibudę - trzeźwiła go Marta. No fakt. A Irka panicznie boi się dużych psów, ale waszej to się nie boi. No wiesz - Misia jest wielkości męskiego trampka - stwierdziła Marta, więc jakby na to nie spojrzeć to Irusia ma przewagę wielkości nad Misią. Misia to kieszonkowe wydanie psa i przejście z jednego końca ogrodu na drugi to już byłby dla niej bardzo długi spacer. To taki psi bibelot.
A to to będzie kawał psa- jej mamusia i tatuś to naprawdę duże psy. A duże psy dużo jedzą i wymagają dużo ruchu, zwłaszcza psy pasterskie, a Luna do nich należy. A Milosz ją sobie wytresuje i będzie miała sporo ruchu.
Milosz zaparkował pod bramą a Marta i Ala zasłoniły sobą Lunę. Ale Luna zorientowała się, że coś się dzieje, bo Milosz lekko zatrzasnął furtkę. Więc Marta wzięła Lunę za obrożę i pomału podprowadziła do niego Lunę mówiąc - zamieńmy się- ja wezmę truskawki a ty weź swojego psa, to znaczy swoją sunię.
Wcisnęła Miloszowi w rękę smycz i powiedziała do Luny - to twój człowiek, kochaj go. Lunie nie trzeba było dwa razy tego powtarzać, merdała ogonem i usiłowała wspiąć się na Milosza. Marta zabrała mu z ręki łubiankę z truskawkami i powiedziała - wróble ćwierkały, że chciałbyś mieć podhalana. To jest Luna, ma 3,5 miesiąca, czyli jest w wieku gdy najlepiej ją wydać z gniazda.
Będzie duża, jej rodzice są sporych rozmiarów. Przytul ją i dmuchnij w jej nosek swój oddech - tak się właściciel wita ze swym psem. Okrutna z niej pieszczoszka. Jest z hodowli Kościeliskiej. Dam ci zaraz jej książeczkę zdrowia, tam są jej dane biometryczne, wpis jakie szczepienia już ma oraz co i kiedy powinna mieć dalej. Jest już zarejestrowana w Polskim Związku Kynologicznym. I nie dawaj jej biegać po schodach dopóki nie podrośnie całkiem, żeby sobie nie uszkodziła stawów biodrowych. Jest też lista co powinna jeść i lista tego, czego jej nie dawać. Masz też dla niej materacyk wypchany trawą morską. Na razie powinna jeszcze sypiać w domu, ale za miesiąc to już będzie mogła spać sama w budzie. Jest też opis jak ma być zrobiona dobra buda. Jak podrośnie to oczywiście będzie musiała mieć grubszy materac. Na wszelki wypadek nie mówiłam, że ona będzie na Słowacji, bo wiem, że hodowcy wtedy albo wcale nie chcą sprzedać za granicę albo bezczelnie zawyżają cenę kilkakrotnie. Mam nadzieję, że ją pokochasz i będziecie razem dreptać po Tatrach- byle nie na Łomnicę. Ona jest już przyzwyczajana do suchego pokarmu - ma to tę zaletę, że szybko to można przygotować. I musi mieć cały dzień dostęp do wody. I nie dawać słodyczy psu a czekolady zwłaszcza. To wszystko co jest w jej książeczce to ci napiszę po angielsku.
Ja już ją kocham - cicho powiedział Milosz. A teraz powiedz ile ona kosztowała. Marta pokręciła głową przecząco - mniej niż w Warszawie, naprawdę. Poza tym to jest prezent od nas wszystkich- tak naprawdę to każdy z nas chciałby mieć psa, takiego pięknego zwłaszcza, ale nasz tryb życia w mieście nie służy psom. Ja akurat mam psinkę w domu - porzuconą przez jakichś drani nad morzem. Zaraz Wojtek znajdzie jej zdjęcie i ci pokaże. Psinka malutka a opiekuje się nią kilka osób. Na co dzień to siedzi z moją mamą w kwiaciarni i robi za maskotkę i na zmianę jest albo u nas albo u moich rodziców- wszystko zależy od tego jak wyglądają nasze rozkłady zajęć. Najbardziej lubi siedzieć w kieszeni bluzy taty Wojtka albo pod swetrem Wojtka. Jest wielkości męskiego trampka, na moje oko rozmiar 41. Nazwałam ją Misia i jest taką typową przytulanką. A ona mnie znalazła na plaży w Sopocie - po prostu przydreptała i przytuliła się do mojej nogi. Byliśmy wtedy w tak zwanej podróży poślubnej. Była straszliwie wychudzona, taka kupka nieszczęścia oblepiona brudem. No to ją wymyliśmy, potem wzięłam ją do weterynarza, była zdrowa tylko wygłodzona. Potem już w Warszawie badali ją w Instytucie Weterynarii bo nie wiadomo było na co ją szczepić, zaszczepili ją na to co uważali za stosowne i mała czasem jednego dnia jest w trzech miejscach- w kwiaciarni, w domu u nas lub w domu rodziców. Tyle tylko,że to wszystko jest blisko siebie, najdalej jest 200m od naszego mieszkania. A teraz to nasza Misia jest z tatą Wojtka i moimi rodzicami na wakacjach nad rzeką i zapewne jest noszona po lesie. A Twoja sunia ma na imię Luna, bo urodziła się w czasie pełni Księżyca. Zobacz - już cię zaanektowała i trzyma mordkę na twojej stopie.
Masz jakichś fachowców, żeby zrobili porządną budę dla niej? Powinna mieć izolację zarówno od zimna jak i od nadmiernego ciepła, tak jak dom ludzki. Milosz popatrzył na Martę i powiedział - to nie będzie podwórzowy pies, to będzie domowy pies. Oczywiście będzie miała na podwórku i budę, ale sypiać to będzie w domu. Zrobię dla niej równię pochyłą, taką z poprzeczkami. żeby nie chodziła po schodach. Wiesz czuję się w tej chwili tak, jak wtedy, gdy Hanka zgodziła się wyjść za mnie. Nawet nie umiem wam podziękować za Lunę.
Słuchaj Milosz- nie masz za co dziękować nam- dziękuj sobie za to, że jesteś taki jaki jesteś- jesteś naszym przyjacielem, jesteś jednym z nas, masz tak samo poukładane w głowie jak my, a w naszym gronie to jeden za wszystkich i wszyscy za jednego. Przemyśl sprawę tej fizjoterapii, rozejrzyj się czy są u was jakieś możliwości uzyskania dyplomu fizjoterapeuty. Bo pomyśl realnie- jak długo jeszcze pochodzisz po górach? Zresztą zimą nie chodzisz bo tylko ci stuknięci wiszą zimą na linach udając że są w Himalajach. A potem tacy jak ty muszą im gnać na ratunek i sami siebie narażają. Rozejrzyj się za jakimiś kursami fizjoterapii - fizjoterapeuci są zawsze potrzebni - w sanatoriach, w różnych SPA, w przychodniach gdzie jest rehabilitacja, w szpitalach. Sprawdź też Kraków i Zakopane. Ja się z kolei rozejrzę u nas. Ale wpierw sprawdź jakie tu są możliwości. I oczywiście eksponuj to, że masz za sobą 3,5 roku medycyny, czyli nie jesteś goły i bosy. A ja się rozejrzę jak to wygląda u nas - powiedział Andrzej. Z uwagi na to, że jesteś żonaty to byłoby lepiej byś nie jechał do Polski na jakieś studia. Zajrzyj do Smokowca, może tam są jakieś możliwości. I wszędzie eksponuj to, że masz za sobą te 3 ,5 roku studiów medycznych i jesteś ratownikiem medycznym, czyli nie jesteś zielony jak ogórek. I miej przy sobie te papierki z uczelni i papierek, że jesteś ratownikiem medycznym. Porób sobie kopie i uwierzytelnij je.
c.d.n.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz