piątek, 27 września 2024

Córeczka tatusia - 162

 Tegoroczna jesień była całkiem  miła - ojcowie Wojtka i Andrzeja z reguły w piątki robili  wypady na grzyby, choć  chwilami były to tylko wypady "po grzyby", bo jeśli po drodze stali sprzedawcy z grzybami to  dziadkowie  poprzestawali na kupnie   grzybów.  Potem  znajdywali  miejsce na "piknik", przebierali i  czyścili grzyby. Kupowali też jabłka  i inne owoce, warzywa  a nawet kartofle. A jabłka, które kupowali to były z reguły  stare,  znane od lat  odmiany, których teraz już nie było w sklepach. Bo te "stare odmiany" jabłoni owocowały nie co roku a co dwa lata, więc  się plantatorom nie opłacały do uprawy. Z niektórymi gospodarzami  dziadkowie  się niemal  zaprzyjaźnili, kupowali też  często domowego chowu kurczaki, wyhodowane na  prawdziwym  ziarnie i robakach  wydziobanych przez kury,  z raz  w tygodniu również jajka, z czasem , gdy sprzedający już nabrali do nich  zaufania, to  "zapisywali się" na cielęcinę, prawdziwą śmietanę i biały wiejski ser oraz warzywa. Kurczaki były  już  zawsze "sprawione", wystarczało je  tylko jeszcze raz opłukać, potraktować przyprawami  wg  własnego uznania i upiec. Oczywiście dziadkowie zaopatrywali w "prawdziwe produkty" nie tylko  swoją rodzinę  ale  również rodzinę Michała oraz rodziców  Marty. 

Marta, w  celu "ocieplenia kontaktów" podesłała nieco kosmetyków dla pań i dla dzieci. A dziadkowie zawsze  się dopytywali, czy gospodarze nie potrzebują przypadkiem  czegoś  "z miasta", bo teoretycznie był PKS do Warszawy, no ale zawsze mniej kłopotliwe byłoby dla gospodarzy by  to  towar do nich dotarł. Tata Wojtka cieszył się wielkim uznaniem pań  domu bo znał się na gotowaniu,  a z kolei tata Andrzeja  zawsze coś doradził w kwestiach technicznych budynku mieszkalnego, co trzeba koniecznie poprawić przed  zimą by jak  najmniej  ciepła uciekało z  chałupy. Czasem dziadkowie przywozili od  gospodarzy domowy smalec i cztery warszawskie rodziny zajadały się tym wielce niezdrowym , zdaniem dietetyków, produktem.

W listopadzie ojciec Michała "zapowiedział się" na grudzień i być może zostałby nawet na święta. A ty tato to prywatnie tu  się  wybierasz czy w celach służbowych? - spytał Michał.  A to ma jakieś znaczenie?- zdziwił się ojciec. Właściwie nie ma, zapytałem tak z przyzwyczajenia -  wyjaśnił Michał. Ale z uwagi na to, że chcemy spędzić święta razem z przyjaciółmi to wolałbym wiedzieć  wcześniej jak  mamy sobie te święta  zaplanować. Bo chcemy je spędzić  wszyscy razem, zapewne w domu Andrzeja. W sumie to będzie nas cała zgraja- 13 osób dorosłych i pięcioro nieletnich. Zastanawiamy  się z Wojtkiem  czy aby  nie lepiej wyjechać na święta do  prywatnego pensjonatu. Finansowo to będzie tak samo, tyle  tylko, że na pewno mniej się nasze panie narobią niż gdybyśmy robili święta w Warszawie. I muszę  tę decyzję jeszcze ze  wszystkimi przedyskutować. Bo razem z  dzieciakami to nas będzie 18 dusz, w tym pięcioro dzieciaków. 

To masz jakichś nowych  znajomych?- zdziwił  się ojciec.  Nie, cały  czas ten sam komplet- cztery osoby  dorosłe u Andrzeja plus dwójka dzieci,  u Marty piątka  dorosłych, ode mnie cztery dorosłe, bo przecież  Ziukowie są naszą rodziną no i trójka  naszych  dzieci.  Odkryliśmy pod  Warszawą bardzo miły prywatny pensjonat, który jest czynny i zimą, ale musimy szybko się decydować, żeby miejsca zarezerwować . Zajmiemy praktycznie cały pensjonat. Na szczęście to blisko Warszawy,  tam nawet chyba  miejskim autobusem  można  dojechać, bo to włączyli do jednej z  warszawskich  gmin,  no ale my pojedziemy swymi samochodami. Na  co dzień jesteśmy wszyscy tak zwanie  "zarobieni"  po uszy  i nie mamy  się kiedy  wszyscy razem spotkać, bo w weekendy to trzeba  co nieco w domu porobić i pobyć z  dziećmi.

Wiesz synu, mną się nie przejmuj, bo ja  nie przyjadę sam, przyjadę z przyjaciółką. Ale w tym układzie to może będzie lepiej gdy przyjadę wiosną - dni dłuższe i pogoda nie  zmuszająca do siedzenia  w domu. Michał uśmiechnął się sam do siebie i zapytał-  a ta twoja przyjaciółka to o ile lat jest młodsza ode mnie? Bo nawet jeśli jest ode mnie ze  dwa lata starsza to i tak wiadomo, że leci na twoje pieniądze i wygody życia z tobą a nie na ciebie.  Ojciec obruszył się  i powiedział - to tylko przyjaciółka i nie mam wcale zamiaru wiązać  się z nią na  stałe, nie  tęsknię za życiem małżeńskim. Dostatecznie  długo byłem żonaty. A testamentu nie mam zamiaru zmienić, więc jesteś zabezpieczony. 

Tato, mnie nie  zależy na dziedziczeniu jakiegoś majątku po tobie, ja  tylko nie chcę byś się czuł oszukany bądź wykorzystany. A czy ta przyjaciółka wie, że nie masz  zamiaru się z nią żenić?  No raczej  wie, bo  jej kiedyś, na samym początku powiedziałem, że nie mam zamiaru żenić się po raz  wtóry. Do biednych to ona nie należy, ma  własne pieniądze bo jest właścicielką salonu odnowy biologicznej, cokolwiek to znaczy. My nawet nie  mieszkamy stale  razem, to naprawdę jest  tylko przyjaźń. Po prostu razem chodzimy na różne imprezy, więc nie  zostanie twoją macochą. 

Po rozmowie z ojcem Michał zaraz  zatelefonował do Wojtka i opowiedział mu  o wszystkim. No popatrz, musimy chyba  już porozmawiać o świętach bo nas wszak będzie  sporo. Ja myślę, że faktycznie nie byłoby źle zadekować się tam na święta- stwierdził Wojtek.  Ja zaraz pogadam ze  swoimi , a właściwie  to tylko z rodzicami Marty muszę pogadać, bo my dwoje i mój ojciec to wiadomo, że musimy być  razem. No i do Andrzeja też zatelefonuję. Wiesz, on ma taki zawód, że może być różnie, ale im  wcześniej zgłosi urlop tym jest większa  szansa, że mu nie wcisną jakiegoś dyżuru. Zresztą on  chyba dlatego brał tak nałogowo te  niedziele, żeby mu potem nic nie  bruździło w święta. Rodzice  dziś jak  zwykle wpadną do nas po  Misię by ją  wziąć na spacer, więc im  wpuszczę sprawę. Za nich i za rodziców to ja zapłacę, to będzie prezent od nas  dla nich- lepsze to niż jakieś duperele pod  choinkę. Pod choinką to będą tylko prezenty dla dzieci. Dla naszych pań też będzie lepiej gdy nie będą musiały sterczeć przy garach, bo wiadomo, że wtedy nasza pomoc  jest raczej iluzoryczna. Oby tylko była pogoda jakaś naprawdę zimowa, to wtedy dzieciaki miałyby frajdę.  Trzeba się tylko zdecydować czy dzieciaki mają tam zostać aż do Nowego Roku z dziadkami. Wiesz - gdyby był śnieg to mogliby tam siedzieć aż do Nowego Roku włącznie, no ale jeśli będzie deszcz zamiast  śniegu, to oni się tam urwą z nudów. Ja myślę, że my chyba  tylko na święta tam pojedziemy, a resztę to sobie zorganizujemy w Warszawie - stwierdził Wojtek. Poza tym na razie  to nie  wiemy co o tym wszystkim myślą nasze żony. Wiesz - my to nie mamy dzieci, nam właściwie jest dość obojętne  gdzie wylądujemy na święta. Na Sylwestra to my z Martą raczej nie będziemy reflektować w jakimś publicznym miejscu, więc albo zrobimy coś takiego jak w ubiegłym roku albo posiedzimy przed telewizorem. Te wszystkie "bale" to są do niczego - jedzenie kiepskie, stolików ze dwa razy  więcej niż być powinno a do tego nigdy nie wiadomo jaka będzie pogoda. Podejrzewam, że Sylwester będzie u nas, bo w razie  czego to nie będzie problemu z noclegiem. Jakby na  to nie  spojrzeć to mamy wszak cztery pokoje. Swoją  drogą to nie mogę  się oprzeć  wrażeniu, że ten rok jakoś podejrzanie szybko mija. Gdy byłem dzieckiem  i chodziłem do  szkoły to tylko wakacje jakoś podejrzanie  szybko mijały, a  rok szkolny to się wlókł niesamowicie.  Teraz to czas mija mi jakoś szalenie  szybko. Dopiero co byliśmy na Słowacji a już musimy myśleć o Sylwestrze.  Gdy ostatnio rozmawiałem z Miloszem to proponował byśmy przyjechali do nich w lutym lub w marcu na  narty i stwierdziłem, że to zupełnie nierealna sprawa. I tak sobie przypomniałem, że kiedyś mi  się wydawało, że bycie dorosłym to niezmiernie fajna  sprawa i że gdy wreszcie będę dorosłym i będę pracował to świat będzie do mnie należał . A tu się okazuje, że może byłoby stosunkowo nieźle, gdybym miał tzw. wolny  zawód, ale tak  naprawdę to mało kto ma taką pracę, że ma dużo wolnego  czasu a do tego i sporo gotówki. Ja  w każdym razie nie  znam takich co mają wolny zawód i mają dużo wolnego  czasu i jednocześnie dużo pieniędzy.  Bo zarabianie pieniędzy pochłania furę czasu.  Tak z ręką na  sercu, to uważam, że nasza praca na tle innych zawodów to sprawa świetna- jakby na to nie spojrzeć  to nie jest źle - przynajmniej  mnie nie jest  źle. Trochę mnie  "gniecie" ten doktorat, no ale jakoś to przetrzymam - mój ojciec zawsze mi powtarza : pamiętaj, że zawsze może  być gorzej niż jest. No i ma rację.

Po serii narad postanowiono, że ponieważ w okresie świąt nie  grozi zimowa pogoda i na śnieg lub mróz to raczej nie ma  co liczyć, więc wyjazd z Warszawy raczej odpadał. Koniec końców święta wszyscy w tym roku obchodzili oddzielnie, we własnym  rodzinnym  gronie, a Sylwester, tak jak i rok wcześniej miał być u Marty i Wojtka, z tym, że umówili  się, co kto w domu u siebie "upichci" i przyniesie ze  sobą. Nie  było problemu z umówieniem się co kto  przyniesie i oczywiście wiadomo  było, że w tym układzie będą wszyscy nocowali u Marty i Wojtka, wyśpią się do oporu, w Nowy Rok  zjedzą wspólnie śniadanie i to będzie  bardzo miłe rozpoczęcie  kolejnego roku. Ojciec Wojtka tym razem zdecydował się by razem z rodzicami Marty wybrać  się na koncert do Opery. Będą jechali jednym samochodem i po koncercie "podrzucą" go do jego mieszkania. 

Słodkości na święta i Sylwestra tym razem nie  były dziełem Marty ale zamówione były w nowo otwartej cukierni, a że obiekt  był na etapie "zdobywania klientów" ceny były atrakcyjne, a wyroby smaczne. To co miało być podane na kolację było rodem od zaprzyjaźnionych "wieśniaków"- zaopatrzenie dostarczyli do domu ojcowie - tym razem była nawet wiejska kiełbasa, wędzone kurczaki i naprawdę bardzo smaczna  szynka oraz "domowa  mielonka", czyli mięso mielone przygotowane jak na kotlety mielone, ale zawekowane w słoikach. Marta zrobiła  tym razem zupę grzybową z grzybów zbieranych przez ojców. O północy "przyszedł" mail z życzeniami  wszelkiej pomyślności od rodziców Marty i Wojtkowego taty, z dopiskiem, że koncert bardzo, bardzo udany. Tym razem Misia spędzała Sylwestra razem ze  wszystkimi, ale najwięcej  czasu spędziła przytulona do Andrzeja, który właściwie nie  wypuszczał jej z rąk. A  że Misia ogromnie lubiła być stale głaskana i przytulana to oboje  byli  bardzo zadowoleni. Pogoda rzeczywiście w niczym nie przypominała zimy, co prawda nie przekraczała plus 5 stopni ciepła, więc  było raczej zimno niż  ciepło, za to deszcz nie  żałował sobie i padał jakby mu za to ktoś płacił. Było tak wrednie, że nawet nikt nie odpalał tym razem petard, a Misia postawiona na mokrym trawniku, osłaniana Wojtkowym parasolem z wielką odrazą postała minutę i łaskawie się wysikała, natychmiast przytulając  się do nogi Wojtka o prosząc by ją zdjąć z tego mokrego zimnego trawnika. W domu, wytarta i wysuszona suszarką wprosiła  się na "ręce głaskające", czyli Andrzeja i spała razem z Andrzejem i Marylą niemal do świtu- wg Andrzeja wyniosła  się do swojej budki około piątej rano - chyba  było jej za  ciepło pomiędzy Andrzejem a Marylą.

Nowy Rok rozpoczął się tak mniej/ więcej bliżej południa, deszcz nadal padał a niebo zaciągnięte bardzo ciemnymi  chmurami nie  zapowiadało szybkiej poprawy pogody. Biedna Misia znów musiała odwiedzić bardzo mokry trawnik i baaaardzo długo stała pod daszkiem  nad  wejściem do budynku, w końcu została wyniesiona na trawnik, co bardzo się jej nie podobało. Tym razem była  z Martą, która weszła razem z  nią na trawnik i osłaniała psinę parasolką. 

Śniadanie wprowadziło wszystkich w nieco lepszy nastrój i wszyscy cieszyli  się, że są jednak w mieście a nie pod Warszawą. Śniadanie jedli niespiesznie i ta  czynność zajęła im niemal dwie  godziny. Wszyscy orzekli, że to był najfajniejszy w ich życiu noworoczny poranek - nikt  nie  był zmęczony i śpiący, Marta powiedziała, że mogą przecież siedzieć u nich nawet  do wieczora, jest co jeść , kawy i herbaty ani też słodkości nie  zabraknie, obiadu też dla wszystkich wystarczy. Mogą się nawet i wina napić, bo wszak jest, a potem odpowiednio długo odsiedzieć. Wczesnym popołudniem goście postanowili jednak sprawdzić co porabiają ich rodziny i z wielkim żalem zaczęli się zbierać do domów. 

No widzisz Mała - powiedział Andrzej obejmując Martę - mam rację, że powinniśmy  wszyscy  mieszkać w jednym budynku i najlepiej  na jednym piętrze, albo tak jak mieszkaliśmy na Słowacji a nie  w trzech różnych miejscach w tak dużym mieście.  No to szukaj  w Warszawie takiego domu, który nie byłby na peryferiach miasta bo codzienne  dojazdy by nas  wykończyły, a jak znajdziesz to daj  znać- powiedziała Marta.  Ja to już wiem co znaczą odległe dojazdy w Warszawie bo jeździłam na  drugi brzeg przez całe  studia i cieszę  się, że teraz mam do pracy nieomal rzut beretem.Tak  się składa, że teraz to my  wszyscy mamy dość  blisko do swych  miejsc  pracy i nie  musimy  się wlec przez  całe miasto i poza tym zawsze możemy zmienić samochód na miejską komunikację, a większość nowych osiedli buduje  się teraz w przysłowiowych kartoflach i tracisz  kupę forsy na dojazdy swoje, a potem dojdą jeszcze  dojazdy dzieci do szkół ponadpodstawowych. Pomyśl chwilę - nawet Ursynów już się zrobił szalenie rozległy i niemal do Powsina dochodzi z jednej strony. Nie przeczę, że byłoby fajnie,  tak jak nam  było w  domu Ondreja, ale realia są takie  a nie inne.  Wiem- z ponurą miną odpowiedział Andrzej - ale trzymam rękę na pulsie i cały  czas sprawdzam domy na Sadybie. Stamtąd i Wojtek i Michał  mieliby dobry dojazd do pracy, a ty też nie jeździłabyś przez  całe miasto , poza tym byłaby to taka jak moja  jazda- pod  prąd w godzinach do i z pracy. I są tam  i szkoły i przedszkola i sklepy i różne punkty usługowe. Wiem - ale nie mam ochoty spędzić połowy życia na przeprowadzkach - odpowiedziała  Marta. Tu mam rodziców 200m od  siebie, tata Wojtka jest zaledwie o kilometr od nas. A praktycznie to jest głównie  z nami. To wszystko muszę brać pod uwagę - pomyśl o tym trzeźwo. Pomyślę - obiecał Andrzej.

                                                               c.d.n.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz