czwartek, 27 czerwca 2024

Córeczka tatusia- 139

 Jak zwykle zima  w Warszawie nie była  najmilszym zjawiskiem. Wojtek odkupił od znajomego kilka kompletów antypoślizgowych nakładek na podeszwy  butów. Kupił je  z myślą o starszym pokoleniu - trochę się namęczył z przekonaniem rodziców Marty, Andrzeja a i swego ojca, by jednak ich  używali gdy na  ulicy jest  ślisko. Najwięcej oporów to miał.....ojciec  Wojtka, zrzędząc, że Wojtek uważa go za jakiegoś "ciamajdę", ale gdy pewnego poranka zaliczył "niekontrolowany przyklęk" na podwórku, w  drodze do samochodu, to zaczął używać i przestał odstawiać  bohatera.

  Marta  średnio - przeciętnie dwa razy dziennie głośno wyrażała swe  zadowolenie z faktu, że nie  musi  przeprawiać  się codziennie przez Wisłę w godzinach  porannego i popołudniowego szczytu i ma  do pracy blisko.  Pod  koniec  stycznia zapadła ostateczna decyzja co do letnich wyjazdów. Po długich  dyskusjach stanęło na  tym, że do Sopotu pojadą rodzice Andrzeja z dziećmi i teściowie Ali z dziećmi  oraz ojciec Wojtka  z  Misią, bo pan kardiolog stwierdził, że  po prostu pobyt nad  morzem klimatycznie jest  znacznie dla niego korzystniejszy niż pobyt w górach. Oczywiście  tata nie ma  się wylegiwać  na  słońcu, ale  spacery brzegiem  morza i koniecznie w kapeluszu na  głowie  są jak najbardziej wskazane jak i dieta rybna.  A ponieważ okazało  się, że  Andrzej i  Michał to też  właściwie nie  znają Tatr, to postanowiono, że w tym sezonie pojadą  na trzy tygodnie w Tatry - dwa tygodnie będą po słowackiej  stronie a tydzień po polskiej stronie, w Bukowinie Tatrzańskiej. 

Marta, która była w czasach licealnych kilka razy po Słowackiej stronie  Tatr wybrała  na pobyt prywatne  kwatery w Lesnej - po prostu zarezerwowali dla siebie cały domek z przynależnym  do niego ogródkiem i małym, ogrodzonym  wybiegiem  dla......kur, w  związku  z czym mieli zagwarantowane "jajka prosto  od kury". Właściciel zapytał się, czy reflektują również na codzienną dostawę świeżutkiego  mleka, "prosto od krowy",  ewentualnie  na domowy, biały ser. Co do mleka, to Marta poinformowała właściciela domu, że nikt  z nich nie pije  mleka ani prosto od krowy  ani gotowanego, co najwyżej konsumują  zsiadłe mleko lub  jogurt. 

Słowak, właściciel domku, operujący angielskim niczym rodowity  Anglik, wpadł w zachwyt, bo on też preferował jogurt  i nauczył  się jak robić  jogurt i z kwadrans o produkcji jogurtu opowiadał. Poza tym powiedział, że on to "mieszka za miedzą" tej mieściny, ale codziennie rano będzie  przyjeżdżał bo przecież trzeba kurom dać świeże  jedzenie i wodę, zebrać świeżo zniesione  jajka i "przegrabić" kurzy wybieg, bo niestety kury nie mogą pojąć, by wydalać przetrawioną karmę tylko w jednym  miejscu.  A jeśli się codziennie   nie  sprząta ich  wybiegu to potem po prostu wokół kurnika   cuchnie.  Poza  tym to " kurza  zagroda" jest obsadzona dookoła żywopłotem a nad wybiegiem jest  "dach" z siatki, żeby ptaki drapieżne  nie atakowały  kur i ewentualnie kurcząt, bo raz  na jakiś czas jest "wymiana pokoleń" i wtedy są  kurczęta obok dorosłych kur. A kogut jest tylko "na przychodne", więc nie  będzie im nic  piało bladym świtem.  Marta rozmawiając z owym  właścicielem niemal pokładała  się ze śmiechu,   tak ją ta rozmowa rozbawiła.

W trakcie  rozmowy dowiedziała  się, że jej rozmówca ukończył anglistykę i jest "panem od  angielskiego" w szkole. A w  ogóle to będą mieszkać na kolonii wybudowanej dla  Romów, zresztą on też jest pół Romem a pół Słowakiem, jego mama jest Romką, a ojciec  Słowakiem.  Powiedział również, że jeśli będą  chcieli, to on im codziennie  rano dostarczy świeżutkie  pieczywo prosto z piekarni, które po prostu zostawi zawsze  w kuchni, a  jeżeli będą  chcieli to może i śniadanie na te sześć osób  zrobić - żaden problem dla niego. W domu to on jest od   robienia śniadań, bo jego żona rano to nawet  do pięciu nie jest w stanie policzyć, bo mają  w domu aktualnie maluszka płci męskiej jeszcze na  etapie  karmienia  co trzy godziny.  Marta  w  rewanżu opowiedziała  w skrócie  o tym, komu "zaocznie" wynajął swój domek i oboje  po niemal  godzinie zakończyli  rozmowę niczym para  starych , dobrych znajomych.   

Wojtek, który przysłuchiwał się całej rozmowie stwierdził, że sądząc z tej rozmowy to może im  się tam całkiem  dobrze mieszkać, a jeśli okaże  się, że zimą można tam bez tłumów pojeździć na  nartach to może i  zimą by tam  wyskoczyli, bo to w końcu niewiele  dalej niż do Zakopanego i zawsze będzie  można się stamtąd wybrać na Chopok, gdzie  są super  warunki narciarskie bo  są długie  trasy zjazdowe o różnej  skali trudności i cała "fura" wyciągów. Tyle  tylko, że tam poza "pędzlowaniem" tras to nie ma co robić. No ale jak na razie to załatwiają letni pobyt  a nie  zimowy. Wojtek  był zaskoczony cenami, bo Słowacja przestawiła się na  euro walutę i był to bardzo dobry pomysł, bo zaczęli bywać  turyści ze strefy euro, bo w porównaniu do Austrii to Słowacja  była niemal za darmo.  I, jak zauważyła Marta, dzięki temu  nie  było hord polskich  turystów, bo ich  zdaniem Słowacja  stała  się  zbyt  droga. 

Tego dnia  Marta zawiadomiła  Andrzeja i Michała o warunkach, jakie aktualnie  oferuje Słowacja i obaj stwierdzili, że to dobry  wybór. A na ten tydzień, który planowali spędzić w Bukowinie to  lokum  ma zapewnić "pan  majster", który przecież ma tam nadal "krewnych i znajomych". Marta  ze  swej strony przypomniała tylko Andrzejowi i  Michałowi o odpowiednim obuwiu, czyli o butach z cholewką chroniącą  kostki i na antypoślizgowej podeszwie. I nie  muszą to być buty do wspinaczki, ale do trekkingu, czyli  muszą  mieć  cholewkę chroniącą  staw  skokowy i dobrze  chroniące  stopę przed  wilgocią z  zewnątrz i jednocześnie dobrze odprowadzające  wilgoć gdy się  stopa spoci a podeszwa powinna mieć głęboki bieżnik. No nie  są to niestety buty  tanie, ale im wszystkim stópki już nie  rosną, więc takie  buty, gdy są  dobrej firmy to starczą im do grobowej  deski, bo przecież  będą je nosić tylko na górskie wyprawy. Dobrze jest  mieć  "fart" i trafić na moment, gdy producent  wprowadza nowy model i wtedy stary  model jest w niesamowicie  korzystnej cenie- tata Marty tak "upolował" buty "Wolfskin" za pół ceny, ale nie tylko  firma  Wolfskin tak działa- inne działają  tak samo. 

Marta opowiedziała Andrzejowi jak  kiedyś "upolowała trekkingi" za niecałe 30€ a zobaczyła  je na internecie. Poza tym były też w jednym ze sklepów ze  sprzętem sportowym i turystycznym, ale droższe niż  w sieci, choć już też przecenione  jako stara  kolekcja, więc przymierzyła je, skonstatowała, że taki rozmiar jest dla niej dobry, w sklepie się skrzywiła i powiedziała, że nie  czuje  się w nich dobrze, wróciła  do  domu i zamówiła je na internecie. Po prostu dobrze jest poprzymierzać buty w  sklepie, spisać  sobie  ich wszystkie  dane   z producentem włącznie  i potem zamówić  w  sieci według  tego co się przymierzyło. W sieci jest taniej, bo nie dokładasz swej  cegiełki do ceny utrzymania sklepu - tłumaczyła Marta. A najlepsze  z tego  wszystkiego, jest  to, że nauczyłam  się tego od  moich koleżaneczek ze studiów- co prawda to one nie kupowały butów trekkingowych ale na przykład jakąś ekskluzywną bieliznę damską, na przykład  biustonosze - truchtały do sklepu , tam  mierzyły, wszystko sobie  spisywały i potem zamawiały na internecie. Do tego to były  bystre, ale żeby zapamiętać różne procedury z zakresu medycyny  estetycznej to już im rozumu nie  starczało.  One niemal wszystko kupowały przez internet. Nie wpadłbym na  to - po prostu zawsze  miałem mały udział w sprawach domowych - przyznał  się  Andrzej.  

Wcale  ci  się nie  dziwię - stwierdziła Marta- zawsze  mi  się wydawało, że taniej  jest wyskoczyć do sklepu i tam  kupić,  niż zamawiać przez  internet i to nie w polskiej firmie  tylko gdzieś  w  świecie. One  niemal wszystkie  chodziły w  ciuchach z importu. Z drugiej strony to nie ma  się  czemu dziwić- większość  z nich mieszka tak  zwanie "daleko od  szosy"  i wypad do miasta  wojewódzkiego to zawsze bywał problemem bo to nie Ameryka i nie każda rodzina ma własny  samochód, a jak słyszałam to nie  do każdej mieściny dojedziesz pociągiem lub autobusem, bo teraz to nawet  sieć autobusowa jest mocno okrojona. W moim odczuciu to się w pewien  sposób cofamy w rozwoju, skoro dziewczyny mówią, że  "kiedyś to był PKS" i nim się dojeżdżało do jakiegoś  miasteczka ale ów PKS już nie kursuje, bo się nie opłaca przedsiębiorstwu utrzymywanie  tej linii.  Wiesz- transformacja była potrzebna, ale tak naprawdę to ja się nie  dziwię, że na tych wsiach zabitych dechami to kiedyś mieli lepiej, skoro kiedyś  kursował ten PKS a teraz  go nie ma, bo się nie opłaca.  Wpierw ogłupili ludzi gadką, że wszystko jest wspólne  a własność prywatna to zło samo przez  się. Teraz od kilku lat  dmą w trąbę na inną  nutę ale ludzie wcale od tego  nie mają lepiej. Nie  da  się ukryć, że nie każdy jest  w stanie stworzyć jakiś opłacalny biznes i z niego  się utrzymać. I to  nie chodzi o kapitał początkowy na stworzenie  go -  większość  nie ma nawet  bladego pojęcia o tym jak nawet najmniejsza  firemka ma  funkcjonować by utrzymała  się na powierzchni i  nie  zatonęła  w dżungli przepisów, nakazów i  zakazów, które nie do końca  są zrozumiałe i logiczne.  Znów w naszym kraju zabrakło  już przysłowiowej pracy od podstaw. 

Szczerze  mówiąc to byłam zdruzgotana niskim poziomem wiedzy tych  dziewczyn,  czułam się niczym antropolog Malinowski wśród  dzikich. Różnica polegała  głównie na  tym, że dla niego życie tych "dzikich" było przedmiotem jego badań, a mnie te dziewczyny raczej przerażały niż interesowały. Nie chodziłam co prawda  do elitarnej  szkoły, ale  gdy słuchałam ich opowieści o życiu ich i ich koleżanek, to czułam  się chwilami tak, jakbym  była  antropologiem na Wyspach  Trobrianda. Co zabawniejsze, to one wszystkie były w  swoich liceach bardzo dobrymi uczennicami. I mogę  cię pocieszyć, że i dla nich głównym kryterium okazywania miłości  był seks - nie inicjujesz to znaczy, że jej nie kochasz. Reszta się nie liczyła.

A wracając do wakacji - do Sopotu  pojadą  Andrzeju, tylko twoi  rodzice  z  dziećmi i Ziukowie z  dziećmi. Ojciec Wojtka i moi rodzice pojadą  do kuzynki Pati nad  Narew - kuzynka  Pati odziedziczyła tam jakiś dom letniskowy, ale boi się tam  sama mieszkać. Poza  tym ciągle  jeszcze przeżywa ponoć "zupełnie niespodziewany" zgon  swego męża, choć gdy się wie,  że facet ma raka płuc i właściwie  to ledwie dyszy, to chyba każdy zdrowo myślący człowiek może  się  liczyć  że taka ewentualność może lada  moment nastąpić. Zwłaszcza że  jej mąż nawet już po operacji usunięcia  jednego  płuca nadal palił papierochy, chociaż już nie trzy paczki dziennie. No a ja tak prawdę mówiąc wolę by ojciec Wojtka pojechał kilkadziesiąt kilometrów samochodem a nie trzysta. Nad  morze to  jednak już daleko, a on przecież zdrowy  to nie jest. Do tej miejscowości to jest raptem około sześćdziesięciu kilometrów i nie zasuwa  się setką lub więcej, bo  nie jedzie  się tam autostradą no i blisko to jest ,  więc nie ma się  co spieszyć. Poza tym na czas przejazdu to Misię wezmą do swego samochodu moi rodzice i teść zajmie się  tylko prowadzeniem samochodu a nie  będzie się  rozpraszał patrzeniem na to  co Misia robi.

No faktycznie - zgodził się  z nią Andrzej- masz rację.Trudno przewidzieć jak taką długą drogę do  Sopotu  może  znieść pacjent kardiologiczny. Ja to nawet  chciałem  zaproponować, żeby wasz ojciec pojechał do Sopotu pociągiem dzień później, to ja  bym  go odebrał z dworca i dowiózł na kwaterę. Misię i ojca bagaż to my byśmy  wzięli. Poza  tym taka zgraja dzieci może być już męcząca i jestem pewien, że czterech takich żywych chłopaków jak moi to może każdego zmęczyć - choć trzeba przyznać, że Ziuk to jakoś potrafi ich okiełznać. Ale ci moi to jakoś w  tym przedszkolu i  zerówce to wygrzecznieli - nie da  się ukryć, że Lena niczego jednak ich nie  nauczyła. Zdecydowanie  nieobecność Leny w ich życiu  wyszła im  na  zdrowie. 

A gdyby tylko dali  radę to nosiliby Marylę na rękach -na pierwszym  miejscu jest u nich Maryla, na  drugim dziadek, potem babcia a ja na końcu. Przestali się między sobą  szarpać. Piotrek, gdy jest coś dobrego na stole to wyraźnie sprawdza  czy wystarczy owych dobroci  dla  każdego. Już nie  wylatują na podwórko kiedy  tylko im się  zamarzy, zawsze wpierw  się pytają czy  mogą teraz iść na podwórko. I jeszcze  mówią  co mają  zamiar tam  robić.Gdy mama lub  Maryla zaserwują jakąś nową potrawę, to zawsze dzieciakom opowiadają co to jest, z czego zrobione i dlaczego dobrze jest by to zjeść.  Nim  dadzą tę jakąś  nowość na talerz to dzieciaki  dostają kawałeczek na  spróbowanie- jeśli zaakceptują to dostaną, a jeśli im  nie zasmakuje to nie ma  zmuszania ich  do zjedzenia tego. To jest patent  Maryli. Mój ojciec z początku patrzył na to nieco krzywo, ale Maryla mu tylko powiedziała, że  dziecko to też  człowiek, a każdy  człowiek ma jednak  inne upodobania smakowe, więc jeśli dziecku coś nie  smakuje to nie należy go do tej potrawy zmuszać- można spróbować podać ją do spróbowania za jakiś  czas- bo to, że coś nam smakuje   czy  nie - w dużej  mierze  zależy od tego jakie mamy wnętrze chemiczne  naszego układu pokarmowego. Tato łypnął na  nią, a potem powiedział - przepraszam córeczko, jakoś nie  pomyślałem o tym, masz rację. I był wzruszony, że ona  mu to powiedziała na osobności  a nie na "forum Romanum". Potem mi powiedział - ma klasę ta twoja dziewczyna!  Mój ojciec co wieczór, gdy już są w  swoich, łóżkach czyta im na  dobranoc jakieś książeczki dla dzieci. Ostatnio wynalazł  w którymś antykwariacie "Tajemnice Łazienek"- stara książka, wydana jeszcze  gdy ja byłem małolatem. I już  dziadek im obiecał, że gdy ją  skończy  czytać, to pojadą w  któryś weekend do Łazienek by zobaczyć to, o czym  dziadek im  czyta. Nie przypominam sobie  by ojciec  kiedykolwiek  mi czytał na  dobranoc. Powiedziałem o  tym Maryli a ona tylko pokiwała  głową - to chyba jasne, on wtedy miał na utrzymaniu mamę, dom i  ciebie, więc mama zapewne  ci czytała. On miał dość po całym  dniu pracy. Podziękuj mu za to, że teraz  czyta dzieciakom a nie zasiada przed telewizorem.

                                                                       c.d.n.


niedziela, 23 czerwca 2024

Córeczka tatusia - 138

 Ten  Sylwestrowy wieczór był inny , ale nic  w tym nie  było  dziwnego - Michał nie miał powodu  do radości, co było dla jego przyjaciół jasne  jak słońce.   Zaraz po wejściu do mieszkania   powiedział - nie umiem   wam nawet powiedzieć ile  dla mnie  znaczy fakt, że możemy z Alą  być w tej  chwili z  wami - jesteście po prostu  wspaniałymi naszymi przyjaciółmi. Rozmawiałem jeszcze raz z ojcem - powiedział, że o tym, że mama jest nieuleczalnie  chora to wiedział od  dawna, ale  jakoś  się  łudził, bo się  wszak w medycynie  cuda zdarzają, ale nie powiedziano mu, że mama ma jeszcze  tuzin innych chorób, które po prostu bardzo przyspieszyły postęp choroby. A poza tym, już po śmierci mamy lekarz powiedział, że jego zdaniem to i tak bardzo długo mama "trzymała  się nieźle" i sądzili, że  dłużej będzie żyła. Ojciec jeszcze  nie  wie kiedy przyjedzie  do Polski, ma  strasznie  dużo pracy, ale  to dobrze. Bezczynność pewnie  by go zabiła.

Około godziny 22,00 przyjechali  "państwo  doktorostwo", czyli Maryla i Andrzej.  Andrzej nie ukrywał, że nakłamali w  szpitalu, że muszą szybko wracać  do domu, no bo przecież dzieci  są  "na głowie ojca Andrzeja", bo złamana ręka  mamy jeszcze  się nie  zrosła.  A zdaniem fachowca, pod którego opieką była mama Andrzeja, ręka  zrastała  się "koncertowo", zupełnie tak jakby mama  była młódką  a nie emerytką. Pewnie jestem  dziwak, ale  zawsze   mnie te  wszystkie  szpitalne okazje denerwowały- powiedział  Andrzej-  chociaż  trzeba  przyznać, że w tym szpitalu przebiegały błyskawicznie i pacjenci  nawet  nie wiedzieli, że jest jakaś wewnętrzna "uroczystość".   Ale kumpel, który był w jednym ze stołecznych  szpitali położniczych opowiadał, że w Sylwestra panie pielęgniarki na oddziale  wcześniaków niemal poparzyły dziecko - dziecina była  cała w bąblach z przegrzania. Dobrze, że  się trafiła jedna przytomniejsza  i bardziej obowiązkowa  pielęgniarka i  zajrzała do maluszków i  szybko wstawiła dziecko do innego inkubatora, a ten, w którym dziecko było przegrzane opatrzyła   kartką, że jest zepsuty.

Andrzej wyściskał Michała i cichutko się  go  zapytał, czy on ma może zapotrzebowanie na jakiś "wyciszacz  psychiki", ale  Michał  powiedział głośno - nie  stary, dzięki, mnie wystarcza  to, że jesteśmy tu teraz z wami wszystkimi i wy mnie  rozumiecie. To jest najlepsze lekarstwo.  Tak naprawdę to  jestem  wdzięczny losowi, że mama nie  cierpiała bólu i że nie trwało to  wszystko zbyt długo. A poza tym powiedzmy  sobie  szczerze - nie jestem już młodzieniaszkiem a  sam bez  nich zostałem gdy tylko zacząłem studia. Gdy nie jest  się z kimś cały  czas w bliskim kontakcie i widujesz  go nie  częściej niż co dwa lub trzy lata, to odejście takiej osoby jest jednak mniej dotkliwe. Nie brzmi to miło, ale tak  to  właśnie  wygląda. Ziuki wzięli już  wczoraj  wieczorem dzieciaki do siebie, bo jak Ziuk to ładnie ujął, to dobrze nam zrobi gdy będziemy  mogli  sobie o całej tej  sytuacji porozmawiać  bez  ściszania  głosu. Ja ich oboje podziwiam i naprawdę darzę uczuciem - to nadzwyczajni ludzie. Są dla Ali i  dla mnie prawdziwymi rodzicami. A przy  tym wszystkim niczego nam nie narzucają - no naprawdę są kochani. 

No a poza tym mam w pracy Wojtka  na  wyciągnięcie   ręki, mamy  swój własny pokój i w razie czego zawsze mogę  się wygadać, gdyby  mi  się nagle zrobiło zbyt ponuro. Wojtek ostatnio wydębił dwie  nowe szafy na   akta i tak wszystko poprzestawialiśmy, że nikogo nam nie dokooptują i jeszcze nam współczują, że mamy taki ciasny pokój. A Wojtek dodał  - i strasznie  się wycwaniliśmy - gdy nas  nie ma to pokój jest zamknięty na klucz. Zainwestowałem w nowy zamek Yale i w klucze i tak żeśmy wszystko poustawiali, poprzestawiali, że mamy intymny kącik na kawę, niewidoczny dla wchodzących i tam  stoi nasz własny express do kawy. Sami sobie w pokoju  sprzątamy o co pani sprzątająca nie ma na  szczęście  do nas  żalu.

Z pół godziny przed północą przyszli rodzice Marty, wyściskali dzieci własne i "przyszywane" i....zabrali do siebie Misię, żeby "młodzież" mogła  rano spokojnie pospać a nie  zrywać  się by pójść   "ze psem" na poranny  spacer. W tym układzie Andrzej szybko zdecydował, że oni też  zostaną "u Wojtków" na noc i poinformował o tym  swoich rodziców.  

Potem Wojtek zaczął opowiadać dokąd  mogliby  się tym razem wszyscy razem wybrać- przedstawił nawet dwie  wersje- jedną "wakacje  z  dziećmi" i drugą - bez  dzieci. Po długich naradach szczęśliwi posiadacze potomstwa  stwierdzili, że najlepiej będzie, jeśli z kochanymi dziećmi pojadą na  wakacje ......dziadkowie i to do Sopotu, w lipcu, a zmęczeni dziećmi rodzice pojadą w drugiej połowie   sierpnia  do Austrii, żeby nieco pochodzić po górach- oczywiście nie  wyczynowo,  zero jakichś  wspinaczek itp., ale  skoro będą  bez  dzieci to mogą  się przemieszczać po Austrii samochodami , zawczasu oczywiście zarezerwują noclegi i pokrążą po Austrii. Pojadą "rozrzutnie" trzema samochodami. Misia zostanie zesłana do rodziców  Marty, a   nie wykluczone, że rodzice Marty  wraz  z Misią też pojadą do Sopotu - ten ostatni punkt był jeszcze do "dogadania."

Spać poszli po drugiej  w nocy. Na osiedlu było nawet cicho, ale zapewne  głównie  dlatego, że pogoda zupełnie  nie  zachęcała do wyjścia  z domu. Z ciemnego, zachmurzonego nieba padały jakieś "krupy", czyli "śniegodeszcz" i to dość intensywnie a temperatura była powyżej  zera. No niestety - ładnie  to nie  wygląda - stwierdziła  Marta. Mam tylko nadzieję, że rano nie  będzie ślizgawki z tej okazji. Misia gdy się  tylko zorientuje, że jest mokro to kucnie na  najbliższym trawniku koło domu i poranny spacer taty ze psem potrwa  nie  dłużej niż 10 minut  od chwili zamknięcia drzwi mieszkania-  przewidywała  Marta. To taka  śmieszna psina, której pojemność pęcherza  moczowego jest zależna od pogody. Jeśli pada deszcz to ta  cwaniara wcale nie prosi o wyjście i wręcz trzeba  ją  wynosić na trawnik, bo nie lubi mieć mokrych łapek i grzbieciku. I gdy  się  do niej mówi, że trzeba iść na  spacer to udaje kompletnie  głuchą - tata się śmieje, że czasami ma  wrażenie, że Misia za  chwilę popatrzy się na  niego jak na  wariata i wymownie  sama siebie postuka łapką w łepek, by pokazać mu co myśli o wyjściu na  spacer. 

Rano Nowego Roku zaczęło się bliżej południa -siedzieli wszyscy w kuchni zazdroszcząc Wojtkom  jej wielkości, bo w porównaniu do obecnie projektowanych pomieszczeń kuchennych ta  kuchnia była  duża  i mieściła oprócz dużej lodówki stół, przy którym swobodnie siedzieli w  szóstkę, zmywarkę i oczywiście  zlewozmywak i blat roboczy no i kuchenkę  z piekarnikiem. Marta  się śmiała, że gdyby ta  kuchnia umiała mówić to jej opowieści byłyby zapewne bestsellerem- tyle  się w niej działo odkąd w tym mieszkaniu zamieszkał jej tata. Ali najbardziej podobał się kredens, który  był kiedyś zrobiony przez jednego z kolegów  taty , który miał zamiłowanie  do stolarki i z  czasem założył własny zakład  stolarski. Kredens sięgał pod  sam sufit i miał mnóstwo półek i tym samym mnóstwo drzwiczek. Część drzwiczek miała szklane matowe szybki, a te pełne drzwiczki  były  zdobione  cienkimi listewkami. Całość była w kolorze naturalnego drewna z widocznymi jego słojami. Marta  się  śmiała, że co jakiś  czas tata stawał przed owym meblem i mówił - "dobrze  byłoby wymienić ten kredens na jakiś ładniejszy", ale na  tym  zawsze sprawa się kończyła, bo Marta nie  chciała wcale  nowego kredensu. Ten  był po prostu  bardzo pojemny. No i wszystkim podobała  się podłoga  kuchni, bo gres, którym była  wyłożona wyglądał jak drewniany parkiet. Taka sama podłoga  była i w przedpokoju, więc  łatwo było obie podłogi traktować  mopem. A że ostatniego remontu doglądał również  ojciec  Wojtka to taka sama podłoga była  zrobiona w ursynowskim mieszkaniu....Andrzeja, które obecnie Andrzej wynajmował, bo mieszkał na  Sadybie  w  domu swych  rodziców. 

W trakcie przeglądania  prospektów Maryla stwierdziła,  że chyba ona to właściwie nigdy  nie była w Tatrach, raz była  na jakimś obozie w Bieszczadach i pamięta  tylko, że wędrowali niemal  całymi  dniami, co było mało  zabawne , za to bardzo męczące bo każdy targał na plecach  wypchany plecak, spali przeważnie w jakichś pseudo schroniskach, warunki były wielce  spartańskie, niemal każdej dziewczynie  śniła  się normalna łazienka a nie mycie  się nad wojskowym korytem, a najbardziej  się  wszyscy  czuli "oszukani", gdy szli na  Tarnicę, czyli na  najwyższą górę  Bieszczad, która  ani  z  daleka, ani  z bliska na górę nie wyglądała.  

Wojtek słuchał tego  ze  zdumieniem, bo jego zdaniem "Bieszczady są prześliczne". Był tylko raz w czasach  licealnych, gdy przyjechał do Polski  razem z rodzicami i wtedy z Martą i jej tatą byli w Bieszczadach. Ale nim głośno wyraził  swe  zdziwienie uprzedziła  go Marta mówiąc - owszem  są śliczne gdy się  mieszka w dobrym miejscu, gdzie  są dobre  warunki do wypoczynku, a na  dodatek ma się, tak jak my  mieliśmy, możliwość  przemieszczania się  samochodem w pobliże  miejsca, które ma być celem  wycieczki a i tak żeśmy się  wtedy złazili  jakbyśmy byli na jakiejś pielgrzymce za grzechy. Przypomnij sobie, że mieliśmy wtedy wynajęte   dwa domki a w każdym była elegancka  łazienka z ciepłą  wodą a nie mycie się na podwórku w  wojskowym korycie. Po Bieszczadach drepcze  się  godzinami i końca nie  widać. A skoro Maryla nigdy jeszcze  nie  była w Tatrach to może zamiast  do Austrii pojechalibyśmy w Tatry. Tam to nie  ma się wątpliwości, że  się jest  w górach i jak się  w Tatrach idzie  w góry, to widzisz i czujesz, że każdy krok przybliża cię do szczytu góry a potem masz frajdę i  czujesz dumę, że wdrapałeś  się na szczyt wysokiej  góry.  I widokowo jest co podziwiać. Albo możemy pojechać  w  Tatry po słowackiej  stronie, bo Słowacy szalenie zainwestowali w infrastrukturę turystyczną i jest o niebo taniej  niż  w Austrii. A  karmią super i tak jak  dla nas to moglibyśmy sobie wynająć cały domek. I tylko śniadania byśmy  sobie  robili sami, a reszta żarełka w terenie. I jest możliwość zafundowania  sobie wejścia per pedes na szczyt Łomnicy - oczywiście z wykwalifikowanym górskim przewodnikiem - wspinaczem. Tylko trzeba  by wcześniej kupić sobie odpowiednie buty-wibramy, a liny, haki,  kaski i tp. zapewnia przewodnik. A wibramy to wspaniałe buty, nie  tylko do takiego zaawansowanego chodzenia, ale do takiego  zwykłego po górach także. I jak  znam  życie to na Słowację pojechaliby też moi rodzice i wzięlibyśmy  Misię, bo Pati nie chodzi po górach. Ojciec  Wojtka też nie, to  siedzieliby w dolinie. Ja jeszcze mam  zapisane adresy na  Słowację, a te  domki to takie na trzy rodziny i mają ogródek no i  wszystkie  wygody. I trzeba  sobie rezerwować miejsca na lato   najpóźniej  w marcu.

Andrzej słuchał uważnie i powiedział - ja to nawet  nie wiem jak urlop wygląda, bo w czasie  studiów to miałem  różne praktyki w polskich szpitalach a potem to miałem praktyki poza  Polską i cieszyłem  się gdy miałem w miesiącu ze dwie niedziele  wolne. Marciątko ma  rację - to szalenie eksploatujący  zawód i faktycznie  niezbyt sprzyjający życiu rodzinnemu. Muszę wreszcie  zacząć  się bardziej  cenić.  Marta pokiwała  tylko głową i powiedziała - nareszcie  zaczynasz myśleć  zdroworozsądkowo - czas by i inni zaczęli   dbać o podnoszenie  swoich kwalifikacji. Zareklamuj poniektórych w  znanych  sobie szpitalach poza krajem i niech jeżdżą i się uczą.  Ty jesteś na takim  etapie wiedzy, że ci wystarczy gdy o tym poczytasz  i ewentualnie pojedziesz na trzy  dni  a nie od  razu na trzy  miesiące. 

                                                                           c.d.n.

piątek, 21 czerwca 2024

Córeczka tatusia - 137

 Człowiek planuje, kombinuje a potem i tak  co innego wychodzi - westchnęła Marta wstawiając  do piekarnika kolejne  ciasto. Ponieważ stan zdrowia matki Michała uległ pogorszeniu ojciec jego zaproponował  nieśmiało, by Michał przyleciał do Stanów - on ze  swej strony  zrobi  wszystko, by Michał dostał "od  ręki" wizę, bilet  w obie  strony oczywiście on opłaci. 

Wiadomość od  ojca   dotarła w  drugi dzień  świąt i Michał zaraz poinformował o  tym przyjaciół. No i co mu to da, że  tam przyjadę - mówił do Wojtka. Mama nie ozdrowieje nagle na mój  widok a ja   nie mogę tak nagle zostawić Ali i  dzieci. Ojcu się wydaje, że mogę w każdej chwili zwinąć żagle, włączyć  silnik i  zacumować  w dowolnym porcie. Czwartego  stycznia mamy bardzo ważne spotkanie w PAN, na którym będzie też  nasz  szef.  Ty też masz na nim być - poinformował Wojtka. Ojcu  to się wciąż  wydaje   że jestem jeszcze w liceum i  może mną zarządzać. Mój widok nie uzdrowi matki a jeśli nie jest zbyt otumaniona lekami to może wręcz zaszkodzić, bo się zorientuje, że z nią jest zupełnie źle, skoro ojciec mnie ściągnął. Wojtek dyplomatycznie milczał, ale dobrze swego przyjaciela rozumiał, bowiem znał już kulisy wyjazdu rodziców Michała  z Polski.  

Napisz ojcu, że rozumiesz tę trudną sytuację, ale najwcześniej możesz wyjechać stąd 6 stycznia. Napisz tylko, że to kwestia twojej kariery, bo słowo  "kariera"  jest  dobrze przez  twego ojca  przyswajalne - dom, żona , dzieci - niewiele w jego rozumowaniu znaczą. Tak  wykoncypowałem na podstawie  tego, co mi opowiadałeś. Michał uśmiechnął się  - dobrze  to ująłeś - tak właśnie jest.  

W tym  układzie to Sylwester będzie u nas, Andrzej z Marylą dotrze  do nas  po wieczornym dyżurze, z godzinę przed północą. Ojciec z panią Lusią idą na Sylwestra do Opery, rodzice Marty wdepną  o północy na toast,  ale może też  być tak, że i oni wylądują w Operze, jeśli mój przedsiębiorczy tata zdobędzie dla nich bilety. Bo te dwa to dostał w prezencie od pracodawcy. A znając jego możliwości jest to wielce prawdopodobne, że je  skombinuje. 

Wy możecie przyjść do  nas o której się wam zechce, nawet wczesnym  wieczorem, to będziemy  mieli wtedy sporo czasu na pogaduchy. Przecież trzeba zaplanować coś na  wakacje.  Z atrakcji sylwestrowych to będzie tylko Misia  do miziania i przytulania.  Spać możecie u nas, mój ojciec jeśli pójdzie  spać to na pewno w  swoim mieszkaniu.  I możemy wziąć jakiś film z  wypożyczalni, tylko to trzeba  już teraz zgłosić  jaki chcemy.  A masz jakąś zaprzyjaźnioną  wypożyczalnię?- zdziwił się Michał. Mamy, nawet  całkiem niedaleko, bo na Malczewskiego. Ani Marta  ani ja nie lubimy chodzić do kina, odkąd odkryliśmy, że możemy się przecież całować nie  tylko w kinie i wolimy oglądać  filmy  w domu. A tę wypożyczalnię  to prowadzi  koleżanka Marty, z którą  się znają od  liceum. Jakoś tak  zupełnie niechcący na siebie  wpadły  u  fryzjera, który ma tu lokal. A tak się biedaczki zagadały, że aż miałem  zamiar wpaść do fryzjerni i zobaczyć,  czy Marta jeszcze żyje, bo tak długo  jej nie było. A one  stały pod tym zakładem i gadały- a nie przyszły do domu pogadać, bo i jedna i druga  się spieszyła do własnego domu. Dwa razy koło nich przeszedłem i Marta mnie  nie  zauważyła, dopóki się obok  niej  nie  zatrzymałem. Śmiałem się potem z  niej  w domu, więc mi wyjaśniła, że primo to ona  nie rozgląda  się po ulicy gdy z kimś  rozmawia, a  secundo - liczyła  ile  zmarszczek ma już jej koleżanka. A ta koleżanka dużo starsza od Marty? - spytał się Michał. No coś  ty, są z jednego rocznika co najwyżej może być różnica prawie  roku bo jedna  może  być ze  stycznia  a  druga  z grudnia tego samego  roku. 

Ala przed wyjazdem do Turcji to zainwestowała w jakieś masaże ujędrniające  bo - jak twierdziła - nie  chce mi przynieść  wstydu swoim wyglądem, bo jakby nie  było to ma  za sobą  dwie  ciąże w tym jedna "solidna", bo dubeltowa, a Maryla i Marta  nie mają takiej przeszłości - Michał  zdradził  "sekret" dobrej figury swej żony.  Całą ciążę z "pareczką" codziennie się  czymś namiętnie  smarowała, żeby się  jej skóra  nie rozciągnęła i nie było blizn po ciąży. 

Wiesz- ja to  zupełnie  nie rozumiem kobiecej  logiki -  skoro się zdecydowałem na to, byśmy  mieli dziecko, to jest dla mnie jasne  jak  słońce, że po ciąży moja  żona w pierwszym okresie  może  mieć mniejszą ochotę na  seks, że może  mieć nadwagę i nieco zdeformowaną figurę, ale to przecież nadal ta  sama kobieta, którą kochałem te dziewięć  miesięcy  wcześniej i nie  akurat za jej zewnętrzność,  ale za to jaka jest w  całości. My już też nie takie  Adonisy  jak kiedyś. Gdy Ala po porodzie wróciła  do  domu to dobrze, że byliśmy pierwsze kilka  tygodni w hacjendzie Ziuków, bo Ziuk mi nakładł do głowy jak mam się zachowywać tak, żeby Ala jak najszybciej poczuła  się dopieszczona psychicznie, Ziukowa się nią opiekowała i sterowała Mirkiem żeby Ali pomagał, tłumaczyła Mirkowi wszystkie zachowania niemowląt, tłumaczyła i cierpliwie  wkładała  mu do głowy, że on teraz  musi pomóc Ali, a pomocą będzie  to, gdy będzie  się zawsze  pytał w  czym  może mamie pomóc, pamiętał o myciu rączek, nie tupał i nie mówił zbyt głośno. Szczerze  mówiąc to mam niewiarygodne  szczęście, że Ala  ma takich teściów z pierwszego związku, którzy mnie w pewnym  sensie  adoptowali. I tak naprawdę to jestem do  nich bardziej przywiązany niż do swoich biologicznych  rodziców.

Popatrz Wojtku jak to się  wszystko dziwnie układa- z Andrzejem zaprzyjaźniliście  się w jedną  noc - dla niego ty i Marta  staliście  się  rodziną. A my dwaj -  z promotora i magistranta  uformowała  się para przyjaciół. Bardzo mi pasowało, że wybrałeś mnie na swego promotora, bo znam jednego z tych facetów, któremu robiłeś projekt. Na  mój gust to za mało mu policzyłeś, bo projekt  jest super, no ale fakt,  że jeszcze nie  miałeś wtedy dyplomu w  kieszeni. Przejrzałem twoje wszystkie prace , wyniki kolokwiów i egzaminów i......nie  wyrobiłem - powiedziałem Staremu o tobie, Stary też pewnie  wszystko skrupulatnie przejrzał, bo on  to taka piła jest  i udało się nam  ciebie u nas  zatrzymać. No i panowie studenci cię lubią. Jak kiedyś podsłuchałem  w naszym obskurnym barku, to jesteś facetem, który nie ma  zwyczaju by  swe frustracje wyładowywać na ludziach. A kilku wykładowców jest znienawidzonych  właśnie przez  to, że gdy są w złym humorze to się  wyżywają na  studentach.

Wojtek  roześmiał  się - tylko nie  wygadaj się  czasem, że chwilami to  się boję, że  za dużo od  nich wymagam i gdy mi student zaczyna "odpowiadać " nieco od  rzeczy i na okrągło to wpadam  niemal w  depresję,  bo mam  wrażenie, że pewnie  źle coś im przekazałem lub  niezbyt jasno.  Marta  mówi, że część studentów na  pewno żyje  w kiepskich  warunkach, bo akademiki są przepełnione, niektóre  wołają  głośno o remont a  zimą są po prostu  niedogrzane. Nie każdego stać na porządną prywatną kwaterę  i gdy pokój o kubaturze dwudziestu  metrów kwadratowych dzieli trzech , a czasem czterech studentów to wesoło raczej  nie jest. Wiesz - teoretycznie to są dorośli ludzie ale ta ich  dorosłość to głównie wynika  z cyferki w dowodzie osobistym. Weź pod  uwagę i  to, że wielu  z nich przyjechało z małego miasta do  stolicy i wszystko tu jest inne. Ja ich trochę  rozumiem, bo po podstawówce, jak  wiesz, starzy zaciągnęli  mnie do Austrii i na początku czułem  się tam tak jakbym nagle  wylądował na Księżycu, a tam przecież mieliśmy  porządny duży dom, moja matka w nim rządziła, było w nim  ciepło i pełną michę miałem podstawianą pod nos, a mimo tego byłem zestresowany, bo nagle okazało  się, że mój niemiecki  to jak organ  szczątkowy - jest, ale niewiele  z jego obecności  wynika. A nie przyjechałem z jakiegoś  przysłowiowego zadupia, jak  wielu naszych studentów. I cały pierwszy rok to miałem nauczyciela niemieckiego w  domu i matka i ojciec też tylko po niemiecku do  mnie mówili. A tęskniłem za Warszawą i za Martą, na  dodatek  byłem tak zarobiony,że nawet  napisanie  listu sprawiało mi trudność- nie miałem kiedy. A Marta tu dostawała świra, bo była pewna że milczę bo mi  miłość  do niej przeszła.

Pisała  do mnie listy, ale ich  nie  wysyłała a potem wszystkie  spaliła. Trochę nas  wtedy ten mój wyjazd przerósł. Gdy przyjechali do Grazu po raz  pierwszy to moja  matka wzięła  Martę do miasta  na  zakupy, a mój teść  tłumaczył  mi, co się  dzieje w sercu i mózgu Marty i jakoś tak zadziałał, że zostaliśmy raz  sami w domu, bo oni poszli do znajomych na kolację i wtedy mieliśmy okazję, by się  wspólnie  wypłakać, jak to nam  strasznie  źle na  tym świecie.  Moi rodzice  to olewali nasze uczucia,  ale ojciec Marty traktował nas poważnie. Nie  wstawiał gadki, że to dziecinada. Więc  może nic  dziwnego, że go kochałem  więcej  niż własnego ojca. Ojciec  Marty czuwał nade mną gdy studiowałem, chociaż miałem gdzie  mieszkać, to prawie  cały  czas bywałem u  nich, zwłaszcza  wtedy, gdy  rodzice zapewnili opiekę od  rana  do  nocy  siostrze mego ojca. A przed  dyplomem to mieszkałem u Marty - oczywiście za  zgodą jej ojca - miałem u nich swój  pokój.

Reasumując  to wszystko to żal  mi trochę  tych młodych, którzy przyjeżdżają tu z  jakiegoś polskiego  zadupia - i są nagle rzuceni na głęboką  wodę a  nie potrafią jeszcze  dobrze pływać. Nie wiem ile w tym jest prawdy, ale słyszałem, że niektórzy penetrują kontenery na śmieci przy dużych marketach,  bo do nich jest  wystawiana żywność, która w  danym  dniu traci termin przydatności do spożycia. Myślę, że to  jest okropne marnotrawstwo, ale o  tym  się niestety  głośno  nie mówi. Wydaje  mi  się, że powinni tę żywność wywozić i przekazywać do różnych  noclegowni, bo jest  ich trochę w stolicy. W każdym kraju są bezrobotni, bezdomni, nieprzystosowani do  ogólnie przyjętych  norm społecznych. Oglądałem  kiedyś nie polski program o tym, jak szalenie trudno jest wyprowadzić ludzi  np. z bezdomności, bo nie  da  się ukryć, że niedostosowanie się człowieka  do ogólnie przyjętych  norm społecznych jest szalenie trudne, gdy  to wynika z pewnej niewydolności umysłowej.

Nim Michał zdążył napisać  do ojca, że najwcześniej to może wylecieć  z Warszawy 6 stycznia, dostał od  ojca  maila, że  właściwie już nie ma po co przylatywać do Stanów, bo "niespodziewanie  dla lekarzy i niego, mama zasnęła na  wieki".  Michał strasznie  się  zdenerwował i zatelefonował do swego ojca z pytaniem co to  znaczy że  "niespodziewanie  dla lekarzy"  mama zmarła.  Nie  wiem - odpowiedział ojciec- ale lekarz mi powiedział, że nie  spodziewali  się  tak  szybkiego odejścia swej pacjentki.  I w  tym układzie uważam, że nie ma  sensu  byś przylatywał. Prochy podzielę na pół, jedna urna będzie na  tutejszym cmentarzu, a gdy będę jechał do Polski to przywiozę drugą, którą się   umieści w rodzinnym grobowcu w Warszawie.  Zdenerwowany Michał warknął w  słuchawkę - całe  szczęście, że mamy  w Polsce tylko jeden grób  rodzinny, a nie jeszcze  ze  dwa lub  trzy. A kiedy ty tato chcesz tu przylecieć?- spytał.

  Tak dokładnie  to jeszcze  nie  wiem, bo mam tu aktualnie rozbabraną  dość  skomplikowaną  sprawę i tak "na oko" to miesiąc lub półtora  może to wszystko zająć. Teraz  to już nie ma  przecież znaczenia kiedy przywiozę prochy.  Mamie to się ostatnio jakby nieco poprawiło i dlatego pisałem, żebyś przyleciał. Michał przez moment miał ochotę powiedzieć że on to by nie przyleciał natychmiast, ale dopiero po szóstym  stycznia, ale "ugryzł się w język" i nic  nie powiedział. Teraz  ta  wiadomość nikomu  nie  była potrzebna. No dobrze, a  kiedy  zamierzasz wrócić w takim  razie  do Polski na stałe?  

Ojciec chwilę milczał a potem powiedział - wiesz, nie sądzę,  bym się teraz  w Polsce  zawodowo odnalazł a nie mam jeszcze zamiaru przechodzić na emeryturę, chcę jeszcze pracować. A gdybym wrócił to musiałbym na nowo wszystko organizować a nie mam na to ochoty. Ty z  kolei nie  chcesz  się  tu przeprowadzić z rodziną, więc po prostu  wszystko pozostanie tak jak było. W Polsce po tylu latach  nieobecności to już nie mam przyjaciół a poza tym musiałbym na nowo zgłębiać różne przepisy bo u was wiecznie  się  coś zmienia- tu jest większa  stabilność przepisów.  Poza tym gdy ostatnio  byłem  to dotarło  do  mnie, że  tak naprawdę  nie mam już w Polsce żadnych znajomych  a tym bardziej przyjaciół i zapewne nie prędko bym nowych  znalazł. Część  nie  żyje, część już na emeryturze.  Gdy zakończę tę sprawę, którą  mam aktualnie to w  drodze  do Polski wyskoczę trochę na jakiś urlop w Europie. I może  wtedy byśmy  się  spotkali w jakimś  ładnym miejscu. Michał  westchnął - tato - ja mam troje  dzieci i pracę. Nie  mogę ot  tak- zostawić pracę i wyjechać  w  dowolnej  chwili  - to nie jest wolny  zawód, jestem związany terminami, w których muszę pracować a nie być na urlopie.  A etat mam nie  tylko dydaktyczny ale i naukowy, więc praktycznie  mogę być  na urlopie  tylko  wtedy, gdy nie ma prowadzę  wykładów.  Pożegnanie  z ojcem  wypadło jakoś  chłodno i zupełnie bezbarwnie.

 Gdy Michał skończył  rozmowę zatelefonował tylko do Wojtka, że jego mama już nie  żyje , ale pomimo  tego przyjadą z Alą do nich na Sylwestra. W skrócie opowiedział Wojtkowi przebieg  rozmowy i swoje na ten temat  przemyślenia.  Chyba jestem mało  wrażliwym człowiekiem - powiedział na   zakończenie rozmowy. 

Wojtek aż jęknął  gdy to usłyszał i powiedział- weź ty się chłopie stuknij  w czoło - oni oboje cię  zranili, zostawili w  chwili gdy zacząłeś  studia, wzięli  tyłki w troki i pojechali. A to, że w pewnej  chwili otworzyli ci konto i wpłacali pieniądze i że  zostawili ci swoje  mieszkanie  to zerowa ich  zasługa. Jakoś nie  myśleli  wtedy o tobie  a tylko o  sobie. Dałeś sobie radę sam, bo pieniądze to przecież nie  wszystko - umiałeś  już zarobić na  siebie, zrobiłeś  doktorat, masz świetną opinię i jesteś znany w branży.  A ja jestem  dumny, że jesteś  moim przyjacielem.  Oczywiście zawsze, nawet  dla dorosłego dziecka śmierć matki jest bolesnym wydarzeniem, ale twoja mama wyjechała i w pewnym  sensie  cię zostawiła. Oczywiście nie byłeś  już małym dzieckiem, ale rozpoczynałeś nowy rozdział w  swym życiu, a  wtedy każdemu potrzebne jest wsparcie moralne. Mnie wspierał szalenie ojciec Marty, bo ja tak naprawdę uciekłem z tej Austrii i postawiłem rodziców  wobec faktu, że zdałem pomyślnie na Politechnikę, ale oni jednak mnie cały  czas finansowali a dorabiałem bo już miałem  łeb pełen projektów  i sobie zarobiłem na mieszkanie- sam wiesz ile, bo te pieniądze  do mnie wróciły, bo to co wydałem zwrócił mi  Ziuk. 

Michał- przykro mi, że twoja mama już odeszła, ale nie jesteś sam, masz Alę i trójkę fajnych  dzieciaków, masz wspaniałych teściów, bo Ziukowie są dla ciebie rodzicami, którzy  cię cenią i kochają, masz też nas i Andrzeja - nie jesteś sam.  Przyjedziecie do nas, pojemy dobrych rzeczy, Marta już piecze  ciasta te  co rok temu tak szybko znikały  ze  stołu, pomyślimy już o wakacjach żebyśmy znów gdzieś razem poszaleli- wpadł mi pomysł, że może tym razem pojechałyby  z wami dzieciaki - moglibyśmy wybrać  się do Austrii nad  jeziora -jest to jednak bliżej niż Turcja, teraz w wielu miejscach   są tereny dopasowane dla rodzin z dziećmi - już nawet trochę podglądałem w  sieci.Cenowo wypadnie  jak Turcja dla nas, bo podróż będzie znacznie tańsza. No ale o tym wszystkim pogadamy przy dobrym cieście i lampce dobrego koniaczku, bo przecież u nas  zanocujecie. Mam nadzieję, że Andrzej z Marylą także.

                                                        c.d.n.



czwartek, 13 czerwca 2024

Córeczka tatusia - 136

 Po dość burzliwych naradach, wiadrze  łez  wylanych  przez  mamę Andrzeja , Marta z Wojtkiem i teściem ustalili, że spotkanie  wigilijne będzie  na  Sadybie,  a dwie  panie  "M", czyli Marta i Maryla ustaliły  co która  z nich przygotuje z tej okazji. Na wniosek Marty ustalono, że pod choinką będą prezenty  tylko dla  dzieciaków, a ojciec  Wojtka postarał się nawet o to, by po obiado - kolacji prezenty dla   dzieci dostarczył  "prawdziwy Mikołaj", czyli jego  kolega, który często podejmował  się tej  roli. Ojciec Andrzeja  jakimiś   swoimi "kanałami"  zakupił na prywatnej plantacji choinkę, którą już oprawioną i udekorowaną  nie tłukącymi się bombkami  dostarczono około południa  do  domu Andrzeja. Oprócz bombek na gałązkach  wisiały też pierniczki opakowane w kolorowy  celofan. Jak potem opowiadał Andrzej, to  chłopcy ciągle  się  dopytywali czy będą prezenty pod  choinką, na co ich dziadek z pełną powagą odpowiadał, że on  nie wie i że na pewno właśnie aktualnie Mikołaj "przegląda  ich kartotekę, w której   są  zapisane ich  wszystkie  dobre i te  niezbyt ładne  zachowania".  No ale przecież on nie  może  wiedzieć jak  się zachowywaliśmy, bo go tu nikt  z nas nie  widział - perorował Piotruś. Dziadek robił tajemniczą  minę i mówił - nie wiem jak on  to robi, ale wiem, że widzi i słyszy wszystko.

Gdy wreszcie  choinka, a potem  i  czerwony płócienny  worek zostały dostarczone  do mieszkania, dzieci z ulgą malującą  się  na ich buźkach  odetchnęły. Co prawda nie  wolno im  było jeszcze ani otworzyć worka ani też nawet do niego zajrzeć, zwłaszcza, że Mikołaj  kładąc worek pod choinką basowym szeptem powiedział, że worek wolno otworzyć dopiero po obiado-kolacji, bo jeśli któreś z dzieci  zrobi to wcześniej to.........prezenty znikną w krótkim  czasie. Biedacy  kręcili  się koło choinki, ale na  wszelki wypadek nawet  nie dotykali worka.

Gdy dotarli goście, czyli Wojtkowie  razem z  rodzicami, ojcem  Wojtka  i Misią, przejęci  chłopcy opowiedzieli im o tym, że choinka dotarła już ubrana i że był Mikołaj i że muszą czekać z otwarciem  worka aż będzie już po jedzeniu.  Jak się potem śmiał Andrzej to jeszcze  nigdy jego  dzieci tak  szybko nie jadły  żadnego posiłku.

Około godziny  22,00 dzieci  zostały wycałowane i "wymiziane" przez  wszystkich po kolei i w końcu wyeksmitowane do swojej sypialni. Upewniali się  tylko,  czy rano nadal będzie  stała ubrana choinka,  a byli obaj już tak śpiący, że "całuski na  dobranoc" nie trwały  dłużej niż 7 minut. Gdy z sypialni dzieci wróciła  Maryla, Andrzej  rozejrzał  się dookoła i powiedział  - to są drugie najmilsze  moje święta odkąd     jestem  dorosły- pierwsze to były gdy Marta i Wojtek przywieźli do mnie  chłopców i choć to już minęło, to nadal  czuję  do nich  wdzięczność - taka przyjaźń niezbyt  często się zdarza. Bo tak naprawdę to niczego biedacy w tymże Londynie  nie  zobaczyli poza  moim mieszkaniem, lotniskiem i zmianą warty. I jeszcze na  dodatek wylądował im nad  ranem  dziki lokator  w ich łóżku, bo Jacuś chciał się do cioci Marty przytulić.

Wcale mu się nie  dziwię - stwierdził Wojtek - ja też się lubię przytulać  do Marty a poza tym to ona  szalenie  spokojnie leży - wcale  się w nocy  nie kręci, potrafi całą  noc przespać w jednej pozycji. To ja  wam zaraz pokażę jak  oni wyglądali o świcie, gdy poszedłem szukać Jacusia-  mam całą dokumentację na laptopie - stwierdził Andrzej i wyszedł na moment z  salonu. Wrócił po chwili z  laptopem i pokazał wszystkim  zdjęcie, na którym  Jacuś spał przytulony do Marty  trzymając swą rączkę na jej piersi a Martę i Jacusia obejmował Wojtek.  Gdy już  wszyscy obejrzeli zdjęcie   Andrzej  stwierdził, że da je  do fotografa, niech powiększy to zdjęcie i zostanie  oprawione  w ramki, bo jest naprawdę  bardzo ładne. No to prześlij przy okazji zdjęcie  do mnie na smartfona   to i ja sobie  zrobię z niego obrazek nad  łóżko -  stwierdził Wojtek. 

Misia, która  dotąd  spokojnie  drzemała  ukryta pod swetrem Wojtkowego taty zaczęła  się kręcić, więc tym samym  dała hasło "do odwrotu" w domowe  pielesze. Gdy  się żegnali ojciec Andrzeja powiedział- może to zabrzmi  dziwnie, ale   nie mogę  się oprzeć  wrażeniu, że powinniśmy wszyscy  mieszkać  w jednym, dużym  domu lub przynajmniej na jednym osiedlu. Od lat nie miałem takiej miłej wigilii. Wstępnie umówili  się na  spotkanie w  drugi dzień świąt na  wspólny wypad do Konstancina, jeżeli oczywiście  nie  będzie  jakiegoś  fatalnego załamania pogody.

Gdy Marta z Wojtkiem i ojcem  wracali do  domu "ścignął"  ich sms od Michała z  zapytaniem, czy może z Wojtkiem pogadać.  Odpisała  mu Marta - właśnie jedziemy do  siebie do  domu, gdy już będziemy w mieszkaniu Wojtek do ciebie "zapika". Gdy zaparkowali na  swoim podwórku ojciec jeszcze  chwilę pospacerował z Misią i dołączyła do niego Marta. Misia poczytała psią prasę, skomentowała i stwierdziła, że porządne  psy o tej  godzinie  już dawno chrapią i zawróciła  do domu.

Gdy wrócili do mieszkania Wojtek  rozmawiał z Michałem. Spojrzał na Martę i znanym jej gestem "zadał pytanie" czy porozmawia  z Michałem i otrzymał serię  gestów z gatunku, że jeżeli to konieczne to tak, ale wolałaby nie. Wojtek powiedział więc  do Michała, że  właśnie  wróciła Marta i wcisnął telefon Marcie do ręki. Marta powiedziała tylko "cześć" i   dodała - nie wiem o czym rozmawialiście, właśnie  wróciłam ze  spaceru z psem. 

Michał zadał tylko jedno pytanie - jaki jest poziom leczenia nowotworów w Polsce, a Marta odpowiedziała - wiem tylko tyle co podaje prasa i co można wyczytać w  sieci - poziom oscyluje wokół zera- chorych jak mrówek w mrowisku, niska i późna  wykrywalność a tylko wczesne  wykrycie daje szansę. Kto choruje u ciebie?   Usłyszawszy odpowiedź powiedziała - powiedz, proszę, tacie, że przyjazd tu mija  się z celem, tam jest szansa, tu nie  ma na co liczyć. U was to jest szansa nawet na leczenie eksperymentalne, tu nie ma takich  szans. Wytłumacz to ojcu. Tu nawet na hospicjum nie ma  szans, bo takich  placówek jest  za mało. W szpitalu,  w którym pracuje  Andrzej nie ma onkologii, a dostanie się do onkologa w Instytucie  Onkologii to stanie kilka godzin w kolejce i to oczywiście  ze  skierowaniem od lekarza ogólnego. No są zapewne prywatni onkolodzy, ale nie ma na pewno prywatnego szpitala onkologicznego. Mówiąc  brutalnie - tam pacjent nieuleczalny mniej  się nacierpi niż tu, bo tam nie szczędzą na komforcie  gdy się ma dobre ubezpieczenie. A mam wrażenie, że twoi rodzice je mają, bo innego to im nawet nie  wypadało  mieć. Przykro mi Michał, ale musisz to jakoś swemu ojcu wytłumaczyć. Ojciec jednej z moich znajomych miał raka wątroby, więc rodzina posprzedawała co tylko się  dało i pojechał do Niemiec , wtedy jeszcze przed  Zjednoczeniem. No i pożył tam jeszcze po przeszczepie jakiś czas.  Zapewne  głównie  dlatego, że tam zamieszkał. Ale  już nie pamiętam  w którym  niemieckim  mieście. Michał - musisz to wszystko co ci powiedziałam powiedzieć tacie - ja  wiem, że to brzmi  okropnie, ale taka niestety jest prawda.  Tu nawet czterdziestolatkowie umierają na raka bo za późno trafiają do lekarza onkologa i potem na  stół operacyjny. Powiedz to ojcu, niech sobie  to przemyśli.  Dać  ci jeszcze  Wojtka do telefonu? Ale Michał już nie chciał więcej rozmawiać, przeprosił Martę, że im głowę zawraca, Marta z kolei go przeprosiła, że nie mogła mu nic pocieszającego przekazać poza nagą prawdą i  zakończyli  rozmowę.

Ty to masz anielską cierpliwość - stwierdził Wojtek. No bo wiem już z własnego doświadczenia jak to jest gdy ktoś z rodziny  choruje i trafia  do szpitala. I mam wbite  do głowy, że każda choroba, nawet zupełnie niegroźna może  się skończyć w nieodwracalny sposób - wyjaśniła Marta. Życie  ludzkie  jest bardzo kruche, ale nie wszyscy zdają sobie z tego sprawę. Wiesz, gdyby mama Michała  miała około czterdziestki to zapewne miałaby  większe  szanse na  wyzdrowienie, ale to nic  pewnego - siostra jednej z moich koleżanek z uczelni, trzydziestolatka umarła z powodu raka- wpierw był rak piersi a potem, już po usunięciu piersi był rak płuc i mając trzydzieści dwa lata dziewczyna umarła. Od chwili wykrycia raka piersi do jej śmierci upłynęły raptem 3 lata, w tym ostatni rok to już w  domu na lekach uśmierzających ból.

Powiedzmy sobie  szczerze - w tej sytuacji byłoby tu lepiej ojcu Michała, bo na pewno mógłby się dzielić swym  niepokojem i smutkiem na bieżąco z Michałem, no  ale jak  Michał mówi - każdy układa  sobie  życie po  swojemu - oni wyjechali gdy on był jeszcze na  studiach  i nie  chciał przerywać  studiów a oni wtedy jeszcze nie mogli mu zagwarantować, że umożliwią mu  studia od samego początku pobytu w Stanach.  Jechali nieomal  "w  ciemno".  On przecież,  podobnie jak  ty, pracował  w trakcie  studiów, tyle  tylko, że ty nie  musiałeś tej  forsy przeznaczyć na utrzymanie  się a  kupiłeś  za nią  mieszkanie, bo przecież ojciec  cię  wciąż  finansował. A zabezpieczenie  finansowe od  ojca to Michał załapał na  sam koniec studiów.  Wiesz- my jego ojca oceniamy jako sympatycznego  faceta, ale Michał ujął to dyplomatycznie  mówiąc, że punkt  widzenia  zależy od  punktu odniesienia i to, że ja  go widzę  jako   jako bardzo  miłego człowieka wcale nie  znaczy, że tak właśnie jest.  

A  z tego co widać  gołym okiem,  to Michałowi bliżsi  sercu są teściowie Ali z jej pierwszego małżeństwa   niż jego  właśni rodzice. I mówiąc  to  wcale  nie mam na  myśli tego, że Ziukowie stale coś im podsyłają czy też przywożą dla  dzieci - oni są w  stałym kontakcie mentalnym z Alą i Michałem.  Popatrz- tak naprawdę to Ziukom dobrze  się żyło w tej podwarszawskiej hacjendzie, ale to miłość do Ali, Michała i  dzieci spowodowała, że  sprzedali to i przeprowadzili  się  do Warszawy, żeby ułatwić życie  Ali i Michałowi. Twój tata  nam gotuje, co niewątpliwie ułatwia nam życie a do tego  doskonale wie co lubimy. Nasi ojcowie zorganizowali nam w  sekrecie remont naszego mieszkania, dodatkowo twój cały  czas  "trzymał  rękę na pulsie" i wszystkiego pilnował.

Mój tata przez całe lata kierował się  tym, co dla mnie, a potem dla nas jest  lepsze. Twój tata teraz przejął od niego "pałeczkę".  A,  jak to ładnie określił Michał, jego  rodzice uprawiają głównie  salonową uprzejmość, ale nie jest to wcale  jakieś prawdziwe zainteresowanie  życiem Michała.  Michał naprawdę szczerze  zachwyca  się  naszymi ojcami. 

Nooo, może nasi ojcowie  dlatego są tacy  fajni, że jakoś mało im  się udały ich małżeństwa - zastanawiał  się Wojtek.  No nie wiem - stwierdziła  Marta- dla nas najistotniejsze, że jest nam wszystkim  razem  dobrze. Pomyślałam, że byłoby miło gdyby w drugi dzień  świąt nie padał deszcz ze śniegiem  lub  żeby  nie chwycił duży mróz. Dyskusja się skończyła, bowiem wrócił do mieszkania ojciec, który na  moment wpadł do rodziców Marty, bo następnego dnia mieli się spotkać z  rodzicami  Marty na obiedzie. W jego rękach tkwiła  jakaś spora  paczka , ale nie  wyglądająca na  ciężką . Marta  wytrzeszczyła oczy - tato, a co ty załapałeś u moich rodziców? 

Ubraną choinkę- zapakowali ją, żeby ktoś nie pomyślał, że komuś "podwędziłem" choinkę z mieszkania. Twój  tata stwierdził, że musi być  choinka, bo muszą przecież pod czymś leżeć prezenty, zwłaszcza, że będzie  wspólniczka Patrycji,  a ona jest tradycjonalistką. I mamy ją rozpakować dopiero jutro, a na noc wystawić do ogródka, żeby się jutro ładnie prezentowała. I będzie też jutro na  obiedzie wspólniczka  Pati - miała jechać do rodziny,  ale tam  jakiś pomór, dzieciaki roznoszą jakąś wirusówkę i została kobieta na  lodzie, więc Pati ją do nas zaprosiła, a ja, nie pytając  się was o zdanie- przystałem na  ten  wariant. Mam nadzieję, że nie macie  mi tego za  złe. No jasne, że nie, bardzo  dobrze tatku  zrobiłeś. Jedzenia mamy wszak sporo, a ona jest bardzo sympatyczna a na  dodatek ma poczucie  humoru. I wiesz  co ? chyba trzeba tę  choinkę raczej schować opakowaną w piwnicy, bo z ogródka to  może nocą wyparować - te nowe niskie płotki, na które  się wysiliła administracja to można  bez trudu  pokonać i wynieść  z ogródka co się  komu  zamarzy.  Gdy były ogrodzone  tą  wysoką  siatką to było to jednak lepsze ogrodzenie.  Nikt z mieszkańców  nie jest zadowolony z tego rozwiązania, sąsiedzi z klatki obok chcą w takim układzie zainstalować kraty na  drzwi do ogródka. Dobrze, że my mamy te zewnętrzne żaluzje na  wszystkie okna i na  drzwi. To była bardzo  dobra  inwestycja, bo teraz jest w  mieszkaniu znacznie  cieplej, bo i okna nowe  no i te żaluzje chronią  też  przed  zimnem.  A jakie to teraz  wirusówki krążą po przedszkolach? Podobno świnka i wietrzna ospa.  Marta skrzywiła  się z niesmakiem - obrzydliwość- biedne  dzieciaki!  Ja to chyba  wszystkie dziecięce choróbska przećwiczyłam, o ile  dobrze pamiętam. No prawie wszystkie- tylko żółtaczka pokarmowa  cię ominęła, ale  resztę  to zaliczyłaś, chociaż  wcale nie  chodziłaś  do przedszkola.

 Świąteczny obiad u "Młodych"  był bardzo udany, a ojciec Wojtka  stwierdził, że wspólniczka Pati to bardzo  miła i wesoła osoba i że  w ogóle tegoroczne  święta  są bardzo udane. A na  dodatek pani Lusia zgodziła   się wziąć  udział  w spacerze w  drugi  dzień  świąt, jeżeli tylko pogoda na tyle  dopisze, że spacer będzie  przyjemnością a nie udręką.  A jeśli pogoda  będzie  marna to pograją w jakieś  gry planszowe  u rodziców  Marty.  Pani Lusia  z  zaciekawieniem obejrzała zewnętrzne  żaluzje i stwierdziła, że ona z chęcią by takie  zainstalowała u  siebie w oknach wychodzących na ulicę, bo byłby wtedy  mniejszy hałas i kurz.  Ojciec  Wojtka natychmiast dał jej namiary na  firmę. która  instalowała  i prosił by  zamawiając usługę  powołała  się na niego.

Pogoda w  drugi  dzień  świąt była, delikatnie  mówiąc, obrzydliwa- padał deszcz ze śniegiem , było zimno i mokro. Misia patrzyła  się na Wojtka  wyraźnie z  wyrzutem, że ją wynosi z  domu na mokry, zimny trawnik. A potem pani Lusia opowiedziała jak w czasach "młodzieńczych"  miała sunię rasy "pekińczyk", którą mama  pani Lusi  nauczyła by  się  załatwiała na  tacę, która  stała w  łazience. Sunia  była pojętnym pieskiem,  szybko "załapała" o  co idzie i   nigdzie poza tacą  nie   nabrudziła. Gdy  sunia  była już po pierwszych  szczepieniach i  wychodziła na  dwór okazało  się, że w pewnej  chwili  sunia kłusowała  z powrotem do mieszkania, by się grzecznie  załatwić ......na tacy, w łazience. I nauczenie  jej, by swe potrzeby załatwiała w trakcie  spaceru  zajęło sporo  czasu.

                                                                     c.d.n.




 


poniedziałek, 10 czerwca 2024

Córeczka tatusia - 135

 "Trawienie tematu"  świąt i Sylwestra pierwsi podjęli Wojtek z  Michałem przy porannej kawie, bowiem Ziukowie   razem z Michałem , Alą i  dziećmi  zostali zaproszeni na całe  święta  Bożego Narodzenia   oraz na Sylwestra do Bukowiny Tatrzańskiej. Pan Majster  powiedział, że nie  wyobraża  sobie by oni mu odmówili - będą mieszkać w prywatnym pensjonacie  przyjaciela  Pana Majstra, pojadą w dwa  samochody, więc  się wszyscy swobodnie zabiorą - Michał swoim  z  żoną i  dziećmi, drugim samochodem pojedzie  pan Majster  z żoną i Ziukowie. Wyjadą z Warszawy dwa dni wcześniej, żeby nie sterczeć w korkach w okolicach Zakopanego. Nart niech  nie  biorą, co najwyżej  swoje buty, ale buty też w  razie chęci "polerowania"   jakiegoś  stoku można wypożyczyć.  A jeśli przyjaciele Michała też by chcieli tam  spędzić święta i  Nowy Rok to też nie  będzie problemu z miejscami,  ale muszą szybko rzecz  całą  przemyśleć, góra  w  dwa  dni.

Tak zupełnie  szczerze  rzecz ujmując, to Wojtek pomyślał, że to całkiem  dobre  rozwiązanie, ale on i Marta raczej nie pojadą, zostaną w  Warszawie  z rodzicami. Co do Andrzeja to raczej na pewno nie pojedzie, bo  "jak  amen w pacierzu" na pewno trafi  mu się jakiś  dyżur - to są te  rozkosze bycia czynnym chirurgiem  zatrudnionym  w  szpitalu. No i w takim  razie święta  będą  albo w domu Andrzeja  albo u  Wojtka i Marty, a co do Sylwestra to się jeszcze  zobaczy. Michał się trochę martwił, że już zupełnie   zapomniał jak  się jeździ na  nartach, ale Wojtek zaraz  go pocieszył, że on  też "wieki całe" nie jeździł na  nartach, chociaż  gdy mieszkał w Austrii to zawsze  zimą szusował po stokach, no ale to było dawno i na pewno wpadł już w  swoisty "narciarski wtórny analfabetyzm". Obaj stwierdzili, że  następnej  zimy to pojadą  do Austrii - dziewczyny z dzieciakami będą się opalać a oni szusować na  nartach. Wojtek stwierdził, że z okazji  świąt wszelakich docenia pracę naukowo - badawczą  bo zawsze można sobie jakoś ten urlop dopasować do swoich zajęć lub zajęcia do urlopu - jak  się śmiał Michał.  To fakt-  zgodził się z nim  Wojtek - najbardziej nie lubię  sesji i egzaminów i tak naprawdę mniej mnie one  denerwowały  gdy byłem  studentem - to było proste - musiałem  powtórzyć  materiał i wydalić  z  siebie  wiadomości na egzaminie. A teraz  to  się zamartwiam czy aby nie wymagam za  dużo od  tych biednych studentów, lub  muszę się powstrzymywać by nie  palnąć  czegoś złośliwego gdy delikwent  nie bardzo wie co plecie. Zawsze  podziwiam twój stoicki spokój z jakim odprawiasz niedouczonego chłopaka. I strasznie  się dziwię, że się tacy trafiają, bo każdy z nich niemal od przedszkola ma styczność z komputerem, szalone ambicje a czasem takie  bzdury  plotą, że aż mam ochotę postukać  gościa  w głowę. 

 A jak  się pracuje Marcie? - zapytał się Michał. Wojtek zaczął się  śmiać - jak na  razie jest jedynym żeńskim personelem w Laboratorium, więc ją  rozpieszczają. Na  produkcyjnym dziale doświadczalnym to  są dwie babki, ale już nie młode. To małe laboratorium i wszyscy sobie mówią po imieniu a Marta stwierdziła, że ją nieco krępuje zwracanie się do szefa po imieniu, bo  tak naprawdę to facet już po pięćdziesiątce, więc mówi do niego per  szefie, co zapewne  nieco śmiesznie  brzmi gdy mówi na przykład "szefie  czy mógłbyś mi powiedzieć..." ale  szef chyba ją rozumie - ona jest tam najmłodsza.  Jak na razie  jest bardzo zadowolona z pracy. 

Teraz  Andrzej pracuje  nad Marylą,  żeby przeszła na pół etat, a z kolei jej  szefowa  chce by Maryla szkoliła praktykantki, bo Marylka  jest  świetną  pielęgniarką chirurgiczną.  Chłopcy Andrzeja już całkowicie wyparli z pamięci Lenę i zachowują  się tak, jakby byli  rodzonymi dziećmi  Maryli. Rodzice  Andrzeja  też  wpatrzeni  w nią niczym  kot  w  Księżyc  w trakcie pełni i cały  czas jest "córeńką". Andrzej też  się przy  niej zmienił - wyraźnie  złagodniał. Zresztą widziałeś ich na urlopie - oka  z  niej nie  spuszczał. Marcie powiedział, że jest jej dłużnikiem, bo to Marta  zwróciła jego uwagę na Marylę, że jest świetna zawodowo a do tego kulturalna i miła  dla oka.  Byłem kiedyś zazdrosny o Andrzeja, bo mi się wydawało, że on się podkochuje w  Marcie,  a ona  w nim.  Ale zmądrzałem - on traktuje Martę jakby była jego siostrą, która  doskonale  go rozumie. Zresztą mają sporo wspólnych tematów, bo Marta jednak jest nieco z medycyną związana.  No  właśnie - Andrzej  zawsze powtarza, że  szkoda, że Marta   jednak nie poszła na  medycynę - stwierdził Michał.

No to  się pociesz, że ja dość długo byłem  zazdrosny o nieżyjącego męża Ali - powiedział Michał. Totalna głupota.  Bo na początku, gdy zrozumiałem, że Ala zagnieździła  mi  się mocno w  głowie i  w  sercu i zacząłem delikatnie dawać Ali do  zrozumienia, że marzy mi  się wspólne  z nią życie to ona usiłowała mi to "wybić  z głowy" i wtedy pomyślałem, że ona  nadal kocha   nieboszczyka bo był bardziej interesujący, rzutki, odważny itp.  niż ja no i o niebo przystojniejszy. Ale raz  sobie tak szczerze porozmawialiśmy i wtedy mi powiedziała, że jestem  za porządny, żeby wychowywać  dziecko wariata - demona  szybkości i  nierozwagi i ona  nie chce mnie  tym obarczać. A potem z duszą na ramieniu pojechałem do Ziuka i  z nim porozmawiałem o  wszystkim i o tym, że  chcę adoptować Mirka gdy weźmiemy  ślub. A Ziuk mnie w końcu przytulił i powiedział - jestem co prawda  niewierzący, ale masz  moje błogosławieństwo. Widocznie tak ma  być - ktoś lub  coś układa  losy ludzkie. Pomożemy wam we  wszystkim. Możesz na  nas liczyć. No i rzeczywiście   zawsze nam oboje pomagają, poza tym według mnie  to Ziuk ma talent pedagogiczny i trafia zawsze do dzieciaków w  dziesiątkę. Bez krzyku, rozkazów i groźnych  min. A rodziców Ali to ani razu  nie  widziałem, bo Ala wykreśliła ich ze  swego życia. Co mnie zupełnie  nie  dziwi, skoro moja teściowa, której nie  znam, powiedziała  swej  zrozpaczonej córce, że śmiertelny wypadek jej męża to kara, że wyszła za takiego  " badylarza". A cała  rodzina  Ziuka  to tacy badylarze jak ja jestem panną. 

 A ty, Wojtuniu, jesteś dla  Ziuka uosobieniem rzetelności, taktu i dobroci - wiesz- z powodu tej transakcji z mieszkaniem  na Ursynowie. A Marta - uosobieniem trzeźwego myślenia, którego próbkę widział   gdy oglądaliśmy te  domy  koło Lasu Kabackiego. Wojtek roześmiał się - oj tak, ona zawsze  zaskakująco trzeźwo myśli - to fakt. Zawsze taka była, nawet jeszcze w  szkole podstawowej. Zawsze do wszystkiego miała i ma szalenie "zdroworozsądkowe" podejście i  "kubeł zimnej wody" w  zanadrzu. Poza tym jest szalenie konsekwentna i nigdy  niczego  nie obiecuje, jeśli nie jest  pewna, że  będzie  mogła  swą obietnice  spełnić. Ta  cecha, jak  zauważyłem, jest dość  rzadka u ludzi. Taki też jest jej ojciec - jeśli coś komuś obieca to na 100% wypełni obietnicę  do końca. Mój ojciec  to ją wręcz uwielbia - jestem głęboko przekonany, że gdyby mu kazała zażyć truciznę  to zażyłby bez  szemrania. Nawet  moja  matka ją wielce lubi i  szanuje i zawsze  słyszę, że mam szczęście, że  Marta za mnie   wyszła.  A od  chwili, gdy Marta wysłała  ją do onkologa i ten  zarządził, by usunąć matce jakieś  znamię, to  matka  zawsze mi przy każdej okazji powtarza, żebym  się  słuchał Marty bo to mądra  dziewczyna i żebym  dziękował Bogu, że za mnie wyszła.

Tegoroczna zima jakoś nikomu  nie przypadła do gustu - było zimno, mokro, ponuro, bo  albo padał deszcz  albo deszcz  ze śniegiem. Marta  była  szczęśliwa, że ma  do pracy  blisko i  nie  musi jeździć na drugą  stronę  miasta w taką pogodę. Niestety  długoterminowe prognozy pogody  nie nastrajały  wcale optymistycznie  i  Marta stwierdziła, że wyjazd na święta i Nowy  Rok stoi pod tak wielkim znakiem zapytania, że raczej ona z Wojtkiem to zostaną w Warszawie i zaczęła planować święta w Warszawie. Oczywiście  Wojtek natychmiast podzielił się  jej wątpliwościami z Michałem, a  Michał z Alą i Ziukiem doszli do wniosku, że wyjazd  z dzieciakami , samochodem w stronę  gór nie jest chyba najlepszym pomysłem, bo podróż może być nie tylko bardzo męcząca ale i niebezpieczna.  

Po wymianie  różnych mniej lub  bardziej  genialnych pomysłów  stanęło na  tym, że  święta upłyną u  wszystkich  w  gronie ściśle rodzinnym, a  Sylwester  tym razem będzie u Michała i Ali, bo dzieci zostaną upchnięte do Ziuków. Ojciec Wojtka spędzi Sylwestra u rodziców  Marty razem z Misią  za pazuchą. Pan Majster co prawda  proponował, by może  Sylwester  był u niego, ale  zaraz usłyszał, że wtedy trzeba jednak dojechać na  miejsce samochodami, a jak już nie jeden  raz życie pokazało, to przełom grudnia i stycznia  bywa  wielce nieprzewidywalny pod  względem pogody, a pierwszeństwo odśnieżania czy też odladzania dróg poza stolicą a często i  w niej samej  stoi w  tym  czasie pod  wielkim  znakiem  zapytania.  Maryla i Andrzej mieli w wigilię dyżur i Marta stwierdziła, że to na pewno sprawka Andrzeja, który nie lubił wszelakich świąt. 

Plany planami, a życie przeważnie   je  lekceważy. Trzy dni przed świętami  mama Andrzeja poślizgnęła się drepcząc do pobliskiego sklepu  i złamała  rękę padając  na  chodnik. Na  szczęście nie było to złamanie otwarte  a "trafiona" została kość lewego ramienia i była  "tylko pęknięta", ale jakoś tak  dziwnie,  że założono  gips a do tego do dłoni przymocowano jakiś ciężarek- ciężką gruszkę jak to pięknie określił  ojciec Andrzeja. W efekcie tego wypadku  Marta z ojcem wieczorem  poinformowali Andrzeja, że święta będę u Marty i Wojtka.  Mama Andrzeja przepłakała niemal cały  dzień, nie tyle z bólu co ze  zmartwienia, że jej wypadek sprawił wszystkim kłopot. Maryla, gdy teść ją  zawiadomił o  wypadku, całkiem przytomnie   przeszła się do kadr by sprawdzić  czy ma jeszcze  jakiś zaległy urlop i okazało  się, że czego jak  czego, ale zaległych  dni urlopu to ma  nawet  sporo, a pani  kadrowa  ucieszyła  się, że Maryla zaczyna   właśnie je odbierać. Andrzej dowiedział się o  wszystkim dopiero pod  koniec  dnia pracy, gdy wreszcie opuścił blok operacyjny. 

W pierwszej kolejności obrugał własną żonę, że go nie poinformowała wcześniej, no ale Maryla  stwierdziła, że ona dowiedziała  się o  wszystkim gdy już mama była po wizycie w szpitalu, który  miał w  tym  dniu dyżur na urazówce.  A z mamą Andrzeja  to wszędzie jeździł.....ojciec Wojtka, bo do niego  w pierwszej kolejności  zatelefonował ojciec Andrzeja, gdy  "pozbierał  żonę i  zakupy z  chodnika".  I to ojciec Wojtka zarządził by na razie nie  zawracać Andrzejowi  głowy  w pracy i  wszędzie z nią jeździł. A ojciec Andrzeja był w domu, bo przecież nieszczęścia chodzą parami i mogło się  zdarzyć, że któryś z chłopców musiałby być  wcześniej odebrany z przedszkola lub  zerówki, więc  dyżurował w domu. Andrzej skontaktował się z lekarzem urazówki szpitala, w którym zagipsowano rękę jego mamy, a potem zatelefonował do swego kolegi by się go przepytać co dalej. Kolega z kolei podał mu namiary na  swego kolegę, speca od  złamanych górnych kończyn i po godzinie Andrzej był już umówiony z nim  na konsultację i na drugie zdjęcie rentgenowskie.  Bo lepiej od  razu sprawdzić, czy po tym gipsie  jest wszystko jak należy, czy  się coś nie przesunęło  itp. Bo łatwiej  zdjąć w  razie potrzeby świeżutki gips  niż już wyschnięty na  kość. No i skoro mama Andrzeja nie płacze  z bólu a tylko z powodu tego, że "narobiła kłopotu" i jest to pęknięcie  a nie wielodłamowe złamanie  to na pewno jest   wszystko w porządku i nerw nie jest uszkodzony. 

Tego dnia  Andrzej wyszedł wcześniej z pracy a swych pacjentów   scedował Heniowi. Pojechał  do   domu i zabrał swą mamę do kolegi ( w  drodze  do domu "odkrył", że chyba jednak zna  lekarza do którego pojedzie z mamą na konsultację. W domu pochwalił oboje rodziców za trzeźwość  umysłu i pojechał  z mamą  do szpitala, w którym pracował kolega. Zrobiono mamie kolejne  zdjęcie  rtg, które obaj lekarze  obejrzeli i zdaniem   konsultanta wszystko jest w jak najlepszym porządku, nerw  nie jest uszkodzony, ale na pewno co najmniej 6 tygodni potrwa proces  zrastania się kości, bo wszak mama "młódką" nie jest i być  może potrwa  to osiem lub dziesięć  tygodni. Dał receptę na leki przyspieszające  proces  tworzenia  się kostniny, na przeciwbólowe również, wytłumaczył dlaczego jest dany ten  ciężarek i dlaczego mama ma go nie podtrzymywać drugą  ręką, zalecił odpowiednią dietę. Pogratulował Andrzejowi zmiany w  życiu osobistym, pozachwycał  się zdjęciami Jacka i Piotrusia, wpisał do swego terminarza  kolejną  datę kontroli  a na koniec powiedział, że za trzy dni on ma sprawę rozwodową. Bo mało która  kobieta bywa szczęśliwa u boku przepracowanego lekarza, którego częściej nie ma  w domu niż jest,  bo najczęściej pracuje co najmniej na dwóch etatach.  Panowie obiecali  sobie wzajemnie, że postarają  się częściej  spotykać a nie  tylko z powodu jakiegoś wypadku w rodzinie któregoś  z  nich.

W drodze  do  domu odwiedzili  aptekę, a mama stwierdziła, że  zupełnie nie  zdawała  sobie  sprawy z faktu, że lekarze  są tak przepracowani i że najczęściej  muszą pracować na dwóch etatach żeby mieć pieniądze na wszystko. Wiesz mamo - to że dwa etaty to małe piwko - nas  zżera przede  wszystkim ta odpowiedzialność no i to, że ciągle trzeba  być czujnym bo dochodzą  wciąż  nowe leki, nowe metody leczenia, nowa  aparatura. A do tego pacjenci  są mało odpowiedzialni i lekceważą  nasze zalecenia.

Miałem stosunkowo niedawno pomysł, żeby się przekwalifikować na chirurga plastycznego - na pewno nie operowałbym tyle co teraz a poza  tym zapewne zarabiałbym więcej , ale Marta skutecznie  mi to wybiła  z głowy i .......jestem jej za to wdzięczny. To mądra  dziewczyna.  Już po roku  studiów na kosmetologii wiedziała, że  chirurg plastyczny to zawód bardzo wysokiego ryzyka, bo pacjenci  są po prostu okropni i większość nie  stosuje   się do poleceń lekarzy. I popatrz - mogłaby otworzyć jakiś salon kosmetyczny a zamiast tego opracowuje nowe kosmetyki i nawet jest współtwórczynią patentu. Kocham ją i Wojtka tak, jakby byli moim rodzeństwem. I oboje operowałem - okrutnie  się denerwowałem przy jej operacji, bo operacja  wyrostka  robaczkowego u dorosłych to poważna  sprawa, grożąca nawet zejściem, bo niestety najczęściej ta operacja jest "na ostatni moment". Ale to mądra  dziewczyna, ma talent  do zawodu i szkoda, że nie  skończyła medycyny - i siebie i Wojtka przyprowadziła na  operację w dobrym  czasie.

Twoi chłopcy Martę ogromnie  lubią - powiedziała  mama. Opowiadali mi obaj,  że ona ich uczyła jak trzymać kredką by ładnie kolorować obrazki i Piotrek z wielką powagą mi tłumaczył, że to trzeba robić pomalutku i bardzo  dokładnie, żeby nie wychodzić poza linijkę obrazka. I obaj opowiadali o tych klockach- literkach. Jacek to już wszystkie literki potrafi nazwać. Andrzej zaczął  się śmiać - te klocki literki to był przysłowiowy gwóźdź do trumny Leny - gdy patrzyłem na Martę, która dzieciakom pokazywała te  klocki, tłumaczyła, że każde wypowiedziane  słowo można zapisać literkami to wtedy uświadomiłem  sobie, że Lena ich wcale a  wcale niczego  nie uczy, a tu nagle obca  dla nich kobieta  bierze jednego po drugim na kolana i uczy ich w najprostszy możliwy sposób  życia, że po kilkunastu  minutach dziecko potrafi ułożyć  najprostsze, ale  znane mu wyrazy jak mama i tata. Wtedy do mnie  dotarło, że z Leną to jest coś "nie tak", że  Lena  głównie na nich  wrzeszczy a Marta mówi cicho, a każdy z nich się do niej przytula i słucha  jak zaczarowany. Sporo zawdzięczam Marcie. To  dzięki Marcie, jej pomysłowości i dociekliwości dowiedziałem  się, że Lena  to schizofreniczka i powinna  cały  czas brać leki. O to bym występując  o rozwód miał   dobry powód to się  już Lena postarała sama. I niestety nie  mogę nazwać swojej  byłej teściowej inaczej niż podłym i głupim   babskiem, bo ona  dobrze  wiedziała, że Lena  jest  chora i że nie  powinna  zachodzić w  drugą  ciążę.

                                                                              c.d.n.

piątek, 7 czerwca 2024

Córeczka tatusia - 134

 Marta delikatnie wzięła kopertę czubkami dwóch palców, obejrzała znaczek pocztowy, stwierdziła, że na stemplu jest pieczątka świadcząca o tym, że list był wrzucony do warszawskiej  skrzynki i powiedziała- to chyba jakiś kawał, w każdym razie nic służbowego bo żaden szef nie zezwoliłby na kupienie do firmy kolorowych kopert.  A dlaczego?- zdziwił  się Wojtek. Dlatego, że są droższe od białych - wyjaśniła Marta- to raz,  a dwa - że zapewne  szybko zaczęłyby służyć personelowi do celów  prywatnych. Wojtek wyciągnął z szuflady "nóż  do  wszystkiego" i rozciął kopertę. Wewnątrz był karnet, na jego "okładce" był obrazek powozu konnego wydrukowany   "złocistą" farbą" a pod  spodem napis "Zaproszenie na Ślub".

Oooo, ciekawe kto ze znajomych się żeni - powiedział Wojtek.  Nie wiem, ale to raczej ktoś  z twoich znajomych, bo moje koleżanki ze  studiów nie  znały do samego końca  mojego adresu. Wojtek spojrzał na nią i powiedział - tego mojego adresu też żaden z kolegów nie znał, znali adres mieszkania ojca, tego adresu nikomu nie podawałem. Oboje  wpatrywali się w milczeniu w obrazek, w końcu Wojtek wziął karnet  do ręki i rozłożył.  Tekst wydrukowany wewnątrz niewiele im wyjaśnił, poza  tym, że jakaś Gaby i Martin mają zaszczyt zaprosić ich na swój ślub, który będzie w dniu 4 grudnia w Pałacu Ślubów o  godz. 14,00-tej.  Pod  spodem drobniejszym drukiem był dopisek, że  po ślubie jest małe przyjęcie na Starym Mieście  w restauracji "Bazyliszek", Rynek Starego  Miasta  1, na które oczywiście  również serdecznie  zapraszają.

Marta pierwsza przerwała  milczenie i zapytała - miałeś jakiegoś kolegę Martina lub chodziłeś  z jakąś Gaby?  Może jeszcze  w Austrii? No coś ty! W Austrii to nawet prawie nie rozmawiałem z dziewuchami, a każdą wolną chwilę na  studiach to byłem z tobą - oburzył  się Wojtek. Były na roku chyba  ze dwie lub trzy dziewczyny, ale żadna z nich na pewno nie  miała na imię Gaby. Jedna  z nich to już po pierwszym roku wymiękła, a tamte  dwie to chyba  jakoś dotrwały do końca  studiów, ale na pewno żadna  z nich nie miała na imię Gaby. To przecież raczej nie jest polskie imię. I wiesz - w tej  chwili sobie uświadomiłem, że zawsze na takich  zaproszeniach są podawane nie tylko imiona ale i nazwiska obojga. To jakieś bardzo dziwne to zaproszenie - to  chyba  jakiś kiepski dowcip.  No ale nikt z naszych przyjaciół nie ma aż tak popieprzone  we łbie, by nam coś takiego nadesłać! 

Dawałaś Turkom nasz  adres? Nie, nawet gdyby któryś  chciał to bym nie  dała - stwierdziła Marta. Ale mam namiary na tego od  złota, bo może jeszcze tam kiedyś polecimy. Nooo, to nie jest  wykluczone- fajnie nam  tam było- głos Wojtka był nieco rozmarzony. Michałowi i  Andrzejowi też się tam podobało. No bo tam było jeszcze  ciepło ale nie powalał człowieka upał no i  jakby na to  nie  spojrzeć to nie było tłumu z dzieciakami. Myślę, że jeszcze nie jeden raz tam pojedziemy. I ten  hotel był też bardzo fajny.

Wieczorem Wojtek pokazał ojcu to przedziwne  zaproszenie - ojciec spojrzał i powiedział - Gaby to twoja  matka a Martin - wyraźnie  jakiś jej nowy  nabytek. Twoja matka po rozwodzie  zmieniła  sobie swoje drugie imię na pierwsze - ona ma na  drugie imię Gabriela. I z racji rozwodu wróciła  do swego panieńskiego nazwiska. Gdybyś jej szukał w Austrii pod swoim i moim  nazwiskiem to byś  jej nie znalazł. A ten Martin to  nie wiem kto to jest a poza tym wcale  mnie to nie interesuje. Nie bardzo tylko rozumiem dlaczego ten  ślub ma być w Polsce skoro ona mieszka w Austrii, ale nie wykluczone jest że ona  wróciła do Polski i tu kogoś omotała. Ten facet z którym mnie  zdradzała to  nie miał na imię  Martin, a poza tym był chyba  za mądry by się z którąkolwiek żenić, gdyż miał  to samo i bez ślubu. Daj mi to zaproszenie, dowiem się swoimi kanałami kto bierze tego  dnia  ślub. Jakimi kanałami?- dopytywał się Wojtek.  Ojciec uśmiechnął się - mam jeszcze kilku starych, dociekliwych kolegów, którzy nadal mają swoje  wtyczki choć już sami nie pracują. Nikomu się nie chwaliłem, że się rozwiodłem a oni i tak już o tym od dawna wiedzą. A jeśli uznają, że to jakaś niebezpieczna dla  niej znajomość,  to ją mimo wszystko ochronią. Miałem  do nich żal, że mi nie dali znać, że ona ma tu jakiś biznes, no ale  skoro jej biznes państwu  nie  szkodził to nie było powodu by go zwinęli. Myślę, że nie  szkodził- stwierdziła Marta- zapewne  nawet  niezłe podatki były z tego biznesu, bo te  zabiegi to do tanich nie należały.

No popatrz-  a mnie  za  każdym wyjazdem do Polski tłumaczyła, że jeździ tu dlatego , że tu zabiegi  są  znacznie tańsze niż w Austrii - stwierdził ojciec.   Marta  zaczęła się śmiać - dla niej na pewno były tańsze bo sama  sobie  nie płaciła   ani za  "materiały" ani za robociznę, ale gdyby za każdym razem musiała  za nie płacić  plus koszty podróży to pewnie byłoby na remis, a poza  tym musiała trzymać  rękę na pulsie i sprawdzać  czy jej nie okradają po cichutku - stwierdziła  Marta. Odbierała przy okazji pieniądze i zapewne wpłacała je na swoje polskie dewizowe konto. A wy pójdziecie na ten ślub?- spytał ojciec. 

Marta i Wojtek odpowiedzieli  pytaniem- a ty pójdziesz  z nami jeśli my pójdziemy?  No nie, ja nie  dostałem  zaproszenia. A skąd wiesz , że nie  dostałeś zaproszenia, może jest w twoim domu w skrzynce - nie  byłeś tam już kilka  dni, więc nie  wiesz. No fakt, ostatnio  się tu u was zakotwiczyłem, ale nawet gdyby było to i tak bym nie poszedł.  Jakoś  za dobrze mi  się tu was śpi. i dlatego  siedzę  wam na karku.  I bardzo, bardzo dobrze, że  śpisz u nas - stwierdziła  Marta. Lubię gdy u nas jesteś. 

Nam to przydałaby się taka meksykańska hacjenda - trzy  albo cztery domy jednorodzinne  stojące  dookoła czegoś co jest podwórzo- ogrodem. Widziałam  to na jakimś  filmie. Każdy ma oczywiście werandę od  strony podwórka i przez nią wyjście na podwórze. Wygląda to jak mini osiedle uformowane  z domków ustawionych na  planie podkowy, którego tylną  część stanowią trzy garaże.  Z tym, że  takie prawdziwe hacjendy meksykańskie to są cztery budynki -  mieszkalny jest jeden, reszta  to zabudowania gospodarcze i garaż. No ale "taki numer" to  nie przejdzie  w mieście, gdzie każdy metr kwadratowy gruntu jest na wagę złota. Ale uważam, że i tak nie mamy źle z lokalizacją naszych  mieszkań - wszystko  w zasięgu przejścia piechotką  w ramach  spaceru.

W kilka dni później  jeden  z dawnych kolegów Wojtkowego  ojca zawiadomił go, że faktycznie owa Gaby to jest jego była  żona, a  kandydat na męża jest 8 lat młodszy od Gaby, z urodzenia jest potomkiem Niemki i....Włocha i zajmuje  się handlem i konserwacją sprzętu do uprawiania sportów zimowych i jak dotąd to ma wspólnika w  swym biznesie. A ślub w Polsce, bo przecież to też kraj Unijny, więc można brać  ślub  w dowolnym kraju Unijnym.  Być może to ów Martin umie  dobrze liczyć i obliczył, że tu nie będzie musiał zapraszać  swych rozlicznych kolegów, więc mniej na tę imprezę  wyda. 

Tato- muszę  cię zmartwić - powiedział Wojtek- my nie mamy  zamiaru iść na ten ślub, więc jeśli masz ochotę  widzieć ją w objęciach innego faceta to musisz iść sam.  Ale ja wcale nie mam zamiaru iść na ten ślub - jest wszak wolną kobietą i  może wyjść  za mąż za kogokolwiek zechce - mnie naprawdę to wcale nie obchodzi i jest  mi absolutnie obojętne czy będą mieszkać po  ślubie w Polsce  czy w Austrii - stwierdził   ojciec.  

No i dobrze- podsumował Wojtek. A poza tym pojutrze  rano jadę z tobą do naszej przychodni do kardiologa, więc na wszelki wypadek  nic nie jedz rano, bo może kardiolog da ci skierowanie  na pobranie krwi, to od razu je zrobisz. Andrzej  cię zapisał na okresową kontrolę kardiologiczną. Mamy wyznaczoną  wizytę na 8,00 rano. Synu - przecież ja się bardzo  dobrze prowadzę, dobrze  się  czuję, więc po co ta  wizyta?   No bo sto lat temu miałeś  zawał i musisz  być pod  stałą kontrolą, bo nie wiem  czemu, ale  lat ci przybywa  a nie ubywa. Masz bywać co kwartał, więc  trzeba tego pilnować. Ale  dlaczego synku Andrzejowi tym  zawracasz  głowę?  Nie  zawracam  mu głowy, on tam jest  codziennie, bo tam pracuje. Po prostu on też  jest  zdania, że trzeba  przestrzegać  terminów  badań kontrolnych przy pewnych schorzeniach. Marta z kolei musi sama z raz na  miesiąc kontrolować, czy jej ścięgno  w dłoni nie zaczyna się  zmieniać, czyli czy  nie zgrubiało bardziej i czy nie ma  na nim jakichś  gruzłów.  A on i tak przy każdej okazji maca jej to ścięgno,  a mnie z kolei wciąż przypomina, żebym czasem nie polazł na  siłownię i żebym ćwiczył mięśnie  brzucha  bez obciążania go.  Wiesz przecież, że on  nas uważa za swoją rodzinę i  jego dzieci nadal mówią do ciebie  dziadku.

Na  wizycie  kontrolnej wykonano dodatkowo też badanie  zwane "echo serca", czyli USG serca, bo jak twierdził kardiolog to on tam  słyszy jakieś szmery w  sercu, ale badanie  to wykazało, że optycznie jest wszystko w porządku- zastawki  serca działają prawidłowo, a  wszystkie  dotychczasowe  zalecenia  nadal są aktualne. Lekarz kilka razy  powtarzał, że bardzo  ważne jest by ojciec  sporo spacerował i byłoby  dobrze, by były to spacery po lesie. No i powinien  sprawić  sobie   lekki, nieduży składany stołeczek, by w  razie nawet niewielkiego zmęczenia chwilę posiedzieć i odpocząć. A  latem dobry by  był wyjazd nad morze, ale "plażowanie" nie na słońcu ale pod parasolem. A  wyniki badania krwi to pewnie odbierze Andrzej bo na skierowaniu do laboratorium  jest zaznaczone, że mają być odesłane  do Andrzeja. No a  zimą to jeśli będą jakieś silne  mrozy takie około -20 stopni to ma nie wychodzić z domu.  Ekstremalne plusy i minusy temperatur  nie  są w pewnym  wieku  korzystne dla zdrowia.

Gdy już wyszli z budynku ojciec  powiedział - no widzisz  synku? wszystko jest w porządku i nawet mam zmniejszoną  dawkę leku. To nawet jest pocieszające  moim  zdaniem - zapewnił  go Wojtek. I bardzo się z tego powodu cieszę i Marta  też  się ucieszy. Pomyślimy w  domu nad  tym spacerowaniem po lesie - myślę, że będziemy po prostu w weekendy jeździć do Powsina lub Konstancina - nam też takie spacery dobrze zrobią. Bo mowy  nie ma byś  sam jeździł  gdzieś  dalej od  domu. W tygodniu to możesz podjechać  autobusem do Łazienek  lub Wilanowa -  zawsze tam lepsze powietrze bo jednak drzew  jest sporo a w autobusach w godzinach  pracy nie ma jeszcze  tłoku. A w weekendy będziemy jeździć gdzieś pod Warszawę. Okolice podwarszawskie na  lewym  brzegu Wisły są nawet dość  lesiste.  A latem pojedziemy do Sopotu - weźmiemy  ze  sobą oczywiście Misię. No to już wiadomo, że teraz  cała nasza  "paczka" zapewne zadekuje   się w Sopocie i pewnie tak na przełomie lipca i  sierpnia. Bo wtedy  będzie już po egzaminach wstępnych, na których obaj  musimy  być. Podejrzewam, że wtedy i  Ziukowie by pojechali do Sopotu. Ziuk co prawda za morzem nie przepada, ale lubi  ciebie i dyskusje z tobą. Ale nawet jeśli oni nie pojadą, to będzie nas  tyle osób, że  " trójka" małolatów będzie dopilnowana.Wojtek ukradkiem zerknął na  zegarek - no to jeszcze  mogę się napić kawy gdy ty będziesz jadł śniadanie i  muszę jechać do pracy. I od razu wpuszczę Michałowi sprawę Sopotu i  zaraz po Nowym Roku zrobimy dla nas rezerwację - wtedy jest większy  wybór mieszkań. No i z Andrzejem też  muszę to omówić. Nie  wykluczone, że z jego chłopcami pojechali  by jego rodzice a on i Marylka odetchnęli by w Warszawie bez  dzieciaków. Chociaż, trzeba to przyznać, jego  dzieci  są bardzo  dobrze "wytresowane" przez  dziadków. Podoba mi  się jak ojciec Andrzeja i  Ziukowie traktują te  małolaty.  Oni obaj wszystko spokojnie i  bardzo, bardzo przystępnie  tłumaczą dzieciakom i nigdy  nie nadają tekstu z gatunku "dowiesz  się gdy będziesz starszy a teraz masz  zrobić tak i tak i nie ma  dyskusji."  Bardzo mi  się to podoba. Ty byłeś   jednak bardziej apodyktyczny.   Marty tata też zawsze  wysilał mózgownicę by nam wszystko rzetelnie i przystępnie wyłożyć. Zastanawiam  się, jak w tym roku rozegrać  święta i Sylwestra. Chyba  musimy z  Michałem zrobić jakąś  burzę mózgów. Tak na  chybcika  licząc wyszło mi, że to będzie  aż  osiemnaście  łebków przy stole. Andrzej z dziećmi i  rodzicami to  sześć osób, Ziukowie i  Michał z Alą i  dziećmi to siedem  osób a my  z rodzicami Marty to pięć osób. Chyba nie  będziemy w tym roku robić takiego spędu.

 No faktycznie - masz rację - razem z  dzieciakami to będzie nas cała  fura ludzi- zgodził  się ojciec.Więc  chyba będzie  rozsądniej jednak gdy święta każda  rodzina spędzi we własnym gronie. My to oczywiście z rodzicami Marty i pewnie u nas. Pomyślcie sobie lepiej o tym, byście spędzili gdzieś Sylwestra bez dzieci i rodziców.  Może tak jak w ubiegłym roku u was? Pomógłbym  tylko Martuni w przygotowaniach. No nie wiem, muszę to  wpierw przetrawić z Martą - stwierdził Wojtek.

                                                                            c.d.n.