piątek, 27 września 2024

Córeczka tatusia - 162

 Tegoroczna jesień była całkiem  miła - ojcowie Wojtka i Andrzeja z reguły w piątki robili  wypady na grzyby, choć  chwilami były to tylko wypady "po grzyby", bo jeśli po drodze stali sprzedawcy z grzybami to  dziadkowie  poprzestawali na kupnie   grzybów.  Potem  znajdywali  miejsce na "piknik", przebierali i  czyścili grzyby. Kupowali też jabłka  i inne owoce, warzywa  a nawet kartofle. A jabłka, które kupowali to były z reguły  stare,  znane od lat  odmiany, których teraz już nie było w sklepach. Bo te "stare odmiany" jabłoni owocowały nie co roku a co dwa lata, więc  się plantatorom nie opłacały do uprawy. Z niektórymi gospodarzami  dziadkowie  się niemal  zaprzyjaźnili, kupowali też  często domowego chowu kurczaki, wyhodowane na  prawdziwym  ziarnie i robakach  wydziobanych przez kury,  z raz  w tygodniu również jajka, z czasem , gdy sprzedający już nabrali do nich  zaufania, to  "zapisywali się" na cielęcinę, prawdziwą śmietanę i biały wiejski ser oraz warzywa. Kurczaki były  już  zawsze "sprawione", wystarczało je  tylko jeszcze raz opłukać, potraktować przyprawami  wg  własnego uznania i upiec. Oczywiście dziadkowie zaopatrywali w "prawdziwe produkty" nie tylko  swoją rodzinę  ale  również rodzinę Michała oraz rodziców  Marty. 

Marta, w  celu "ocieplenia kontaktów" podesłała nieco kosmetyków dla pań i dla dzieci. A dziadkowie zawsze  się dopytywali, czy gospodarze nie potrzebują przypadkiem  czegoś  "z miasta", bo teoretycznie był PKS do Warszawy, no ale zawsze mniej kłopotliwe byłoby dla gospodarzy by  to  towar do nich dotarł. Tata Wojtka cieszył się wielkim uznaniem pań  domu bo znał się na gotowaniu,  a z kolei tata Andrzeja  zawsze coś doradził w kwestiach technicznych budynku mieszkalnego, co trzeba koniecznie poprawić przed  zimą by jak  najmniej  ciepła uciekało z  chałupy. Czasem dziadkowie przywozili od  gospodarzy domowy smalec i cztery warszawskie rodziny zajadały się tym wielce niezdrowym , zdaniem dietetyków, produktem.

W listopadzie ojciec Michała "zapowiedział się" na grudzień i być może zostałby nawet na święta. A ty tato to prywatnie tu  się  wybierasz czy w celach służbowych? - spytał Michał.  A to ma jakieś znaczenie?- zdziwił się ojciec. Właściwie nie ma, zapytałem tak z przyzwyczajenia -  wyjaśnił Michał. Ale z uwagi na to, że chcemy spędzić święta razem z przyjaciółmi to wolałbym wiedzieć  wcześniej jak  mamy sobie te święta  zaplanować. Bo chcemy je spędzić  wszyscy razem, zapewne w domu Andrzeja. W sumie to będzie nas cała zgraja- 13 osób dorosłych i pięcioro nieletnich. Zastanawiamy  się z Wojtkiem  czy aby  nie lepiej wyjechać na święta do  prywatnego pensjonatu. Finansowo to będzie tak samo, tyle  tylko, że na pewno mniej się nasze panie narobią niż gdybyśmy robili święta w Warszawie. I muszę  tę decyzję jeszcze ze  wszystkimi przedyskutować. Bo razem z  dzieciakami to nas będzie 18 dusz, w tym pięcioro dzieciaków. 

To masz jakichś nowych  znajomych?- zdziwił  się ojciec.  Nie, cały  czas ten sam komplet- cztery osoby  dorosłe u Andrzeja plus dwójka dzieci,  u Marty piątka  dorosłych, ode mnie cztery dorosłe, bo przecież  Ziukowie są naszą rodziną no i trójka  naszych  dzieci.  Odkryliśmy pod  Warszawą bardzo miły prywatny pensjonat, który jest czynny i zimą, ale musimy szybko się decydować, żeby miejsca zarezerwować . Zajmiemy praktycznie cały pensjonat. Na szczęście to blisko Warszawy,  tam nawet chyba  miejskim autobusem  można  dojechać, bo to włączyli do jednej z  warszawskich  gmin,  no ale my pojedziemy swymi samochodami. Na  co dzień jesteśmy wszyscy tak zwanie  "zarobieni"  po uszy  i nie mamy  się kiedy  wszyscy razem spotkać, bo w weekendy to trzeba  co nieco w domu porobić i pobyć z  dziećmi.

Wiesz synu, mną się nie przejmuj, bo ja  nie przyjadę sam, przyjadę z przyjaciółką. Ale w tym układzie to może będzie lepiej gdy przyjadę wiosną - dni dłuższe i pogoda nie  zmuszająca do siedzenia  w domu. Michał uśmiechnął się sam do siebie i zapytał-  a ta twoja przyjaciółka to o ile lat jest młodsza ode mnie? Bo nawet jeśli jest ode mnie ze  dwa lata starsza to i tak wiadomo, że leci na twoje pieniądze i wygody życia z tobą a nie na ciebie.  Ojciec obruszył się  i powiedział - to tylko przyjaciółka i nie mam wcale zamiaru wiązać  się z nią na  stałe, nie  tęsknię za życiem małżeńskim. Dostatecznie  długo byłem żonaty. A testamentu nie mam zamiaru zmienić, więc jesteś zabezpieczony. 

Tato, mnie nie  zależy na dziedziczeniu jakiegoś majątku po tobie, ja  tylko nie chcę byś się czuł oszukany bądź wykorzystany. A czy ta przyjaciółka wie, że nie masz  zamiaru się z nią żenić?  No raczej  wie, bo  jej kiedyś, na samym początku powiedziałem, że nie mam zamiaru żenić się po raz  wtóry. Do biednych to ona nie należy, ma  własne pieniądze bo jest właścicielką salonu odnowy biologicznej, cokolwiek to znaczy. My nawet nie  mieszkamy stale  razem, to naprawdę jest  tylko przyjaźń. Po prostu razem chodzimy na różne imprezy, więc nie  zostanie twoją macochą. 

Po rozmowie z ojcem Michał zaraz  zatelefonował do Wojtka i opowiedział mu  o wszystkim. No popatrz, musimy chyba  już porozmawiać o świętach bo nas wszak będzie  sporo. Ja myślę, że faktycznie nie byłoby źle zadekować się tam na święta- stwierdził Wojtek.  Ja zaraz pogadam ze  swoimi , a właściwie  to tylko z rodzicami Marty muszę pogadać, bo my dwoje i mój ojciec to wiadomo, że musimy być  razem. No i do Andrzeja też zatelefonuję. Wiesz, on ma taki zawód, że może być różnie, ale im  wcześniej zgłosi urlop tym jest większa  szansa, że mu nie wcisną jakiegoś dyżuru. Zresztą on  chyba dlatego brał tak nałogowo te  niedziele, żeby mu potem nic nie  bruździło w święta. Rodzice  dziś jak  zwykle wpadną do nas po  Misię by ją  wziąć na spacer, więc im  wpuszczę sprawę. Za nich i za rodziców to ja zapłacę, to będzie prezent od nas  dla nich- lepsze to niż jakieś duperele pod  choinkę. Pod choinką to będą tylko prezenty dla dzieci. Dla naszych pań też będzie lepiej gdy nie będą musiały sterczeć przy garach, bo wiadomo, że wtedy nasza pomoc  jest raczej iluzoryczna. Oby tylko była pogoda jakaś naprawdę zimowa, to wtedy dzieciaki miałyby frajdę.  Trzeba się tylko zdecydować czy dzieciaki mają tam zostać aż do Nowego Roku z dziadkami. Wiesz - gdyby był śnieg to mogliby tam siedzieć aż do Nowego Roku włącznie, no ale jeśli będzie deszcz zamiast  śniegu, to oni się tam urwą z nudów. Ja myślę, że my chyba  tylko na święta tam pojedziemy, a resztę to sobie zorganizujemy w Warszawie - stwierdził Wojtek. Poza tym na razie  to nie  wiemy co o tym wszystkim myślą nasze żony. Wiesz - my to nie mamy dzieci, nam właściwie jest dość obojętne  gdzie wylądujemy na święta. Na Sylwestra to my z Martą raczej nie będziemy reflektować w jakimś publicznym miejscu, więc albo zrobimy coś takiego jak w ubiegłym roku albo posiedzimy przed telewizorem. Te wszystkie "bale" to są do niczego - jedzenie kiepskie, stolików ze dwa razy  więcej niż być powinno a do tego nigdy nie wiadomo jaka będzie pogoda. Podejrzewam, że Sylwester będzie u nas, bo w razie  czego to nie będzie problemu z noclegiem. Jakby na  to nie  spojrzeć to mamy wszak cztery pokoje. Swoją  drogą to nie mogę  się oprzeć  wrażeniu, że ten rok jakoś podejrzanie szybko mija. Gdy byłem dzieckiem  i chodziłem do  szkoły to tylko wakacje jakoś podejrzanie  szybko mijały, a  rok szkolny to się wlókł niesamowicie.  Teraz to czas mija mi jakoś szalenie  szybko. Dopiero co byliśmy na Słowacji a już musimy myśleć o Sylwestrze.  Gdy ostatnio rozmawiałem z Miloszem to proponował byśmy przyjechali do nich w lutym lub w marcu na  narty i stwierdziłem, że to zupełnie nierealna sprawa. I tak sobie przypomniałem, że kiedyś mi  się wydawało, że bycie dorosłym to niezmiernie fajna  sprawa i że gdy wreszcie będę dorosłym i będę pracował to świat będzie do mnie należał . A tu się okazuje, że może byłoby stosunkowo nieźle, gdybym miał tzw. wolny  zawód, ale tak  naprawdę to mało kto ma taką pracę, że ma dużo wolnego  czasu a do tego i sporo gotówki. Ja  w każdym razie nie  znam takich co mają wolny zawód i mają dużo wolnego  czasu i jednocześnie dużo pieniędzy.  Bo zarabianie pieniędzy pochłania furę czasu.  Tak z ręką na  sercu, to uważam, że nasza praca na tle innych zawodów to sprawa świetna- jakby na to nie spojrzeć  to nie jest źle - przynajmniej  mnie nie jest  źle. Trochę mnie  "gniecie" ten doktorat, no ale jakoś to przetrzymam - mój ojciec zawsze mi powtarza : pamiętaj, że zawsze może  być gorzej niż jest. No i ma rację.

Po serii narad postanowiono, że ponieważ w okresie świąt nie  grozi zimowa pogoda i na śnieg lub mróz to raczej nie ma  co liczyć, więc wyjazd z Warszawy raczej odpadał. Koniec końców święta wszyscy w tym roku obchodzili oddzielnie, we własnym  rodzinnym  gronie, a Sylwester, tak jak i rok wcześniej miał być u Marty i Wojtka, z tym, że umówili  się, co kto w domu u siebie "upichci" i przyniesie ze  sobą. Nie  było problemu z umówieniem się co kto  przyniesie i oczywiście wiadomo  było, że w tym układzie będą wszyscy nocowali u Marty i Wojtka, wyśpią się do oporu, w Nowy Rok  zjedzą wspólnie śniadanie i to będzie  bardzo miłe rozpoczęcie  kolejnego roku. Ojciec Wojtka tym razem zdecydował się by razem z rodzicami Marty wybrać  się na koncert do Opery. Będą jechali jednym samochodem i po koncercie "podrzucą" go do jego mieszkania. 

Słodkości na święta i Sylwestra tym razem nie  były dziełem Marty ale zamówione były w nowo otwartej cukierni, a że obiekt  był na etapie "zdobywania klientów" ceny były atrakcyjne, a wyroby smaczne. To co miało być podane na kolację było rodem od zaprzyjaźnionych "wieśniaków"- zaopatrzenie dostarczyli do domu ojcowie - tym razem była nawet wiejska kiełbasa, wędzone kurczaki i naprawdę bardzo smaczna  szynka oraz "domowa  mielonka", czyli mięso mielone przygotowane jak na kotlety mielone, ale zawekowane w słoikach. Marta zrobiła  tym razem zupę grzybową z grzybów zbieranych przez ojców. O północy "przyszedł" mail z życzeniami  wszelkiej pomyślności od rodziców Marty i Wojtkowego taty, z dopiskiem, że koncert bardzo, bardzo udany. Tym razem Misia spędzała Sylwestra razem ze  wszystkimi, ale najwięcej  czasu spędziła przytulona do Andrzeja, który właściwie nie  wypuszczał jej z rąk. A  że Misia ogromnie lubiła być stale głaskana i przytulana to oboje  byli  bardzo zadowoleni. Pogoda rzeczywiście w niczym nie przypominała zimy, co prawda nie przekraczała plus 5 stopni ciepła, więc  było raczej zimno niż  ciepło, za to deszcz nie  żałował sobie i padał jakby mu za to ktoś płacił. Było tak wrednie, że nawet nikt nie odpalał tym razem petard, a Misia postawiona na mokrym trawniku, osłaniana Wojtkowym parasolem z wielką odrazą postała minutę i łaskawie się wysikała, natychmiast przytulając  się do nogi Wojtka o prosząc by ją zdjąć z tego mokrego zimnego trawnika. W domu, wytarta i wysuszona suszarką wprosiła  się na "ręce głaskające", czyli Andrzeja i spała razem z Andrzejem i Marylą niemal do świtu- wg Andrzeja wyniosła  się do swojej budki około piątej rano - chyba  było jej za  ciepło pomiędzy Andrzejem a Marylą.

Nowy Rok rozpoczął się tak mniej/ więcej bliżej południa, deszcz nadal padał a niebo zaciągnięte bardzo ciemnymi  chmurami nie  zapowiadało szybkiej poprawy pogody. Biedna Misia znów musiała odwiedzić bardzo mokry trawnik i baaaardzo długo stała pod daszkiem  nad  wejściem do budynku, w końcu została wyniesiona na trawnik, co bardzo się jej nie podobało. Tym razem była  z Martą, która weszła razem z  nią na trawnik i osłaniała psinę parasolką. 

Śniadanie wprowadziło wszystkich w nieco lepszy nastrój i wszyscy cieszyli  się, że są jednak w mieście a nie pod Warszawą. Śniadanie jedli niespiesznie i ta  czynność zajęła im niemal dwie  godziny. Wszyscy orzekli, że to był najfajniejszy w ich życiu noworoczny poranek - nikt  nie  był zmęczony i śpiący, Marta powiedziała, że mogą przecież siedzieć u nich nawet  do wieczora, jest co jeść , kawy i herbaty ani też słodkości nie  zabraknie, obiadu też dla wszystkich wystarczy. Mogą się nawet i wina napić, bo wszak jest, a potem odpowiednio długo odsiedzieć. Wczesnym popołudniem goście postanowili jednak sprawdzić co porabiają ich rodziny i z wielkim żalem zaczęli się zbierać do domów. 

No widzisz Mała - powiedział Andrzej obejmując Martę - mam rację, że powinniśmy  wszyscy  mieszkać w jednym budynku i najlepiej  na jednym piętrze, albo tak jak mieszkaliśmy na Słowacji a nie  w trzech różnych miejscach w tak dużym mieście.  No to szukaj  w Warszawie takiego domu, który nie byłby na peryferiach miasta bo codzienne  dojazdy by nas  wykończyły, a jak znajdziesz to daj  znać- powiedziała Marta.  Ja to już wiem co znaczą odległe dojazdy w Warszawie bo jeździłam na  drugi brzeg przez całe  studia i cieszę  się, że teraz mam do pracy nieomal rzut beretem.Tak  się składa, że teraz to my  wszyscy mamy dość  blisko do swych  miejsc  pracy i nie  musimy  się wlec przez  całe miasto i poza tym zawsze możemy zmienić samochód na miejską komunikację, a większość nowych osiedli buduje  się teraz w przysłowiowych kartoflach i tracisz  kupę forsy na dojazdy swoje, a potem dojdą jeszcze  dojazdy dzieci do szkół ponadpodstawowych. Pomyśl chwilę - nawet Ursynów już się zrobił szalenie rozległy i niemal do Powsina dochodzi z jednej strony. Nie przeczę, że byłoby fajnie,  tak jak nam  było w  domu Ondreja, ale realia są takie  a nie inne.  Wiem- z ponurą miną odpowiedział Andrzej - ale trzymam rękę na pulsie i cały  czas sprawdzam domy na Sadybie. Stamtąd i Wojtek i Michał  mieliby dobry dojazd do pracy, a ty też nie jeździłabyś przez  całe miasto , poza tym byłaby to taka jak moja  jazda- pod  prąd w godzinach do i z pracy. I są tam  i szkoły i przedszkola i sklepy i różne punkty usługowe. Wiem - ale nie mam ochoty spędzić połowy życia na przeprowadzkach - odpowiedziała  Marta. Tu mam rodziców 200m od  siebie, tata Wojtka jest zaledwie o kilometr od nas. A praktycznie to jest głównie  z nami. To wszystko muszę brać pod uwagę - pomyśl o tym trzeźwo. Pomyślę - obiecał Andrzej.

                                                               c.d.n.


wtorek, 24 września 2024

Córeczka tatusia - 161

 Dzieciakom bardzo podobał  się pobyt  w owych  Świdrach Małych, a najstarsze  dziecię Ali i Michała  zapytało, "czy  nie byłoby  fajniej mieszkać  stale w takim  miejscu?" 

Ziuk chwilę  milczał a potem powiedział - być może, że  byłoby miło  mieszkać poza Warszawą i gdy już będziesz dorosłym człowiekiem,  z dużą ilością gotówki a do tego będziesz mógł pracować głównie w domu, to może sobie kiedyś  kupisz kawałek  ziemi i wybudujesz dom z takim  dużym ogrodem. A żebyś miał choć mgliste  pojęcie jak to jest jeździć codziennie stąd do szkoły lub do pracy do Warszawy, to ci zaprezentuję uroki życia codziennego gdy  się mieszka w pobliżu dużego  miasta i dwa razy dziennie pokonuje się tę trasę. Oczywiście będziesz  musiał wstać o szóstej rano, bo lekcje  w  szkole zaczynają się o 8,00, więc musisz  być  w  szkole o 7,45. Teraz  jest pytanie, czy znajdzie  się dla ciebie miejsce  w  szkole, w Warszawie blisko którejś ze stacji  pociągu którym przyjedziesz.  Ponieważ już teraz stosunkowo  blisko kolejki  nie ma wolnych miejsc  pod  zabudowę domów mieszkalnych ( już zupełnie  pomijam  kwestię ceny takiej inwestycji, bo zakładam, że ci pieniądze spadną z nieba)  to możemy jutro przetrenować  taką wyprawę. Obudzę cię jutro o przed szóstą rano i pojedziemy do Warszawy. Oczywiście pojedziemy kolejką elektryczną, jako że póki co to jeszcze nie  masz prawa jazdy no i poza tym jeszcze nie prowadzisz  samochodu.  Ziukowa słysząc  to wszystko wyszła  szybciutko z pokoju, żeby się spokojnie  wyśmiać. Podzieliła  się zaraz tą nowiną z mamą Andrzeja, która stwierdziła, że to świetny pomysł i teraz  już obie  dusiły  się od  tłumionego śmiechu. Wiesz - powiedziała Andrzejowa  mama - stąd jest kawał drogi do stacji, to się Mireczek nieźle  zgoni. No i dobrze - stwierdziła  Ziukowa- przynajmniej na  długo  zapamięta i o to właśnie   biega! Wiesz - w tym przypadku im  będzie  smykowi  gorzej tym lepiej. Mam tylko nadzieję, że Ziuk sam siebie tym nie  zamęczy.

I rzeczywiście następnego dnia Mireczek został obudzony  przed szóstą rano, bez  szemrania wsunął kakao i bułkę z wędliną, ubrał się i razem z dziadkiem wyszli z domu. Gdy dotarli na stację Mirkowi nieco zrzedła mina, bo pociąg przyjechał już nieźle zapchany, ale jakimś cudem jeszcze  się  zmieścili. Mirek był chyba jedynym dzieckiem w tym wagonie, a na każdej kolejnej stacji wciąż wsiadali następni chętni, ale byli to głównie dorośli, więc Ziuk go poinformował,że z powodu wakacji nie jadą do stolicy dzieci. Z wielką ulgą Mireczek opuścił kolejkę na  stacji Śródmieście , a dziadek zdecydował, że teraz pojadą komunikacją miejską na Ursynów. Wakacje  wakacjami, a  autobus też  był zatłoczony. Po drodze do domu, w którym mieszkali "młodzi", czyli Mireczek  z rodzeństwem i rodzicami  dziadek zrobił zakupy. A tak cyrklował z tymi  zakupami, by być w domu  najpóźniej o 8,30. Oczywiście Mireczek  nie miał pojęcia, że jego rodzice doskonale  byli o wszystkim poinformowani. Michał w chwilę po ich przyjściu wyszedł do pracy, a Ala zabawiła  się w nauczycielkę i pokazała  synkowi jego nowe  książki, przepytała  się jak mu się podobała jazda kolejką  do Warszawy a w Warszawie jazda komunikacją miejską. Nie da  się ukryć, że Mireczek był pół żywy  ze zmęczenia i nawet lody czekoladowe zupełnie nie wzbudziły  jego entuzjazmu. Mały  był śpiący i  zmęczony, ale gdy  się poskarżył, to zaraz  się dowiedział, że tak właśnie  mają dzieci dojeżdżające do szkoły w Warszawie. Bo nawet jeśli w którejś z miejscowości jest  szkoła podstawowa to  chodzenie do niej jest dość problematyczne, bo jakimś cudem, choć program nauczania jest taki sam dla wszystkich  szkół podstawowych, to po ukończeniu takiej poza warszawskiej podstawówki  dzieci mają problemy by dostać  się do dobrego liceum w Warszawie.

No i ja tego wcale  nie mogę pojąć - powiedziała Ala do teścia- przecież ci nauczyciela to chyba są po studiach- nie  sądzę by teraz  nauczycielem był ktoś tylko po liceum. No coś ty - licea pedagogiczne zlikwidowano w 1971r, teraz  nauczyciel  musi mieć studia pedagogiczne by uczył innych. Ale nie  da się ukryć, że przez lata dzieci w szkołach podstawowych uczyli absolwenci liceum pedagogicznego. Po 1971 roku  spora  część nauczycieli odeszła  z  zawodu, niektórzy jednak zrobili  studia. Po prostu niektórzy lubią tę pracę- tłumaczył teść.

Entuzjazm Mirka związany z  zamieszkaniem  na stałe  poza Warszawą pomału  spadł do zera. Ali było synka żal, ale Ziuk był twardy i stwierdził, że Mirek teraz  odpocznie a na letnisko wrócą nim się zacznie tłok w kolejce. Nic mu nie będzie, najwyżej wcześniej  dziś pójdzie  spać. I na pewno pomysł  mieszkania poza Warszawą szybko wywietrzeje  mu  z głowy. Wiesz- ojciec Andrzeja długo nie mógł darować swemu synowi, że ten nie  chce mieszkać z nimi na  tym koszmarnym zadupiu i dojeżdżać o różnych porach dnia i nocy do Warszawy. Teraz  już się nie może doczekać końca pobytu na tym letnisku, choć  ma  samochód, nie  musi robić zakupów ani sprzątać posesji. Już mu tęskno za  Sadybą. 

Na szczęście dla Mirka wracali na letnisko gdy jeszcze nie  było tłoku w kolejce, a Ala na otarcie  łez dała dla  dzieci domowe kruche ciastka. Całą  drogę  Mireczek  zapewniał dziadka, że na pewno nie chce już zamieszkać poza  miastem. Dziadku- tak sobie pomyślałem, że teraz jest lato, ale w  zimie to tu na pewno nie jest dobrze  mieszkać. Ta droga, którą szliśmy do stacji to nie ma asfaltu i na pewno nikt jej  nie odśnieża zimą. No fakt - zgodził się  Ziuk- to nie jest droga asfaltowa, ale myślę, że chyba zimą  jeżdżą jakieś  pługi i odśnieżają ten kawałek drogi - zimą też tu ludzie przecież mieszkają i zimą też mają tu  wczasowiczów. 

Gdy dotarli już na swoją kwaterę Mireczek z wielkim przejęciem opowiadał jaki był straszny  tłok w pociągu elektrycznym i że w tym wagonie  to on  był chyba jedynym  dzieckiem i stwierdził, że on nigdy nie  będzie  mieszkał  stale pod Warszawą, bo te  dojazdy to są straszne.  I tego dnia jakoś bardzo  szybko uporał się  z kolacją i jako pierwszy powędrował do łazienki. Był jednak bardzo  zmęczony i zasnął jeszcze  w trakcie  gdy babcia  czytała  dzieciom  bajkę na  dobranoc.

W ramach pożytecznych  zajęć Ziuk zarządził,  by  dzieci zrobiły dla siebie   zielniki. Były to bardzo nowoczesne zielniki, bowiem liście miały być utrwalone  żywicą  epoksydową. Oczywiście  najwięcej pracy mieli dziadkowie, bo to oni utrwalali liście w specjalnie  do tego przeznaczonych  płaskich pojemniczkach. Dzieciaki były zachwycone, a Ziukowa, gdy już wszystkie liście były zebrane a Mirek z pomocą dziadka dopasował liście  do karteczek z ich nazwami powiedziała do babci Piotrusia i Jacka - mam pomysł. Poproszę Michała  by dokupił żywicy i dodatkowo kupił takie  nieduże szklane płaskie  naczynka  laboratoryjne i zrobimy dla wszystkich pań w  rodzinie wisiorki z  zatopionymi wewnątrz kwiatkami. Pokombinuję  tylko jak zrobić dziurkę, żeby przewlec jakiś  ozdobny  sznurek albo rzemyk. Mam nadzieję, że kwiatki też uda  się tak utrwalić. Tylko się zastanawiam jakie kwiatki uda  się nam znaleźć. Żaden problem  z tymi kwiatkami - przejdziemy się po całym osiedlu, tu każdy ma jakiś ogródek i bez problemu  wyżebrzemy kilka kwiatków- stwierdziła mama  Andrzeja. 

Ale  wpierw trzeba zatelefonować  do Michała, żeby przywieźli pojemniczki, najlepiej  szklane. Jakieś najmniejsze  szalki Petriego. Te pojemniczki od liści  są  stanowczo za duże, no bo i liście są  wszak  spore. A w kwestii dziurek- są takie  gwoździe ze  sporym  i jednocześnie  bardzo płaskim łebkiem, to się  wpierw do naczynka  przyklei taki gwóźdź i dopiero wtedy obleje  się kwiatek żywicą. To będzie  sporo pracy przy  każdym kwiatku.  No i klej musi  mi przywieźć taki "błyskawicznie klejący. I myślę, że zacznę to robić gdy nasze skarby już będą  spały. Oni są  zbyt żywiołowi by przy  nich  robić takie precyzyjne  operacje. Z liśćmi poszło nam  łatwo, ale  z kwiatkami to będzie  więcej pracy. Gdy dzieci już spały Ziukowa  zatelefonowała  do Michała i "złożyła" zamówienie. No a ile mam przywieźć tych  szalek Petriego? - dociekał  Michał. No tyle ile  jest kobiet w rodzinie plus Marta i jej mama. A co wy chcecie w  szalkach  mieszać?- dociekał Michał. No wisiorki  chcemy zrobić dla wszystkich  pań. I pamiętaj kochany,  żeby gwoździe były z takim  idealnie płaskim łebkiem one  się  chyba  nazywają pabiaki. I wiesz - utnij im od  razu ostre końce, bo one  nie są nam potrzebne, nie będą  nigdzie  wbijane. A tych gwoździ to ile wam kupić? No tyle  samo nam ich trzeba  co szalek Petriego - dzięki nim będziemy  miały gotowe  dziurki w tym, co będzie  wylane  w szalce. No, niemal rozumiem - zapewnił Ziukową Michał. A na kiedy to wam potrzebne? Teoretycznie  na już, ale nie  musisz  z tego powodu do nas  ekstra  przyjeżdżać, przywieziesz gdy wpadniecie  do nas  w  weekend.  No to wpadniemy do was w  sobotę. A coś jeszcze  trzeba wam przywieźć?  Nie, wszystko mamy. A wasz  synek już zrezygnował z mieszkania stale  poza  Warszawą. Nieźle  dostał w kość tą wyprawą poranną  do Warszawy. 

Michał się   śmiał i powiedział - najlepiej gdy dziecko coś  wypróbuje  samo na  sobie. Mnie tak ojciec wybił papierosy z głowy. Już po wypaleniu połowy papierosa  myślałem że za moment umrę. Podobno  miałem mocno zielonkawy odcień twarzy. A mama omal go nie pobiła gdy mnie  zobaczyła w dwie godziny później. Spróbuję namówić Martę i Wojtka żeby też  przyjechali. Ale oni jeśli przyjadą to bez psa za to z ojcem Wojtka, bo Marta nie  chce  go zostawiać  samego w weekend. Ale czy przyjadą i w jakim  składzie  to dam znać w piątek wieczorem. Andrzej z Marylką też będą w sobotę, bo w niedzielę Andrzej pracuje. On celowo wziął wszystkie  dyżury niedzielne, ale  nie  zassałem dlaczego. To dla mnie  zbyt  skomplikowane.

Na podwarszawskim letnisku byli do dwudziestego  sierpnia. Jak podliczył Michał, to wydali naprawdę stosunkowo mało pieniędzy na ten pobyt - dzieciaki ucieszyły  się, że w następne  wakacje  też pewnie  tu przyjadą. Te dziesięć dni do rozpoczęcia  nowego  roku  szkolnego przydało się na uzupełnienie   garderoby, bo okazało  się, że w  wakacje  przybyło im nieco wzrostu. W końcówce  pobytu kilka  razy padał deszcz, ale dzięki niemu  pokazały  się grzyby i obaj dziadkowie nazbierali ich  całkiem  sporo. Co prawda były głównie podgrzybki, ale to wszak też  smaczne grzyby i nawet udało im  się je ususzyć. Ale na grzyby to dziadkowie jeździli  sami, bo jak stwierdzili to pilnowanie  dzieci bardzo spowalniało poszukiwania, tym bardziej, że pojechali w inne okolice.  

Kwiatowe wisiorki  powstały z.......bratków. Po prostu  bratki dawały  się bez problemu spłaszczyć nie tracąc  nic  ze  swej  urody. Oczywiście najmłodsza kobieta również otrzymała  taki kwiatowy wisiorek i  twierdziła, że jej bratek jest najładniejszy. "Rzutem na taśmę" zrobiono  również  wisiorek  dla właścicielki letniska. Była nim  wręcz  zachwycona, a  Ala zostawiła jej jedną  szalkę Petriego i dokładną instrukcję jak zrobić taki "kwiatek  zatopiony we  szkle". 

Do rozpoczęcia  nowego roku  akademickiego był co prawda  jeszcze  miesiąc ale i taki Wojtek  z Michałem mieli bardzo dużo pracy. Wojtek "podganiał" co nieco z pracą doktorską, bo nie  da  się ukryć, że  w czasie  wakacji tempo pracy wyraźnie "siadło", ale jak orzekł  "Stary"  to człowiek nie jest maszyną i nie może pracować jak rok długi z bardzo dużą  wydajnością. Poza tym stwierdził, że Wojtek ma już bardzo dużo zebranego i opisanego materiału, a pracę ma pisać trzy lata, więc jeszcze ma czas. Poza tym dobrze  wiedział, że Wojtek ma wszak godziny dydaktyczne i bardzo chciał by Wojtek nadal je miał, więc "tonował"  Wojtka by nie żyłował terminu.

 W połowie września przyjechał do Warszawy Milosz z Hanką. Zostali zakwaterowani w mieszkaniu Wojtkowego taty, lodówka była  w pełni  wyposażona, dostali plan Warszawy plus przewodnik po mieście, a przedpołudniowe godziny spędzał z nimi Wojtkowy  tata służąc za przewodnika. Milosz od października  miał przewidywane  szkolenie w zakresie fizjoterapii- kurs miał trwać rok i na szczęście dla niego zaliczono mu te 3,5 roku studiów  medycznych. Marudził nieco, że nie będzie mógł chodzić po górach, ale Marta dość brutalnie  go sprowadziła na  ziemię mówiąc, że powinien  skakać  z radości, że zaliczono mu te  studia i w związku  z tym tylko rok będzie na kursie.  

Misia wpierw dość nieufnie potraktowała gości, no ale gdy Milosz rozpłaszczył  się na podłodze i czule do niej przemawiał dała  się udobruchać, bawiła  się z nim a nawet  łaskawie pozwoliła by ją wziął na ręce. Hankę Misia  potraktowała  z większą ufnością , co Hanka skomentowała, że Misia  wie, że kobiety powinny trzymać  zgodny  front. Marta zrobiła  z racji wizyty Słowaków jeden "spęd" i był to bardzo udany wieczór. Wojtkowy tata załatwił  bilety do Opery i razem z nimi był na "Sprzedanej narzeczonej". Jedynym  rozczarowaniem Milosza była informacja, że zimą na pewno nie przyjadą warszawiacy na narty na Słowację. Wojtek podganiał doktorat, Marta z kolei pracowała nad nowym preparatem. A co do planów na lato, to jak orzekła Marta sytuacja urlopowa najwcześniej się  wyklaruje w marcu. Milosz szalenie  się zastanawiał jak Luna potraktowałaby Misię. Obie sterylizowane,  a więc bezpłciowe, więc ciekawe czy zaprzyjaźniłyby się. Marta stwierdziła, że nie  będzie tego problemu rozpatrywać doświadczalnie, bo Misia na  widok Luny mogłaby umrzeć  ze strachu. Słowacy odwiedzili też każdą rodzinę, byli zachwyceni i chłopcami Andrzeja i trójką Michała, a zwłaszcza  Irenką, która była bardzo kontaktowym  dzieckiem.

W każdym razie Milosz namawiał by wszyscy tym razem zjechali do Tatrzańskiej Łomnicy, dostaną do dyspozycji dom Milosza razem z Luną. Oczywiście na razie   wszystkie  plany były "zawieszone" do marca i umówili się, że w marcu porozmawiają o planach  wakacyjnych.

                                                                             c.d.n.





wtorek, 17 września 2024

Córeczka tatusia - 160

 Tak jak podejrzewała  Marta, wizyta u chirurga  nie  wykazała  żadnych  zmian w kwestii zgrubiałego ścięgna,  ale "na  cito" zostało zrobione  Rtg  oraz dodatkowo USG, poza  tym obie ręce  zostały bardzo dokładnie "wymacane". Lekarzowi  nie podobała  się jedna  z kości nadgarstka Marty ( kość łódeczkowata), która "wystawała" ponad powierzchnię innych  kości nadgarstka, co było  widoczne  "nawet  gołym okiem". To pewnie  było złamanie - wydedukował  chirurg. Zgadza  się - powiedziała Marta- tyle  tylko, że  zaraz po kontuzji nic  nie  wyszło na prześwietleniu, bolało mnie  kilka  tygodni, a na powtórnym rtg wyszło, że była pęknięta, ale już się  zrastała.  A teraz  to tylko  wygląda  nieco dziwnie, ale nie mam żadnych problemów - nie boli i  nie mam żadnych utrudnień w funkcjonowaniu ręki. I nie  było  żadnego wysięku wewnątrz. To zgrubiałe  ścięgno też mi nie  dokucza i nie mam też z nim żadnych problemów, mogę  w pełni rozprostować dłoń, przeprost też  mnie nie  boli. I pamiętam, że się wtedy lekarz bardzo cieszył, że nie zebrała  się ropa i nie było stanu zapalnego. Ale  zupełnie nie przypominam sobie z jakiej to okazji pękła  mi ta kostka i że ja tego od razu nie zauważyłam, że coś  się złego wydarzyło. Nie pamiętam bym w coś walnęła tą ręką, nie chodziłam na  siłownię bo nie lubię i nigdy nie lubiłam takich miejsc, niczego ciężkiego nigdy nie nosiłam. Nie mam pojęcia  dlaczego mi ta kostka nadgarstka  pękła.

 Chirurg przez moment wpatrywał się bez  słowa w dermatoglif jej ręki i powiedział do Andrzeja - szczęściarz  z twojego brata - to wspaniały dermatoglif.  A ty co? z ręki wróżysz? - zaśmiał się Andrzej. W pewnym  sensie  tak - po prostu pewne nasze  pozytywy i negatywy są zapisane w liniach papilarnych palców i tych na  wnętrzu dłoni.  Zobacz- te trzy linie u twojej  bratowej tworzą literę "M". W sumie to co widzę to:  długie życie przed nią a do tego to bardzo inteligentna i zdolna osoba, kreatywna, ma doskonałą intuicję, tendencję  do wielozadaniowości. I z tą tendencją  do wielozadaniowości powinna  walczyć, bo to cecha niszcząca człowieka - zbyt wiele zadań  jednocześnie prowadzi do ogromnego  zmęczenia. Oczywiście  nie ma  na to naukowego wyjaśnienia, ale  wynika to z obserwacji, które ludzie prowadzili od  wieków. Kiedyś babiny odbierające poród były w stanie  "przewidzieć" czy  dziecko będzie  mądre czy wprost przeciwnie i czy będzie się dobrze hodowało. Sztuka ta  zanikła, a wiele zwyczajów obecnie  uważanych  za przesądy miało, wbrew obecnym poglądom, rację  bytu, bo wynikało z wieloletnich obserwacji.

Ale  wracając  ad rem - byłoby  dobrze, gdyby pani traktowała obie  ręce troskliwie i np. wieczorem  przed  snem traktowała je  maścią  żywokostową- wystarczy cienka, ale  dobrze  wmasowana  w skórę warstewka. Skóra też ją lubi, nie  tylko nasze kości. Gdyby zauważyła pani, że nieco gorzej funkcjonuje to ścięgno to proszę o kontakt ze mną - tu jest mój numer. Wyjeżdżam na pół roku, ale w razie czego  mogę wpaść do Polski na kilka dni. Z tego co widzę to nie powinno się  dziać nic  złego. I jeszcze  coś - niech pani nie  robi zwisów na rękach i nie gra w  siatkówkę. A resztę  to już Andrzej sam ogarnie. Zrobię dla siebie kopie tego USG i pojedzie  ze mną do Anglii. Może oni mają jakieś inne metody dbania o takie ścięgna - w razie  czego porozumiem się z Andrzejem.

Marta  roześmiała  się - nienawidzę  gry w  siatkówkę, a zwisów też nie ćwiczę.  W ogóle ostatnio nic  nie  ćwiczę, łapania szklanych zlewek też nie- dodała. No i bardzo, bardzo  dobrze- dodał Andrzej - dzięki temu wyglądasz jak należy, a mnie  nie  grozi zawał na widok twojej krwawiącej ręki.

Na koniec  jeszcze  chwilę rozmawiali o pobycie Andrzeja  w Anglii, ale okazało  się, że ortopeda  będzie w innym  niż był Andrzej  szpitalu a  mieszkać będzie z drugim lekarzem, który też będzie  miał staż  w tym szpitalu ale nie na ortopedii a na  laryngologii. I będą mieszkali  w domu z ogródkiem. Andrzej odwiózł Martę do domu, oddał ją  w ręce Wojtka  mówiąc, że wszystko z jej ręką jest w porządku i pojechał do domu. Wojtek nieco narzekał, że tak długo nie  było Marty w domu, no ale gdy wysłuchał, że  i było rtg i  USG to stwierdził, że to wszystko to "pestka", bo grunt, że nic  się nie  dzieje ze ścięgnem. A na koniec stwierdził, że on może  co wieczór zajmować  się wcieraniem maści w rękę Marty.

Misia była  wyraźnie obrażona na Martę, że jej tak długo nie  było w domu a na dodatek jej ręce pachniały czymś  dziwnym, czyli bezzapachowym żelem i nie  wykluczone, że również jakimś środkiem odkażającym. Ale gdy Marta ją wzięła na  ręce a potem delikatnie dmuchnęła jej w nosek Misia wybaczyła jej ten  dziwny  zapach jej rąk.

Kilka dni później rodzice Andrzeja i Ziukowie zostali wyekspediowani na letnisko. Marta  się  śmiała, że  córeczka Michała i Ali będzie niczym jakaś księżniczka otoczona  paziami, bo będzie w towarzystwie czterech chłopców. Ojej- wielkie mi co - ona  na  co dzień ma  w domu dwóch chłopaków więc jest przyzwyczajona do chłopców a chłopcy Andrzeja są z kolei przyzwyczajeni do dziewczynek bo jeden ma koleżanki w przedszkolu a drugi w  zerówce- stwierdziła  Ala. A poza  tym wszyscy  będą pod stałą opieką dorosłych i jak  znam  życie, to Ziuk  już na pewno  obejrzał mapę okolic i ciągle będą wychodzili poza teren, bo jak mówi  Ziuk- dzieciom  trzeba pokazywać świat i rozwijać  w nich  chęć poznawania nowych  miejsc.  Ziuk  ma  wspaniałe  podejście do dzieci i do  dziś nie  może odżałować, że gdy jego  syn  był małym  dzieckiem to  Ziuk  był zalatany i  zapracowany i nie mógł mu poświęcić wiele  czasu, bo wtedy  na pewno zdołałby zmienić jego zamiłowania do  zbyt szybkiej jazdy. Wtedy włączała  się do dyskusji Ziukowa, która  była z kolei  przekonana, że każdy z ludzi w chwili urodzenia  już ma wytyczoną jakąś własną ścieżkę życia którą musi podążać. Oczywiście za każdym razem wywiązywała  się między nimi dyskusja na ten temat, która z reguły kończyła  się słowami Ziuka, że : "na  szczęście Ala  spotkała Michała, a Michał to wspaniały ojciec i kocham go jakby był moim  własnym  synem. A tak naprawdę to kocham Michała  chyba  więcej niż kochałem własnego  syna- po prostu Michał w 100% spełnia  moje oczekiwania, a mój syn  był ciągle  dla mnie utrapieniem. A Ala jest naszą ukochaną córeczką- zresztą od  samego początku. Nie  da się ukryć, że z nieszczęścia, które nas spotkało narodziło się dla nas wszystkich  szczęście". 

Tuż przed  wyjazdem  Marta "podrzuciła" dla  wszystkich smarowidła przeciwko komarom  i przypomniała  wszystkim, że niestety nadal istnieją kleszcze i to nie  tylko w lesie ale i na trawiastych łąkach i w ogrodach, więc byłoby dobrze, by  jednak dzieciaki nie  biegały boso po trawie. Bo poza tym na trawiastych łąkach urzędują również osy na które nietrudno nadepnąć a one mogą dziecko wszak użądlić, co jest jednak bardzo bolesne.  Smarowidła były mieszanką kremu dla dzieci i olejku goździkowego i, jak zapewniła  Marta, dorośli również  mogą je  stosować. I że kleszcze też raczej  nie  gustują w zapachu olejku goździkowego.  Obiecała też, że ona  z Wojtkiem i jego tatą "wpadną" do nich w któryś weekendowy  dzień, ale oczywiście wpierw ich o tym uprzedzą. Babcie dostały kremy do stosowania gdy najdzie  je  ochota opalania się, a dziadkowie kremy do twarzy- jak zapewniała Marta nie  są tłuste a jedynie nawilżające skórę i niwelują podrażnienia po goleniu. I  bardzo szybko wnikają w skórę.

Zaraz pierwszego wieczoru "osamotnieni" rodzice dostali sprawozdanie z miejsca pobytu, a Mirek zapewnił rodziców, że: kolacja była pyszna, ogród jest bardzo duży i jest w nim również piaskownica i są dwie huśtawki i nawet mała  zjeżdżalnia i są drabinki i bardzo im  się tu podoba. I gdy  się chcą  wspinać  to mogą to robić  tylko wtedy gdy któryś z dziadków stoi obok. A na koniec  powiedział- tu jest fajniej niż było u dziadka pod Warszawą, ale mu tego nie mów, bo będzie mu przykro. Oczywiście jeszcze tego samego wieczoru filmik obejrzeli wszyscy przyjaciele "osieroconych  rodziców", a Marta stwierdziła, że Mirek to "wykapana" osobowość Ali.

O tym co dzieci danego  dnia robią, osamotnieni rodzice  dowiadywali  się od Mirka, który codziennie wysyłał do Ali smsowe wiadomości o tym co danego dnia  robią. Bo Mirek posiadał własną komórkę, odziedziczoną po Michale i czasem nawet przesyłał zdjęcia. Napisał, że dziadkowie uczą ich, które grzyby  są jadalne i powiedzieli, że te grzyby które  są dla ludzi trujące są jadalne dla mieszkańców lasu, więc nie wolno w lesie deptać żadnych  grzybów, bo są jedzeniem dla innych żywych istot. A ślimaki i różne  robale to też przecież żywe istoty. No i już wiedzą jak pachną podgrzybki, bo dwa znaleźli.I że jeżeli będą bardzo, bardzo grzeczni i wstaną bardzo, bardzo wcześnie rano, tak zaraz po wstaniu słońca to pójdą na grzyby, ale to nie będzie "musowe". I już raz zebrali trochę kurek i pani kucharka dorzuciła je do jajecznicy, którą mieli na kolację. Najlepsze  zdanie było na końcu - "dziadek robił korektę, bo nie wiedziałem jak się pisze muchomór. I dziadek powiedział, że muszę dużo czytać, to będę szybciej wiedział jak się właściwie pisze". 

No i popatrzcie  kochani -jak to świetnie, że wysłaliśmy dzieciaki razem z dziadkami- powiedziała Ala. Dziadkowie czują  się potrzebni i ważni a dzieciaki nawet  nie  wiedzą, że przy okazji tych wakacji uczą się wciąż  czegoś nowego. Ja po raz pierwszy to byłam w prawdziwym lesie pod koniec podstawówki, bo mnie  starzy wysłali na kolonie letnie. I wcale nie byłam zachwycona bo nie  chodziliśmy wcale  do lasu, który był nieomal obok,  za to nas gnano do zbierania kłosów po polu skoszonym kombajnem. Moi starzy to się mnie po powrocie nawet nie  zapytali co tam  robiłam, ale inni rodzice byli oburzeni, że  ani razu nie byliśmy  w lesie. Do dziś nie  wiem po co mnie matka urodziła - bo może byłoby lepiej gdyby mnie  nie urodziła.

Marta uśmiechnęła  się - nie rozpatruj tej  sprawy - wtedy tak naprawdę świadome macierzyństwo było tylko wtedy, gdy był potrzebny dziedzic fortuny rodzinnej. Po prostu byłaś "wynikiem przypadku" podobnie jak ja. Pomyśl tylko - żyjemy w  czasach gdy naprawdę wiadomo skąd się  dzieci biorą, jest szansa na pełne sterowanie własną rozrodczością  i co?  I   "nico" - nadal jest multum ciąż  zupełnie nie planowanych i dzieci wcale nie pożądanych. Ja też jestem wynikiem przypadku a nie jakiegoś planu. Moja matka  wcale nie chciała dziecka. A mój ojciec był odpowiedzialnym facetem i niestety naiwnym i uwierzył, że skoro dziewczyna  zapewnia go, że to będzie  seks  bez konsekwencji ( a był nią  zainteresowany) no to niechcący mnie zmajstrował. Ożenił się z moją matką, ale ona nadal mnie nie  chciała i w końcu się  rozeszli a ja wybrałam w sądzie  mieszkanie u niego, bo wiedziałam, że on mnie kocha, a ona nie. Zawsze mi powtarzała, że jestem  dla  niej tylko i wyłącznie " uwiązaniem". Ojca też  wcale  nie kochała, zresztą przyłapał  ją z innym facetem. Zrobił jej  awanturę, bo skoro on trafił na to, że leżała z jakimś obcym facetem  razem w łóżku, to uświadomił  sobie, że równie  dobrze  mogłam to ja  trafić na taki moment, a ja wtedy nawet 12 lat nie  miałam.  Od chwili rozwodu już jej nie widziałam - i bardzo dobrze. Nie wiem czy i gdzie  żyje i wcale mnie to nie obchodzi. Kocham ojca i cieszę  się, że znalazł kobietę która go kocha i  szanuje. A ożenił się z nią dopiero po moim ślubie z Wojtkiem, chociaż znali  się wiele lat. I nazywam Patrycję mamą, bo ona traktuje  mnie tak, jakbym rzeczywiście  była jej córką. Może twoja matka nigdy nie  kochała twego ojca a jest z nim bo wszak on dobrze zarabia a poza  tym w naszym kołtuńskim społeczeństwie kobieta samotna nie jest  kimś godnym  szacunku nawet jeśli ma bardzo dobre wykształcenie i dobrą pozycję zawodową.  Jak to kiedyś określiła jedna z moich znajomych - małżeństwo w Polsce dodaje splendoru nawet szmacie od podłogi, a kobieta samotna nawet z cenzusem jest niczym. Tak to niestety wygląda z bliska.  Na szczęście twoi teściowie to bardzo inteligentni i serdeczni ludzie i jestem pewna, że kochają i ciebie i Michała, którego  walory w pełni docenili. I nie  dziwię się, że pokochali Michała, bo to naprawdę wielkiej dobroci facet a do tego szalenie mądry. A pomijam  tu zupełnie  stronę  zawodową, bo ni diabła  się na  tym nie znam. I cieszę  się, że cię starzy powołali na świat, nawet jeśli to był tylko przypadek i cieszę  się, że Michał się przyjaźni z Wojtkiem i że jesteś moją przyjaciółką.

Popatrz Alu jaki  dziwny traf -ty, Marylka i ja - każda  z nas miała jakieś "pokrzywione" dzieciństwo i mam takie  wewnętrzne przekonanie, że nasi mężowie  to swoista rekompensata za niezbyt udane nasze dzieciństwo lub  wiek dojrzewania. I każde z naszej szóstki nosi w  sobie jakąś "zadrę" - może właśnie po to byśmy  docenili  naszych partnerów i to co mamy teraz. Najmniej to się wycierpiał mój Wojtek - on  tylko cztery lata tęsknił za mną gdy go na  siłę niemal wywieźli starzy do Austrii, no ale widywaliśmy  się w wakacje, co prawda  nie pełne  dwa  miesiące. Moja teściowa marzyła by  się ożenił z jakąś austriacką panienką i nie przepadała  za mną. No to ma  w nagrodę to, że teraz Wojtek za nią nie przepada a poza tym nie  dostała nic z racji rozwodu, bo był on z jej winy. Najbardziej śmieszy mnie to, że ona  szalenie potępiała moją matkę za niewierność, a  sama zrobiła  to  samo. Różnica polegała  głównie na tym, że o jej niewierności wiedziała  cała okolica a o niewierności mojej matki wiedział tylko mój ojciec i sąd -nawet  ja nie wiedziałam  nic o tym  i w sądzie mówiłam tylko o tym, że wracałam  zawsze do pustego mieszkania i że matka  zawsze mi mówiła, że jej w życiu przeszkadzam. Wiesz, o tym wszystkim to ja mówiłam przy  drzwiach zamkniętych i byłam wypytywana przez psychologów.  Nie mam żadnych złych wspomnień  związanych z rozwodem moich rodziców.

Maryla ma za sobą nieudany związek i cieszy się bardzo, że nie było w nim dzieci. Rodzinnie też ma "groch z kapustą", bo oficjalnie  to chyba jej rodzice nadal nie mają rozwodu, ale jak sama powiedziała to ją sprawa rozwodu jej rodziców zupełnie nie interesuje. I- jak  twierdzi- "grunt, że ja  się w porę z moim byłym rozeszłam." No i ma rację. A poza tym dzieciaki Andrzeja  ją uwielbiają, jego rodzice także.

A wiesz co Maryla mówi o tobie? - spytała  Ala. Nie  wiem - naprawdę nie  wiem- stwierdziła Marta. Ona powiedziała  kiedyś - kontynuowała Ala- że ty jesteś gwiazdą przewodnią Andrzeja i że gdyby nie ty to on nigdy by jej nie dostrzegł, bo wszystkie pielęgniarki, te zamężne  również,  ostrzyły  sobie  zęby na niego. Marta roześmiała  się - ja tylko raz, gdy leżałam po operacji to powiedziałam, że Maryla jest bardzo dobra fachowo a na dodatek kulturalna i naprawdę miła. No i raz mu doradziłam, gdy już dostrzegł jej walory i jadał razem  z nią obiady w kantynie,  żeby zaprosił  ją do teatru. No i posłuchał się mnie i ją zaprosił. Ja mu tylko pomagałam w kwestiach związanych z Leną - po prostu porozmawiałam z jej ciotką,która  miała nieco więcej oleju w  głowie  niż jej matka i dzięki mnie Andrzej dowiedział  się  tego, co Lena i jej rodzina skrzętnie ukrywali przed nim. Resztę "brudnej  roboty" zrobiła  sama Lena - sama mu dała  do ręki dowody  swej niewierności. Ja jej nie wsadziłam do wyra z jakimiś ćpunami, ja jej nie  sprzedałam narkotyków gdy już mogła  wychodzić z sanatorium - sama je zdobyła i przedawkowała. Dla mnie Andrzej stał się cząstką mojej rodziny. Zresztą pomagamy  sobie z Andrzejem  wzajemnie w różnych kwestiach - jest naprawdę świetnym chirurgiem. Teraz mnie doprowadził  do speca w kwestii chirurgii ręki bo mam starą,  zapewne  nieco zlekceważoną, kontuzję. W pełni podziwiam jego wiedzę i talent. Bo w moim odczuciu by być dobrym chirurgiem trzeba  mieć nie  tylko wiedzę ale i talent. To  coś jak muzyk - nie każdy skrzypek może być Paganinim - takim trzeba  się urodzić. Ja tylko co jakiś czas umacniam go w przekonaniu, że jest naprawdę  fajnym facetem i znakomitym lekarzem. Nie  wiem dlaczego, ale on  uważa mnie za mądrą babę, a tak naprawdę często się czuję zagubiona i nieco niedopasowana  do  tej rzeczywistości. No ale wtedy to jakimś cudem Wojtek wie, że ja znów nie bardzo  wiem gdzie jestem i mój prywatny męski tercet potrząsa mną i kieruje na właściwe  tory. 

A kto jest w tym twoim tercecie? -spytała Ala. Nooo - Wojtek stale, Andrzej i wymiennie mój tata i teść. Bo ja  wcale  nie jestem taka pewna  siebie jak się ludziom  wydaje.  Gdybym była pewna  siebie nie wybierałabym dwa lata kierunku  studiów. I zapewne w trakcie  studiów nie odkryłabym, że za nic w świecie  nie chcę być.....kosmetyczką i obrabiać klientkom buziuchny. Moja teściowa za nic w świecie nie może tego pojąć. No ale jestem jaka  jestem ale za to lubię swą obecną pracę - fajnie  mi się pracuje z samymi facetami. Praktycznie  to jestem chemikiem, choć mam dyplom mgr kosmetolog.

Ala zaczęła  się śmiać - pocieszyłaś mnie - bo ja wciąż nie bardzo wiem co bym chciała tak stale  robić - mam kilka dyplomów ukończenia  różnych kursów, każdy z innej "parafii" a jednocześnie  dobrze  wiem, że przy trójce  dzieci, jeśli się  chce  by były naprawdę  dobrze wychowane to roboty jest po pachy, choć niewątpliwie mam w domu  wszelkie "ułatwiacze" prac domowych, Michał mi pomaga również, bo twierdzi, że kontakt  z  dziećmi jakoś go doprowadza  do pionu, no ale ich jest  troje i każdemu trzeba jednak poświęcić  sporo czasu i uwagi, żeby nie  szukały rozwiązań  swych dziecięcych problemów gdzieś poza  domem.  Jasne, że ich dziecięce problemy  są dość proste jak na  razie, ale oboje  dążymy do tego, żeby się cała trójca  nauczyła, że ze swoim problemem przychodzi  się do mamy i taty a nie do jakiegoś kolesia. Z punktu widzenia dorosłego to ich "problemy"  są zabawne, no ale  dla nich to często niemal  sprawa życia lub śmierci.   Czasem naprawdę  trudno nie wybuchnąć gromkim  śmiechem, ale  zamiast tego musisz  dzieciakowi w przystępny  sposób wytłumaczyć, że to co go przeraża  czy denerwuje tak naprawdę nie jest czymś strasznym ani wielkim czy nieodwracalnym.  Ostatnio jakiś jedynak powiedział Mirkowi, że my jesteśmy dziecioroby bo już jest ich w  domu troje. Mirek po tych wakacjach idzie  do drugiej klasy podstawówki, więc nie jest  wcale łatwo wytłumaczyć mu kwestię rozmnażania w realny, ale i przy okazji przystępny  sposób i przy okazji z lekka zdyskredytować owego kolegę w oczach Mirka no i uodpornić  go tak, by takie powiedzenia "olewał".

No faktycznie- stwierdziła Marta -to może być trudne. Ale wiesz  co? Jeśli nie masz  nic przeciwko temu to ja ten problem  wrzucę mojemu tacie- on  zawsze był dobry w tłumaczenie   dzieciakom zawiłych problemów  czy tematów. Pamiętam  tylko, że dość wcześnie wiedziałam, że dzieci na początku są w brzuchu mamy i że kobiecie  ciężarnej należy koniecznie ustąpić miejsca w tramwaju lub  autobusie. Nie pamiętam jak mi tę "zawiłość" tłumaczył, ale  się go spytam. No fajnie- ucieszyła  się Ala - zapytaj  się jak twój tata  wytłumaczyłby dziecku owo "dziecioróbstwo" w bezkolizyjny  sposób.

                                                                       c.d.n.



czwartek, 12 września 2024

Córeczka tatusia - 159

W niedzielę , tak jak to w końcu   zostało ustalone,  wrócili do Warszawy rodzice Marty  wraz z ojcem Wojtka i Misią.  Powitanie ze  strony Misi było niezwykle spontaniczne, a  twarze, szyje i ręce Marty i Wojtka  bardzo dokładnie  wylizane, zaś Misia już  sama nie za bardzo  wiedziała u kogo woli siedzieć na  rękach i w końcu zmęczona  własną radością wylądowała na rękach Wojtkowego taty i pogrążyła  się w lekkiej drzemce. Jak stwierdził  Wojtek  to  było  zbyt  wiele  radości na  raz dla jednej malutkiej piesuni.

Tata Marty był bardzo zdziwiony faktem, że "wyprawa dziadków z  wnukami" nie  dojdzie  do skutku, zaraz też teść Marty rozmawiał z  Dziadkami, obejrzał na planie  Sopotu miejsce im proponowane i w pełni przytaknął ich  decyzji- strona Sopotu  w  lewo od Mola  Sopockiego miała  co prawda szerszą plażę ale i tym  samym ta plaża na pewno  będzie  bardziej  zaludniona - wszak to będzie  lipiec.  No ale mielibyście  bliżej do Grand  Hotelu, do Mola, do centrum  Sopotu  - stwierdził tata Marty. No  ale na tym to im  wcale  raczej  nie  zależy, poza tym tam ich  kwatery byłyby  od  siebie  dość oddalone  i nie byłyby to samodzielne  mieszkania  jak tamte, które  z jakiegoś  względu są aktualnie  niedostępne.  A dzieciom to i  tak  jest obojętne  czy będą  się grzebały w piasku nad Wisłą  czy w piasku nad  Bałtykiem tłumaczyła Marta, która  już rozmawiała na ten temat z Alą.  A tu podróż krótka i  w razie nieco gorszej pogody  będą  chodzić  do lasu. No i  w każdy weekend rodzice  mogą  do dzieciaków dojechać. To jest naprawdę blisko Warszawy. Tu za  cały  miesiąc zapłacą tyle co tam za dwa tygodnie  i będą  mieli  wyżywienie na  miejscu.  I - jak  mówiła Ala-  rodzicom Andrzeja  też  się tam podoba. A rodzice to będą odwiedzali dzieciaki tylko w  weekendy i ewentualnie  coś mogą dowieźć dy dziadkowie dojdą, że coś im  tam jeszcze jest potrzebne.

Tato,  a jak pani Małgorzata zniosła  fakt, że nie będziesz jej wyręczał w pilnowaniu instalacji owego pieca?- spytała  Marta.  Teść uśmiechnął się  i powiedział - "jakoś zniosła" i  chyba całkiem wypadłem z jej karnetu balowego, bo pochwaliłem  się, że jestem pod  stałą opieką kardiologa i nefrologa. Pominąłem też  milczeniem  urologa.  I chyba jednak mnie wykreśliła ze  swoich  życiowych planów. Oczywiście  nie powiedziałem, że kontrole u kardiologa  to mam co 6 miesięcy i że do następnej mam jeszcze dużo czasu. 

Ale najbardziej zmartwił ją fakt, że nikt  z nas  nie jest zainteresowany zakupem tego obiektu. Miała   biedaczka nadzieję, że jak tam spędzimy  trochę  czasu to tak się nam to miejsce i  chałupa  spodoba, że będziemy ją błagać  by nam dom  sprzedała. A cenę jego zaśpiewała tak wysoką, że aż  się zapytałem, czy aby dobrze słyszę. Zupełnie jakby sprzedawała jakiś  zabytkowy pałac z ogrodem i oranżerią  a nie drewniany dom w mało ciekawym w sumie  miejscu.   Byliście i widzieliście -  kurort to nie jest a chałupa  wymaga jednak przeróbki.  Poza tym, jak na mój gust  zbyt  dużo gadała o  swojej samotności, aż w końcu zacytowałem twoje  zdanie  Martusiu, że  samotność to głównie stan umysłu. Popatrzyła na mnie jak na kogoś kto się rozminął  gdzieś po  drodze z rozumem, ale już dalej nie  rozwijała tematu. Zapewne mam już u niej "tyły".  

Ja naprawdę nie  szukam kogoś by  z nim dzielić  stół i łoże i dlatego nadałem jasny komunikat. Ona  chwilami  zachowuje   się jak "słodka idiotka", a na  mnie takie kobiety działają jak czerwona płachta  na  byka. Podejrzewam, że nie będzie  miała  większego kłopotu  ze  zbyciem tego domu gdy będzie  miał to ogrzewanie  gazowe - jakby na  to nie  spojrzeć to znacznie  fajniej jest mieć  ciepłą wodę  w kranie  niż jej nie mieć oraz mieć ciepło w domu i moc tam bez problemu siedzieć jesienią.  Lato u nas krótkie  a do tego nie  zawsze jest bardzo  ciepłe. Z tej działki jest  niedaleko do  dużych lasów i ponoć  sporo grzybiarzy jest jesienią. Robiliśmy  wyliczenia za ile  lat zakup tej chałupy może  się  zamortyzować i wyszło nam, że nawet waszego młodego życia  by nie  starczyło, co w przypływie dobrego humoru powiedziałem Małgorzacie. Jak obniży cenę to na pewno kupca  znajdzie, bo cała okolica  pretenduje do zagłębia  wczasowego dla stolicy. I już nawet jakaś "marina"  buduje   się w pobliżu i ponoć  będzie nawet plaża a nie  tylko przystań dla żaglówek i łódek.

 A Ziukowie - opowiadał  Marcie  teść -bardzo szczegółowo obejrzeli cały dom, w którym chcą  spędzić wakacje. Ziuk nawet  sprawdzał w sposób naukowy czy aby nie ma  tam wilgoci i stwierdził, że to świetne   miejsce i że jeśli  się im tam spodoba, to i za rok można tam będzie spędzić  część wakacji. Klimatycznie jest też to dobre  miejsce bo to bliziutko jest  do sosnowego lasu a dom jest na  skraju lasu mieszanego. No i jeśli idzie o kulinaria, to będzie  wszystko gotowane na naturalnych składnikach, bez  sztucznych nawozów.  Oni załapali  się tam na rosół i pieczonego kurczaka - kurczak hodowany na mieszance ziaren a jego upieczone udka były wspaniałe- soczyste, chrupkie. Tak mi o nim opowiadał, że aż byłem  gotowy wybrać  się po wiejskiego kurczaka na  Polną, ale nie złożyło mi  się.

No a teraz opowiadajcie o swoim pobycie na Słowacji - zarządziła  Pati. Opowieść "młodych" była wzbogacona zdjęciami, które na komputerze prezentowały  się o wiele lepiej niż na smartfonie i  zapadła decyzja, że w następnym roku to i "starszyzna" wybrałaby  się na  Słowację i to nawet z  dziećmi - wszak będą  przecież  zmotoryzowani, więc dzieciaki będą  mogły taplać  się w termalnych basenach, jeździć zębatą kolejką a i sama jazda kolejką elektryczną i przejście górami pomiędzy jedną, lub nawet  dwiema stacjami kolejki będzie dla nich niezłą  atrakcją. 

Luna już samym wyglądem podbiła serca wszystkich.  Tata Marty stwierdził, że pomysł z  wejściem na Rysy od  strony słowackiej  był bardzo  dobrym pomysłem. On, gdy jeszcze  był bardzo, bardzo młody szedł oczywiście od  polskiej  strony i nawet  wtedy uznał tę wycieczkę za  jedną  z trudniejszych i bardzo męczących. Uśmieli  się  wszyscy, bo Wojtkowy tata  oglądając zdjęcia Luny powiedział - noooo, ładna, ale już teraz  z trudem by się  zmieściła na kolanach i nie mógłbym jej nosić w wewnętrznej  kieszeni bluzy. "Starszyzna" wydała opinię, że mieli dobry pomysł z kupieniem psa dla  Milosza i przechytrzeniem właścicielki hodowli. 

Potem była  dyskusja na temat  stosunków polsko- słowackich czyli górali słowackich i polskich, bo obie  strony oskarżają  się  wzajemnie o wszystko co najgorsze, a gdy  się obu stronom przypatrzeć  z bliska to się naprawdę  niemal nie różnią w kwestii mentalności. Marta rozśmieszyła  wszystkich gdy opowiadała jak to piękną angielszczyzną rozmawiała z Ondrejem przez telefon a potem już na  kwaterze  doszli zgodnie  do  wniosku, że  każde  z nich może mówić we własnym języku, co chwilami  oboje  przyprawiało o chichotanie. Co do  górali po obu stronach granicy  to  jedni i drudzy  mają  sporo takich  samych wad. Po obu stronach  niestety  nie brak  pijanych. No może różnica     jest w ilości wypijanego piwa. No  a teraz Słowacja  się bardziej zeuropeizowała

Płeć męska stwierdziła, że żona Milosza to naprawdę piękna  kobieta a Marta opowiadała o jej matce, że po kwadransie rozmowy czuła  się tak, jakby  ja  znała "od  zawsze". I że mama Hanki dba o  Milosza  tak samo jak o swą  córkę i  w pewnym  sensie adoptowała  Milosza.   U nich to jest tak jak u nas  w rodzinie -  i u Ziuków -  dopowiedział  Wojtek  - zięć i synowa natychmiast  są  naprawdę włączeni do rodziny a  nie  tylko w teorii.  Ojciec Marty śmiał się - fakt - chwilami miałem wrażenie że mam  was oboje od chwili waszych urodzin.

Wiesz tato - u nas to było niemal jak kiedyś na królewskich dworach- śmiała  się Marta. Bo przecież  kiedyś  to królowie gdy  zostawali ojcami zaraz zaczynali kombinować z kim ożenić  syna lub za kogo wydać córkę, żeby małżeństwo przyniosło  królestwu same  korzyści. I bardzo często dziecko, któremu było jeszcze  bardzo daleko do dorosłości, bo  w wieku nawet poniżej 10 lat wychowywało  się na dworze swych przyszłych teściów.

Obaj ojcowie aż  się  skręcali  ze śmiechu, bo pracując w tamtych  czasach w jednej instytucji znali tylko wzajemnie  swe  nazwiska , ale nie znali  się osobiście i poznali się dopiero na  pierwszym zebraniu rodziców w nowym   roku szkolnym. A i to głównie  dzięki temu, że nowa wychowawczyni klasy  wpadła na pomysł by na blatach  stolików rozłożyć  kartki z nazwiskami dzieci tak jak one  siedzą na lekcjach i tym sposobem obaj ojcowie znaleźli się w jednej ławce i drogą dedukcji doszli do  wniosku, że pracują  w tej  samej instytucji.

Mniej więcej tydzień później Andrzej zatelefonował do Marty mówiąc jej, że powinni wpaść do jego kolegi od  chirurgii ręki, bo kolega  wyjeżdża na sześć miesięcy z Polski na jakieś  stypendium i chce przed wyjazdem obejrzeć  rękę Marty. No ale po co?- zdumiała  się  Marta- nic mi się z  tą  dłonią nie  dzieje, nie  boli, nie puchnie, ścięgno jak było pogrubione tak i jest. Ale  nie  wyczuwam na  nim żadnych  zgrubień czy też guzków. No ale on ma  cię zapisaną  w swoim kajecie spraw  niewyjaśnionych i chce twą rękę zobaczyć, bo jeśli coś mu podpadnie to być może coś z nią  zrobi. A co może z nią zrobić?  - dopytywała  się Marta. Nie wiem, nie jestem specem od  chirurgii ręki a tym bardziej dłoni. Nie mam  bladego pojęcia o co mu biega. Ale facet jest odpowiedzialny i nie  chce  cię  zostawić  w ciemno byś musiała  kogoś  szukać w razie  czego.

No dobrze, to kiedy mamy tam jechać - spytała z  westchnieniem. Możemy albo dziś około siódmej wieczorem albo jutro koło południa. No to ja  wolę dziś wieczorem, bo Wojtek  dziś z Michałem mają coś omawiać z szefem więc jak znam życie  to wróci późno i  zły jak szerszeń. No ale przecież chyba nie na  ciebie  będzie  zły - zauważył Andrzej. On będzie  zły na  wszystko i na  wszystkich - wyjaśniła Marta. Więc wolę być  "niewiadomopoco" u chirurga  niż  wysłuchiwać bezproduktywnej gadki na temat stanu umysłu jego szefa jak i narzekania, że ma jeszcze przecież jeszcze  tyle pracy przy swym doktoracie. Dla mnie  to on może tego doktoratu nie  mieć  a i tak będę go kochać- to nie  był mój pomysł. 

Wiesz - ten doktorat to  mu się  jednak przyda- zawsze jest swego rodzaju kartą przetargową - facet z doktoratem  jakoś bardziej się liczy niż magister inżynier - powiedział Andrzej. I tak jest w każdej branży i dużo łatwiej jest zaistnieć poza Polską z doktoratem  niż bez niego. I wierz  mi - nie każdemu u nas proponują   robienie doktoratu zaraz po studiach. I dlatego mamy tak wielu starych profesorów a tak szalenie mało młodych. W innych krajach  europejskich to normalne, że gdy ktoś zdolny a do tego  chętny to idzie  jak burza  stopień za  stopniem. Napisałem już do Wojtka info, że porywam  cię na kontrolę do tego od chirurgii  ręki i że to  ja będę cię transportował, więc podjadę po ciebie o 18,30, bo nie  wiem jak będzie  z miejscami  do parkowania w okolicy jego szpitala.  Andrzej - ale ja mogę do niego pojechać  sama- przecież mnie nie pokroi z marszu a w prowadzeniu  samochodu to mi ta  ręka  nie przeszkadza. Ty powinieneś wrócić  do Maryli i  dzieci. Maryla  dziś pracuje do 22,00  - pojadę po nią na 22,00. Obiecała  mi, że popracuje  tylko do końca tego roku na pełnym etacie i od  nowego przejdzie  na pół etat. Chwilami ona  chyba  nie  wierzy  wcale w trwałość  naszego  związku bo cały czas jakoś przewija  się wątek, że ona nie może być na  moim utrzymaniu, bo ja  wszak mam  dzieci.Ona ma  całą furę  kompleksów - może to dlatego, że  jej były  mąż ją  zdradził. A był po prostu małym, wrednym skurwielem. Co jej  kiedyś zresztą  powiedziałem. Zawodowo  to ona  sama  siebie  docenia, zna  dobrze  swoje mocne  strony, zawsze  umie o  siebie  zawalczyć od  strony  zawodowej, ale jakoś  wcale  nie  docenia  samą  siebie  jako kobietę. Już nawet  prosiłem  mamę  by ją jakoś podbudowywała  by ona  wreszcie   doceniła swe  walory jako kobieta. Na razie udało  się  moim  rodzicom przekonać ją, że jest świetną  mamą  dla  chłopców. Z tego co mi opowiadała  wysnułem wniosek, że jej  rodzice  to też do  wspaniałych  nie  należą- ja  w każdym razie  nie  widziałem ich na oczy i  zapewne  nie  zobaczę. Moi rodzice  to ją  doceniają i oboje  są  dla  niej naprawdę  mili, zresztą naprawdę lubią ją. 

                                                              c.d.n




sobota, 7 września 2024

Córeczka tatusia - 158

 Gdy już wjeżdżali do Warszawy Marta wysłała do przyjaciół podziękowania za naprawdę wspaniale, dzięki ich obecności, spędzony urlop i że ma   nadzieję na kolejne  wspólnie  spędzone urlopy. Maryla i Andrzej, w ramach odpowiedzi  napisali- nie ciesz się, nie  ciesz, że będziesz  tylko z Wojtkiem, bo   jutro macie do nas przyjechać na obiad - tak  sobie  zażyczyli moi rodzice. A godzinę to wam podam jeszcze  dziś wieczorem.

No ale my już umówiliśmy się na jutro z naszymi, że wpadniemy do nich nad  Narew, bo w poniedziałek przyjeżdżają tam ci co będą pogłębiać piwnicę bo piec tam ma  być i oni tam będą siedzieć pewnie cały tydzień. A poza tym musimy dowieźć Wojtkowemu  tacie jego teczkę z jakimiś dokumentami, chyba  dotyczącymi tego  pieca, bo gapa ją zostawił na stole  w kuchni i już  chciał po to sam państwowym środkiem lokomocji tu przyjechać, ale mój tata mu przypomniał, że przecież my dziś  wracamy to mu to przywieziemy, bo się umawialiśmy przed wyjazdem, że po powrocie  do nich  wpadniemy. Tyle  tylko, że ja  nie przypominam  sobie, żebyśmy się tak, umawiali że zaraz po powrocie  do nich wpadniemy. No ale zakładam, że już mnie skleroza dorywa.

W dwie godziny później Marta  z Wojtkiem dostali wiadomość od Ali i Michała, że nagle wyjazd Dziadków obu rodzin z dziećmi do Sopotu spełznął  na niczym, bo z powodu jakiejś  awarii zaproponowano zmianę lokalizacji  na inną. Rodzice Andrzeja i Ziukowie obejrzeli nową lokalizację i ta im nie przypadła do gustu z kilku powodów, głównie z powodu lokalizacji, bo to były okolice na lewo od Sopockiego Mola i kwatery dość od  siebie oddalone,  więc Ziuk "wziął sprawy  w swoje  ręce". Wpierw  wydębił od tych z  Sopotu zwrot zadatku i wynalazł w Świdrach Małych prywatny pensjonat, nieduży, ale ze  wszystkimi wygodami, z własnym  sporym terenem dookoła budynku. Dom  jest na  skraju lasu, do Wisły przysłowiowy rzut beretem  i- jak orzekł Ziuk- same plusy bo jest to  własny teren  zamknięty, jest całodzienne  wyżywienie a cena, razem z  wyżywieniem jest dużo niższa niż w Sopocie bez  wyżywienia.  Klimatycznie też dobrze, bo całość jest prawie w lesie. No i jest  to blisko Warszawy, więc podróż niemal zerowa. W sumie wynajęli 4 pokoje, więc  dzieciaki będą spały w oddzielnych pokojach. Oprócz nich będą jeszcze  dwa starsze małżeństwa. A właścicielami są rodzice jednego z  byłych studentów  Ziuka z  czasów gdy przez  dwa lata wykładał na SGGW.  Ala stwierdziła, że Ziuk jest rewelacyjnym teściem i ona z Michałem uważają Ziuków  właściwie  za swoich rodziców. Tyle tylko, że nie  możemy  się z Michałem  dogadać  czy to są jego czy moi rodzice- śmiała  się Ala.

Marta w kilka  godzin po  powrocie  do Warszawy zatelefonowała do rodziców i teścia nad  Narew, w skrócie opowiedziała o pobycie  na Słowacji i zapytała się "o co biega" z tymi brakującymi dokumentami, bo jeżeli to kwestia dokumentu który ma góra trzy strony, to bardziej  się opłaca go zeskanować i im przesłać jego skan.   Bo oni oboje idą  do pracy w poniedziałek, więc byłoby im  wygodniej gdyby  nie  musieli jechać w niedzielę nad  Narew, bo jednak trochę się "ujechali" z tej Słowacji. W pewnej chwili Wojtek "nie  wyrobił", zabrał Marcie telefon i "uświadomił" ojcu, że dom nie jest własnością ojca, jego właścicielką  jest osoba dorosła i to ona ma obowiązek zadbać o wszystko co jest  związane  z planowaną modernizacją budynku a nie ojciec i ojciec  nie powinien  się do tego wtrącać.  Raz wyraził swą opinię i to w  zupełności  wystarczy. Reszta  należy do właścicielki domu. A właścicielka  domu niech  nie  szuka przysłowiowego "jelenia" na pilnowanie pracowników  firmy montującej tam piec. 

Potem Marta rozmawiała  chwilę ze  swoim tatą, powtórzyła mu to co Wojtek powiedział swemu ojcu i poprosiła  by tata wytłumaczył swemu przyjacielowi, że póki co to właścicielką jest pani Małgorzata i to ona powinna się tym  zająć a nie Wojtkowy ojciec. Tata powiedział Marcie, że on z Pati  wracają w poniedziałek przed południem, bo od  wtorku będzie  w kwiaciarni remont, a on zaraz poprosi Pati, by jeszcze   dziś nieco ostudziła  entuzjazm Wojtkowego taty wobec osoby Małgorzaty, bo szkoda  by Małgorzata  go w ten  sposób wykorzystywała. Po prostu Pati sporo  wie o  Małgorzacie- wszak pracuje  z jej kuzynką. I ma nadzieję, że gdy  Pati "ujawni to czego nie  widać" to Wojtkowy tata  wróci razem z nimi do Warszawy, tym bardziej, że  wciąż powtarza, że  się stęsknił za dziećmi.  Córeńko - jeśli wam czegoś  brak, to w naszej zamrażarce są zamrożone już ugotowane dania - powiedział na końcu. Tatuniu - w naszej też jest  sporo gotowych do jedzenia dań, głodowanie nam nie  grozi. A może byście wrócili jutro? To mielibyśmy  u nas wspólny obiad i automatycznie zabralibyście Wojtkowego ojca  ze  sobą, bo przecież pojechaliście jednym samochodem. Masz rację córeczko, tak zrobimy. Ja do ciebie jeszcze dziś zadzwonię.  

Wieczorem, już po dwudziestej zatelefonował tata Marty i powiedział - wracamy jutro, wyjedziemy pomiędzy dwunastą  a trzynastą.  Twój teść  jest niepocieszony, ale jak  znam życie to w  czasie  drogi Pati popracuje nad nim i przypomni mu, że jego  wybory życiowe nie były jak dotąd najlepsze pod   słońcem.   A jeśli będą  stali z jakimiś owocami po drodze to wziąć  coś  dla  was? No jasne, wszystkie owoce lubimy. To ja tak na  wszelki wypadek  uzupełnię  jutro stan lodów u Grycana - stwierdziła  Marta. Rano do niego wyskoczymy. Jestem stęskniona lodów, bo bałam  się tamtejszych - ja mam po prostu zbyt humorzasty żołądek i muszę uważać co do niego ładuję.

Następnego dnia Wojtek pojechał po lody, Marta  za to wstawiła powakacyjne pranie. W międzyczasie rozmawiała z Hanką i Miloszem oraz z Ondrejem, w  związku z  czym dwa razy opowiadała o ich drodze powrotnej do Warszawy. Wysłuchała opowieści o nadzwyczajnej  mądrości i grzeczności Luny. Ledwie skończyła  rozmowę  ze Słowacją to zadzwonił Andrzej by powiedzieć, że chyba powinni bliżej  siebie  mieszkać, najlepiej tak jak mieszkali na  Słowacji i że on chyba  zacznie się rozglądać  za jakimś większym  domem, żeby przynajmniej ona z Wojtkiem  mogli z nimi mieszkać  w  jednym domu. Marta wysłuchała spokojnie i powiedziała, że mieszkali razem pod jednym dachem tylko dwa  tygodnie, ale nie da  się na tej podstawie powiedzieć że byłoby super gdyby tak mieszkali wszyscy,  razem ze swoimi rodzicami w jednym budynku. Wakacje  nie nie  są dobrym probierzem, bo nie jest to sytuacja codzienna, a  codzienność  niesie jednak inne problemy niż pobyt wakacyjny. Fakt- nie da się  tego ukryć- dobrze się nam  tam  mieszkało, no ale trzeba  brać pod uwagę  chociażby ten fakt, że mieszkając u Ondreja  nie  musieliśmy  dbać o otoczenie  domu, o jego stan techniczny, ani o stan kawałka ogrodu. Poczekaj, aż twoi rodzice  będą w gorszej formie i wtedy zrozumiesz, że mieszkanie w jakimś osiedlowym bloku wcale nie jest złe, że jest to nawet wygodne rozwiązanie. Mnie tu nie obchodzi stan dachu na tym budynku - jeśli coś będzie nie tak to ci co mieszkają na ostatnim  piętrze zawiadomią administrację budynku i ADM wezwie fachowców, a potem sprawdzą czy wszystko naprawione i lokatorów  nie będzie  wcale a wcale obchodziło ile to kosztowało, bo płacimy w  czynszu jakiś procent na utrzymanie techniczne  budynków. Gdy u was coś się złego wydarzy na  dachu to ty będziesz  musiał wzywać fachowców a na dodatek za to płacić. Zapewne  część pieniędzy odzyskasz z ubezpieczenia, ale na pewno nie  wszystko.

Z ciebie - powiedział Andrzej - to chodząca trzeźwość i rozsądek. I nie da się ukryć, że niestety ty masz rację. Kto cię tego nauczył? Tata?  Pewnie tata, bo to przecież on mnie wychowywał. Ale jedyne co mi zawsze wkładał do głowy to był nakaz pomyślenia o tym,  czy i jakie skutki może mieć to co zrobię.  Ja wiem, że mój sposób myślenia  nie jest typowy dla mojej płci, że nie jestem romantyczna, że staram  się wszystko przeanalizować w  sposób  beznamiętny. I dlatego przez  dwa lata wybierałam  się na  studia bo nie  mogłam  się zdecydować, a tata  mnie nie poganiał. Poza tym zawsze czytałam mnóstwo książek i jak któraś z dziewczyn kiedyś  zauważyła to były nudne książki. Widziałeś sześciolatkę by czytała encyklopedię? A ja czytałam,  a gdy czegoś ani w  ząb nie  rozumiałam to pytałam tatę. Nie miał tata ze mną łatwego życia. Matka się na mnie  wydzierała gdy przeglądałam encyklopedię, bo jej  zdaniem byłam za głupia by ją  czytać ale tata tak nie uważał i często mi różne hasła  tłumaczył tak bym jakoś to pojęła. Podejrzewam, że to ona  była  za głupia  by mi to choć trochę przybliżyć. Za to była  ładna - to fakt. Tylko że ja jestem bardziej podobna do taty niż do niej. Tak zawsze mówiła matka Wojtka. Wiesz- gdyby matka teraz  zadzwoniła do drzwi to ja bym jej nie rozpoznała - zupełnie  nie pamiętam jak wyglądała. Tata twierdzi, że nie ma pojęcia gdzie ona jest, ale jestem dziwnie pewna, że któryś z naszych ojców wie dokąd się  wyniosła po rozwodzie.  Fakt faktem, że ostatni raz widziałam ją na  sprawie rozwodowej, a miałam wtedy 12 lat. Nawet nie zauważyłam kiedy się wyprowadziła. Któregoś dnia  gdy wróciłam  ze  szkoły to mieszkanie było przemeblowane, doszły  nowe regały w pokoju taty, zniknęły z szafy i łazienki rzeczy matki,  mieszkanie było czyściutko wysprzątane, podłogi  wypastowane i wyfroterowane, okna umyte. Pachniało woskiem do podłóg. Bo tata nie lubił zapachu pasty do podłogi. Stanęłam na  wysokości zadania i uznałam  to wszystko za stan normalny. Skomentowałam  tylko nowe  regały, bo każdy  miał część półek z oszklonymi drzwiczkami, co bardzo mi  się podobało. W moim pokoju stanął nowy tapczanik i też  były nowe  regały i nowe  biurko a tata powiedział,że dokupi jeszcze  dla  mnie miękki fotel,  ale do fotela to muszę  się wpierw przymierzyć. Wiesz- ja  zawsze wracałam do pustego mieszkania, ale gdy matka  zniknęła to ojciec  wracał nieco  wcześniej do  domu a Wojtek najczęściej wtedy siedział u mnie i odrabialiśmy lekcje. Po prostu za naszymi plecami dogadali się nasi ojcowie i Wojtek był u mnie  codziennie. I dopiero gdy byłam w połowie liceum a Wojtek w Austrii  to mój tata co jakiś  czas  wyjeżdżał służbowo, ale zawsze na bardzo krótko.  I myślę, że fakt mojej trzeźwości umysłu nie  wziął się  z powietrza  ale z powodu okoliczności w jakich  się wychowywałam.

Andrzej ciężko westchnął i powiedział - muszę ci coś powiedzieć - coś o czym już kilka osób wie, ale ty chyba jeszcze  nie - kocham cię- jesteś dla mnie młodszą moją siostrą, o której  zawsze marzyłem, a Wojtek jest dla mnie bratem. Kocham was oboje i zawsze możecie na  mnie liczyć dopóki będę wśród żywych. To nie ważne, że prawdopodobnie  nasze  geny nie  wskazują na pokrewieństwo, ale  dla mnie jesteście oboje tak samo bliscy. I fajnie, że jesteś taką mądrą i trzeźwą dziewczyną. A o tym, że was oboje tak bardzo kocham to wie i Maryla i moi rodzice. A moi rodzice wcale  się temu nie  dziwią. Wojtek też o tym wie. I nie dostałeś w łeb od niego? - spytała. Nie, bo wiedział, że jeśli mnie uszkodzi to ktoś inny cię pokroi. Rozmawiałem  z nim przed twoją operacją zanim  się zdrzemnąłem w twoim pokoju. Henio go wyekspediował do domu by tam czekał na telefon a Krzyś dał mu coś nieszkodliwego na uspokojenie, żeby biedak spokojnie dotarł do domu. Po prostu Krzyś jest genialnym anestezjologiem - dla mnie to on jest najlepszy w  całej  Europie.  Marta westchnęła cicho i powiedziała  - czy nie  uważasz, że to wszystko jest jakieś  dziwaczne biorąc to na tak zwany "zdrowy  rozum"? Chyba nieco dziwne by twoja  siostra i twój brat byli małżeństwem. Andrzej spokojnie odpowiedział - po prostu życie jest  dziwne albo, czego nie wykluczam -wszyscy się już kiedyś spotkaliśmy i istnieje wielopoziomowa kontynuacja poprzednich powiązań. Pamiętasz jak skierowałaś moją uwagę na  Marylę?  Ona zaraz  na początku mi powiedziała, że jej zdaniem ty jesteś  dla mnie kimś szalenie  ważnym. A moi chłopcy od pierwszej chwili za tobą przepadali. Kochają Marylę, są do niej bardzo przywiązani  ale o ciebie i Wojtka wciąż  się pytają. Więc pomyśl, kiedy do nas przyjdziecie. 

No chyba dopiero wtedy, gdy twoi rodzice i Ziukowie wyjadą z dziećmi do tego prywatnego pensjonatu- to ty wiesz kiedy oni tam jadą- ja tylko wiem, że Ziuk coś  załatwił blisko Warszawy i że pobyt tam jest o niebo tańszy od tego Sopotu bo i podróż tańsza i pobyt z wyżywieniem tańszy niż w Sopocie  bez  wyżywienia. Tak mi  powiedziała  Ala i nawet  się ucieszyła, że dzieciaki będą  bliżej Warszawy.  Jadą tam dopiero za tydzień- powiedział Andrzej. No  to jak wyprawisz ich na to letnisko to wtedy się  spotkamy, bo jutro przyjeżdżają moi rodzice i tata Wojtka, więc byłoby nietaktem pojechać  do was a nie czekać na  nich.  Pasuje ci to? Jednego  dnia możemy wpaść do was a wy  następnego wpaść do rodziców i dzieciaków na to niedalekie letnisko. Ja tylko wiem, że jest niedaleko od Warszawy i  że to się  nazywa Świdry Małe. Podobno są i Świdry Wielkie, ale one  są chyba nieco dalej od Warszawy.  A ten pensjonat to prowadzą jacyś państwo, których  Ziuk  zna z okresu gdy był wykładowcą na SGGW. Jak dotąd to nie  miałam pojęcia, że  niedaleko od  Warszawy jest taka miejscowość, wiem  tylko o miejscowości o nazwie Świder, który  się  dzieli na Wschodni i Zachodni  i o  rzeczce o takiej nazwie. Ale  chyba nigdy tam  nie byłam, ale jedna ze  studentek dojeżdżała do Warszawy z owego Świdra i zawsze  straszliwie narzekała na tłok w kolejce. Ta  biedula przyjeżdżała z pół godziny przed  zajęciami żeby się mogła  wcisnąć do pociągu. A do pociągu to ją ktoś dowoził samochodem bo miała do tego pociągu ze 3 kilometry do przejścia.  Ja tak  sobie  czasami myślałam, że mam sporo szczęścia że od dziecka mieszkam w mieście, że w sumie pomimo dziwnej nieco matki miałam i mam  normalnego ojca, który zapewnił mi  wszystko co mógł najlepszego. 

                                                                 c.d.n.

czwartek, 5 września 2024

Córeczka tatusia - 157

 Okazuje  się, że gdy człowiek jest na urlopie, to zarwanie kawałka  nocy nie  zostawia żadnego śladu- choć  wszyscy  położyli się spać około trzeciej nad  ranem bez najmniejszego problemu wstali sześć godzin później, zdziwieni  bardzo, że jak na  razie to nikomu nie  chce  się  spać.  

To znaczy, moi drodzy, że już się zregenerowaliśmy - orzekł Andrzej. Ruch i świeże powietrze świetnie regenerują organizm.  Nie da  się ukryć, że odkryto to już bardzo, bardzo  dawno. Zastanówmy  się jeszcze kiedy wracamy - w piątek czy w  sobotę. Ja do pracy to idę dopiero w poniedziałek i zaczynam wieczorem.  Ale chętnie bym wyjechał  w sobotę - wtedy będziemy mieli niedzielę z  dziećmi. A Marylka idzie w poniedziałek rano. 

Ala z Michałem i Marta  z Wojtkiem  stwierdzili, że  im to jest całkiem obojętne, byleby zdążyli Michał z Wojtkiem  w poniedziałek na dziewiątą rano do pracy. Ja też  idę jak zwykle na dziewiątą - stwierdziła Marta. Obiecałam szefowi, że mu przywiozę ze dwa oscypki. Muszę kupić  ich kilka, chyba kupię z pięć  sztuk. Muszę się w tym układzie  dowiedzieć od Ondreja gdzie je najlepiej kupić, żeby nie  było w nich więcej mleka krowiego niż owczego. Gdy przyszedł Ondrej Marta od  razu zapytała  go gdzie najlepiej kupić takie prawdziwe oscypki.  A dużo ich chcesz- to pierwsze pytanie, a drugie na kiedy. No na  sobotę, bo chcemy wyruszyć mniej więcej w sobotę, ale nie o świcie, a  sztuk to tak z sześć albo siedem, albo najlepiej dziesięć. 

Ondrejowi aż  szczęka opadła - a co, sklep będziesz  otwierać? Te dobre to są cholernie  drogie. Trudno - powiedział Wojtek, ale dla nas potrzebne  są na trzy rodziny , poza  tym Marta chce dla  swojego szefa, bo ją nawet o to poprosił a ona chce też  dla  swojego zespołu chłopaków w pracy, bo ona nieco w nich ostatnio orała.  A jak  wróci to znów pewnie co nieco roboty im  zwali, bo ostatnio coś wielce zamyślona chodziła  i chyba  coś kombinowała. Jak moja kobieta  chodzi z głową w  chmurach to pewne, że  coś obmyśla. I na pewno nie układa  wtedy wierszy.

A kiedy wy  wyjeżdżacie - bo odbiór to będzie  pewnie  w Zakopanem, ale   może  uda  się na na Łysej Polanie spotkać z producentem. Jeśli macie  miejsce w samochodzie to bym  się z wami zabrał, a potem bym wrócił jakąś okazją.

Uzgodniliśmy, że pojedziemy  w sobotę po śniadaniu - po prostu  wstaniemy wcześniej niż dotąd. Udało nam  się  wstać skoro świt by się  wywlec  na Rysy to i na  wyjazd możemy świtkiem  wstać.  No dobra - za moment zacznę  załatwiać -  zapewnił ich  Ondrej.  Jessu, aleście  mnie  zadziwili.  Ale wasze oscypki to jeszcze małe piwko - mój kolega ciągnął ze Smokowca, z restauracji smażone......pstrągi. Do Krakowa je  ciągnął. Wszyscy w kuchni padali ze  śmiechu, bo co jak co, ale  w krakowskich  dobrych knajpach to zawsze można dostać  smażonego pstrąga.  One  wszystkie z hodowli i tu i tam. Ale  kwestię oscypków to rozumiem - są oscypki i oscypki - w  tym wypadku to kwestia proporcji składników i uczciwości producenta.  A Milosz to wami zachwycony -  spełniliście  jego marzenie.  Dziś  rano telefonował bym  zbyt rano po jajka nie przyszedł, bo na pewno odsypiacie  wizytę u niego. Hanki mama  też zachwycona. I jak mówi to psica jest niezwykle piękna i mądra, a  wyście im  pomagali ją "umeblować".  

A tam- strasznie pomagaliśmy - pozbijaliśmy po prostu deski do kupy, wyszła nawet niezła buda na ich ganku i Luna ją zaanektowała. Deski były równe, nawet  wygładzone, piła  spalinowa, małe odcinki do cięcia -  zero problemów- wyjaśnił  Wojtek.  Wiesz- jakby na to nie  spojrzeć  były przecież cztery pary  rąk do roboty, a  dziewczyny poszyły z koców pokrowce na  materace. A  teściowa Milosza  to szalenie  miła i serdeczna osoba - stwierdziła  Marta. Miałam wrażenie, że znam ją "od  zawsze". 

Godzinę później zatelefonował Milosz - pozachwycał się Luną, że to przecież jeszcze  szczeniak a mądra niesamowicie. I zgadnijcie dokąd idę w poniedziałek. Bo podobno w poniedziałek będzie ostatni dzień pogody. Potem  już ma  być kilka  dni deszczowych. 

Na Łomnicę, bo  nowy turnus zjechał - powiedział Wojtek. Nie, zero punktów. Idę na Rysy. Ze starszym małżeństwem, którzy doczytali  się w przewodniku, że od nas droga na  Rysy krótsza i łatwiejsza, bo jest mniej ekspozycji. Noo, to prawda,  ale boją  się iść sami. Oni już dziś wieczorem przyjadą do  nas, prosili o nocleg, więc ich  skierowałem do rodziców Hani. Ja  nie  chcę Luny rozpraszać.  I tak ma za  dużo  wrażeń odkąd  ją sprzedali. Dziś  się uczy aportowania.  Trochę jej  ciężko pojąć, że nie zagryza  się na  śmierć tego co się  ma  w pysiu przynieść. Ona jest przesłodka!  Przy nodze chodzi bardzo porządnie i dziś chodziliśmy po  Tatrzańskiej Łomnicy -  nawęszyła się okrutnie. Na  wszelki wypadek  na razie  to ją prowadzam na  smyczy. I wszyscy  mi jej  zazdroszczą, ale nie powiedziałem, że ona z Zakopanego ale że z Bieszczad. No i każdemu  mówię, że dostałem ją  w prezencie od przyjaciół.  Jeszcze  wiele nauki przed nią - muszę  dość  szybko ją nauczyć by się nie  wydzierała na każdego mijanego psa. A we  wtorek  jadę  z nią do weterynarza i kupię jej jakiegoś  dużego misia, bo tej  nocy to spałem z jedną  ręką wystawioną poza łóżkiem. Jeden  pies a w  sumie dwie  rodziny  mają   furę  radochy!  Teściowa już  zapowiedziała, że  gdy ja i Hanka będziemy poza  domem to ona  u nas w domu posiedzi z Luną, tak samo w poniedziałek, gdy pójdę  na Rysy. A jak im ktoś kiedyś  proponował psa to nie  chcieli go wziąć, bo to straszny kłopot i obowiązek. A teraz teściowa to chyba  startuje  do odznaki psiej matki  zastępczej. Już zamówiła gdzieś mięso dla Luny i taką dużą kość, którą ma  zamiar starannie obgotować i oczyścić i coś wspominała o jej uwędzeniu,  żeby Luna miała ją do zabawy. Hania się ze mnie śmieje, że powinienem nauczyć Lunę  by mnie  goliła  zębami.  No i   nie  wiem, czy aby  nie  kupić  jej jakiegoś kagańca, bo po raz  pierwszy do mnie  dotarło, że ona  może chapsnąć  jakieś paskudztwo leżące po drodze. Nie  sposób przecież  cały czas iść i patrzeć czy tylko węszy  czy  może  coś chwyta do pysia. No i silna jest, a przecież  to jeszcze  szczenię. Ciekawe kiedy  mnie  zamkną w jakimś psychiatryku bo cały czas  do niej gadam. 

Wiesz - w tym gadaniu do psa to nie ma nic  a nic niezwykłego- zapewniła go Marta. U nas  każdy w  rodzinie zawsze rozmawia z naszą Misiunią. I każdy z nas jest pewien, że ona go doskonale  rozumie. Pies ma  tę zaletę, że nie przekaże  dalej  tego co mu powiesz. I na pewno  cię nie obgada do znajomych. Jak widzisz  pies w domu to bardzo pozytywna  zmiana, bo poza tym nawet jak nie masz ochoty to i tak musisz ruszyć  tyłek  z domu, żeby z nim  wyjść. Podejrzewam, że nasza Misia   to zna mnóstwo przepisów kulinarnych, bo tata Wojtka na pewno jej ze  szczegółami opowiada o tym  co robi  w kuchni gdy u nas gotuje. Ja to  dość  rzadko  dostępuję przywileju gotowania co najwyżej mogę być tatową podkuchenną. Bo gdy studiowałam to tata nam gotował, bo ja dość późno docierałam do domu i wtedy tata stwierdził, że on przed południem  się nudzi, więc będzie dla nas gotował. I tak zostało. Poza  tym on należy do osób, których obecność jest zupełnie  nie krępująca, natomiast  bardzo miła. Nie nadaje  tekstów  z gatunku "a w moich  czasach", nie usiłuje nam  narzucić  swoich porządków. A ponieważ czasem mu  serducho ciutkę nawala, bo miał kiedyś   nierozpoznany i nie leczony zawał  serca, to gdy tylko nieco  gorzej się  czuje to nocuje u nas w  swojej "kajucie" - ma u nas  swój pokój i część  rzeczy. Nieco z trudem, ale udało  mi się  go nauczyć, że ma  mi zawsze donosić każdą zmianę  samopoczucia,  bo wtedy można  szybko zapobiec  większym  problemom  zdrowotnym. I gdy przyjedziecie do nas to wtedy będziecie mieszkać w jego mieszkaniu, które jest  "aż"  kilometr od naszego, a tata będzie  wtedy u nas. A ten jego pokój u nas to rzeczywiście  jak kajuta- duże łóżko, szafa , mały stolik, nieduży fotel. Chcieliśmy by spał w  większym pokoju, ale on woli w tym.  Śmiejemy się z Wojtkiem, że ojcowie  to się nam trafili fajni - w przeciwieństwie  do matek, które nie sprawdziły  się w  swoich  rolach- zwłaszcza  moja bo nie była ani dobrą matką  ani żoną.  Rozmawiałam z kardiologiem u którego ojciec Wojtka jest pacjentem, a on mi powiedział, że bardzo ważne dla ludzi w wieku 60+ by  się nadal czuli potrzebni a  nie odrzuceni i że ojciec nie potrzebuje  nadmiernego odciążania go od obowiązków i taki tryb życia jaki prowadzi jest  dla niego w  sam raz. Kombinowaliśmy nad wakacjami, żeby nadal był "pod nadzorem"- pobyt tu byłby raczej nonsensem, bo siedziałby sam na kwaterze, był pomysł by pojechał z resztą naszej "paczki" nad  morze, ale w  wersji końcowej tata Wojtka jest z moimi  rodzicami nad rzeką, stosunkowo blisko Warszawy, bo poniżej 100km. Blisko do rzeki, blisko do lasu no i jest  wśród przyjaciół, bo nasi ojcowie  się znają od wielu lat i poza tym  się przyjaźnią. A żeby  było zabawniej to Marta opowiedziała, że gdy pracowali w tej samej instytucji to się osobiście  nie  znali- poznali się bliżej i zaprzyjaźnili dopiero gdy Wojtek trafił do tej samej szkoły i klasy co Marta.

Ostatni wieczór na Słowacji spędzili wszyscy u Milosza. Luna została "wymiziana", wyściskana w 200% i aż  dziwne, że jej od tego głaskania i podrapywania nie  wypadła sierść a nosek od  całowania nie  zmienił kształtu  ani nie spuchł. Hania miała oczy w  mokrym miejscu podobnie jak jej mama i zapadła decyzja, że w następnym  roku przywiozą  ze  sobą Wojtkowego tatę, który będzie miał lokum w  domu rodziców Hani. A co do Milosza - uznano wszystkie jego dokumenty a w jednym  ze  sanatoriów regularnie  szkolą  się fizjoterapeuci i Milosz już jest na liście kursantów,  szkolenie  zacznie  się 1 września.  Oczywiście wszyscy nowi  znajomi zostali zaproszeni do Warszawy. Oprócz listy nowych przyjaciół warszawiacy wieźli do Warszawy kilkanaście oscypków, 3 woreczki suszonych prawdziwków zbieranych przez  mamę Milosza. Poza tym Marta dostała kilka przepisów na te potrawy, które  tu jej bardzo smakowały i serdak z jagnięcego futerka oraz 2 dywaniki pod łóżko z koziej skóry - to był prezent dla jej rodziców. Do tego  wszystkiego zapewnienie, że każdy z nich zawsze będzie  bardzo pożądanym gościem.

Następnego dnia do Zakopanego ruszyła kawalkada czterech  samochodów, bo w ostatniej chwili Ondrej postanowił jednak jechać  swoim samochodem. Pożegnanie  z Ondrejem w Zakopanem  też było rzewne. On oczywiście  również został  zaproszony do Warszawy. On z kolei zapewniał, że zawsze dla nich będzie miejsce w jego domu. A ponieważ, jak się zorientował to oni  wszyscy należą do tych, którzy planują dokładnie to co zamierzają, to na pewno  zawsze uda im  się "dogadać".  I bardzo  się ucieszył, że będzie  mógł przyjechać do Warszawy.

Za Krakowem "wycieczka" zatrzymała  się by zjeść lunch. Pogoda  była  dobra, ruch na  drodze był umiarkowany- nie był to po prostu jeszcze czas  wakacji szkolnych, które już wkrótce miały  się zacząć.

Mógłbym  się przenieść na Słowację - stwierdził  Andrzej sącząc poobiednią kawę. Podobał mi  się Smokowiec. Takie uzdrowiskowe  miejscowości żyją innym rytmem i znacznie  bliżej natury. A ta "zwykła  chałupa" jak Milosz nazywa dom swoich rodziców to fajne miejsce. Milosz  chce tam jeszcze urządzić suchą łaźnię. Co prawda  jeszcze  nie  wie w którym miejscu- czy w którymś z pomieszczeń piwnicznych czy rozbudować w tym celu garaż. Ja  co prawda nie wiem na co mu sucha łaźnia, ale  nie wykluczam, że gdy się cały  dzień nadrepcze w górach to taka sucha łaźnia może dobrze  działa na  cały organizm.  Jestem ogromnie  ciekawy jak to będzie z tym jego wyszkoleniem  się na  fizjoterapeutę. A czy ktoś z was  wie, czym na  co dzień  zajmuje się Hanka? 

Hanka jest tak zwaną  "pomocą  dentystyczną" w gabinecie swego własnego ojca - powiedziała  Marta. Jest normalnie  zatrudniona na etacie, ale jak  stwierdziła to ma już tego dość i zastanawia się nad zajściem w  ciążę, z tym, że jak twierdzi to do dzieci też jej nie spieszno. Po prostu nie  da  się ukryć, że u tatusia robi  nie  tylko za pomoc dentystyczną  ale i  za  sprzątaczkę i  za zaopatrzeniowca, za księgową, czyli jest na  etacie "przynieś, podaj, pozamiataj." Ale jak mi powiedziała,  to jeszcze  wytrzyma dopóki Milosz  nie zostanie fizjoterapeutą. Ale ma  żal do ojca, że ani jej,  ani jemu nie powiedział o tym, że te trzy i pół roku studiów medycznych  mogą mieć  znaczenie dla Milosza i że można  to wykorzystać. 

A ja mam wrażenie, że skoro on w połowie czwartego roku rzucił te  studia, to tak naprawdę nie był wcale zainteresowany medycyną. Oczywiście dobry fizjoterapeuta musi dobrze być obeznany z medycyną a ci fizjoterapeuci po Krakowskiej AWF są dobrymi  w swoim fachu. Ciekawy jestem  jak to  wszystko  się  rozwinie - powiedział Andrzej. Ja  w każdym razie  będę go dopingował, bo jako fizjoterapeuta  wcale nie  musi pracować na etacie, może być po prostu "wolnym  strzelcem" i  brać  zlecenia  prywatne- np. rehabilitację w domu pacjenta- a to często jest bardziej opłacalne niż etat. Z tym, że nie wiem jak to wygląda na prowincji, słowackiej  zwłaszcza. W Warszawie to miałby prywatnych pacjentów na pęczki bo każdy woli zapłacić by do połamanego  dziadka  czy babci przychodził rehabilitant  do  domu niż żeby pacjenta  wozić na  zabiegi gdzieś  do  przychodni, bo to już jest bardziej kłopotliwe. Poza tym państwowo to dostanie z 10 do 20 zabiegów na  rok,  a to jest  zdecydowanie  za mało w starszym wieku. Bo to, że  się kość zrośnie to dopiero początek, zwłaszcza  w  starszym wieku potrzebny jest stały, kontrolowany  ruch. Będę się do niego  dość  często  się odzywać  i może naślę mu  zimą kolegę który jest fizjoterapeutą. Facet nie jest tak  napalonym narciarzem żeby jechać na Chopok i szlifować  śnieg od  świtu do nocy.  Jemu wystarczą okoliczne wyciągi, zwłaszcza, że  będzie pewnie  z  dzieciakami.

Od tego "przystanku" za  Krakowem jechali do Warszawy już bez żadnej przerwy.

                                                                         c.d.n.